Reklama

Nieprzyjemne skurcze brzucha, ciarki na plecach i bóle kolan od opinającego je grubego paska. Choć od ostatniego klapsa na planie filmu „My Week with Marilyn” minęło już kilka miesięcy, odtwórczyni głównej roli Michelle Williams wciąż doskonale pamięta, jak czuła się, grając legendarną gwiazdę kina lat 50. „Codziennie powstrzymywałam się od płaczu. Zaciskałam zęby i modliłam się w duchu, by nie uciec sprzed kamery” – zdradziła dziennikarzom 31-letnia aktorka, która promuje właśnie za oceanem dzieło w reżyserii Simona Curtisa. Michelle przygotowywała się do roli Marilyn przez wiele tygodni. „Oglądałam filmy z jej udziałem, czytałam zapiski. Próbowałam też mówić tak jak ona, a także chodzić, co oczywiście nie było takie proste. Związywałam sobie kolana, by seksownie ruszać pupą” – opowiadała.

Reklama

Najtrudniejsze dla Michelle było jednak poznanie skomplikowanej, lecz zarazem niezwykle fascynującej psychiki Marilyn. „Jestem dogłębnie poruszona Monroe. Granie jej było dla mnie ogromnym przeżyciem i zaskoczeniem. Jako mała dziewczynka wieszałam sobie nad łóżkiem plakaty z jej seksownym wizerunkiem. Jeszcze do niedawna widziałam w niej tylko blond anioła. Jednak gdy zaczęłam poznawać ją bliżej, dotarło do mnie, że Marilyn była nie tylko wrażliwą, ale przede wszystkim piekielnie inteligentną kobietą. Właśnie taką chciałam ją pokazać” – powiedziała Michelle.

Film „My Week with Marilyn” nie jest jednak jedynym dziełem próbującym ukazać inną, zaskakującą twarz ikony. Rok temu opublikowano nieznane dotąd listy i zapiski artystki, które znalazła Anna Strasberg – wdowa po przyjacielu Marilyn i założycielu słynnej szkoły aktorskiej Lee Strasbergu. Poruszona głębią notatek postanowiła je opublikować. Książka „Marilyn Monroe. Fragmenty. Wiersze, zapiski intymne, listy” okazała się hitem. „Seksowna bogini miała nie tylko piękne ciało, ale również piękny umysł” – wciąż powtarzają zachwyceni książką wielbiciele aktorki. Ale czy Monroe faktycznie taka była? Może to tylko kolejny mit na jej temat? W końcu wielu twórców, znających Marilyn, przez lata powtarzało, że ta blond gwiazda była pustą i głupiutką laleczką, a praca z nią przypominała reżyserowanie psa Lassie...

Wrażliwa romantyczka

Biografowie aktorki są zdania, że Marilyn miała kilka twarzy i każda z nich była w pewnym stopniu prawdziwa. Pierwszą znamy z filmów i sesji zdjęciowych. To uśmiechnięta seksbomba. Według bliskich znajomych aktorki jej filmowy wizerunek nie miał jednak nic wspólnego z charakterem gwiazdy. Monroe, a właściwie Norma Jeane Mortenson, w niczym nie przypominała radosnej trzpiotki. Kobieta ze srebrnego ekranu była jedynie kreacją, wymysłem reżyserów, scenarzystów i fotografów. Ludzie tak bardzo pokochali Marilyn w słodkiej wersji, że aktorka musiała zapomnieć o swojej osobowości. Jaka więc była naprawdę? Podobno bardzo zagubiona i nieszczęśliwa. Przez ciężkie dzieciństwo, – ciągłe zmiany rodzin zastępczych, chorobę psychiczną matki i brak ojca – całe życie zmagała się z nawracającą depresją i brakiem wiary w siebie. Bała się praktycznie wszystkiego. Ludzi, oceny innych, pracy. „Obawa przed nowym tekstem, może nie będę zdolna się go nauczyć, może będę się mylić, ludzie pomyślą, że jestem niedobra, albo mnie wyśmieją, albo zlekceważą, albo uznają, że nie umiem grać” – pisała w swoim dzienniku na początku lat 50. Kiedy cały świat myślał, że Marilyn była demonem seksu, modliszką uwodzącą i zmieniającą mężczyzn jak rękawiczki, ona wciąż zastanawiała się, czy ktokolwiek jest w stanie ją pokochać. Nie czuła się w pełni akceptowana przez swojego pierwszego męża Jamesa Dougherty’ego – przyszłego policjanta. Wiele lat później, już po ślubie z Arthurem Millerem, załamała się, gdy przez przypadek przeczytała jego zapiski na swój temat. „Jest nieobliczalna i czasami taka niemądra” – wyznał. Słynny dramatopisarz, autor m.in. sztuki „Śmierć komiwojażera”, kochał Marilyn, ale jednocześnie wstydził się dziwnych zachowań żony. A takich było naprawdę wiele. Kiedyś oboje wracali samochodem z przejażdżki i gdy wjechali już na swoją ulicę, Marilyn dostała nagle ataku szału. Kazała zatrzymać auto. Wyskoczyła z niego i wbiegła do ogródka sąsiadów. Płakała i wciąż krzyczała: „Dlaczego?”. Okazało się, że podczas nieobecności pary ścięto kwiaty, które zawsze tak bardzo jej się podobały. Zrozpaczona aktorka podnosiła je i na siłę wbijała w ziemię. „Musicie odżyć! Musicie!” – płakała.

Miller nie mógł także zrozumieć jej fascynacji zwierzętami. Marilyn traktowała je lepiej niż ludzi. Miała w domu kilka psów, a także ukochane dwie papużki. Zabierała je ze sobą wszędzie. Kiedyś przemyciła nawet jedną z nich do samolotu. Ptaszek uciekł jednak z klatki i latając po pokładzie, skrzeczał: „Jestem papużką Marilyn, jestem papużką Marilyn!”.

Intelektualistka


Pomimo dziwnych i infantylnych zachowań aktorka nie była jednak mało inteligentnym „kobieciątkiem”, jak myślało o niej wiele osób. Według doniesień świadków miała wyższy iloraz inteligencji niż wiele jej koleżanek po fachu. „Monroe prywatnie zachowywała się zupełnie inaczej niż podczas oficjalnych wyjść” – zdradził dziennikarzom Jim Haspiel, jeden z najbliższych przyjaciół Marilyn. Po raz pierwszy zobaczył gwiazdę jako nastolatek. Pojawiał się wszędzie tam, gdzie była Marilyn. Skromnie ubrany, stał w tłumie gapiów i nigdy nie prosił o autograf. Pewnego dnia zapytał wysiadającą z limuzyny Marilyn, czy mogłaby mu dać buziaka w policzek. I tak wszystko się zaczęło. Ujęta bezpretensjonalnością zaczęła się z nim kolegować. Ceniła go bardziej niż innych swoich znanych znajomych. Do końca życia Marilyn Jim był jej powiernikiem. To on zdradził, że w wolnych chwilach Monroe, zamiast biegać do kosmetyczek czy fryzjerów, uwielbiała siadać w fotelu i czytać dzieła wybitnych autorów. W swojej bibliotece miała ponad 400 książek. Kochała dramaty Czechowa i wiersze Heinricha Heinego. Nie mogła podobno spać po przeczytaniu „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. Całymi dniami potrafiła również dyskutować o malarzu Franciscu Goi. „Targały nami podobne demony” – uważała.

„Zgryźliwa dziwka”

Marilyn nie była ideałem, choć nikt nie odmawia jej niezwykłej wrażliwości. Ale co do jej inteligencji i zdolności aktorskich są już pewne zastrzeżenia. Laurence Olivier, który zaangażował Monroe do filmu „Książę i aktoreczka”, nie mógł jej znieść. Gdy dziennikarze pytali go, co o niej myśli, odpowiadał kurtuazyjnie: „Chyba nikogo nie zaskoczę stwierdzeniem, że trudno się z nią pracowało”. Nieo ficjalnie ciągle powtarzał, że żałował swojej decyzji o przyjęciu Marilyn do obsady. „To najgłupsza, najbardziej skoncentrowana na sobie i zgryźliwa dziwka, jaką kiedykolwiek spotkałem” – wyznał. Zarzucano też Monroe, że nie szanowała swoich współpracowników. Notorycznie spóźniała się na plan. Billy Wilder, reżyser filmu „Pół żartem, pół serio”, stwierdził, że aktorka powinna pójść do szkoły dla inżynierów kolejowych, by dowiedzieć się, co to znaczy punktualność. Za to godzinami potra ła wpatrywać się w lusterko. Kiedyś po takiej sesji stwierdziła, że zawsze musi mieć lekko rozchylone usta, by jej podbródek wyglądał szczuplej. Wargi malowała aż pięcioma kolorami szminki, by wydawały się wypukłe.

Krytykowano także to, że piękność zbyt często opowiadała o swoim dzieciństwie, by wzbudzić litość fanów. „Tak trudno funkcjonować mi w społeczeństwie” – skarżyła się. Poza tym była bardzo przebiegła. Dostała kiedyś propozycję wywiadu do magazynu „Life”. Wydawcy wciąż zastanawiali się jednak, czy do sesji okładkowej zaprosić ją, czy Elizabeth Taylor. Zdesperowana Marilyn zdecydowała się pozować nago tylko po to, by wybrano właśnie ją.

Reklama

Jaka jednak była prawda i która twarz Marilyn była tą właściwą? Na to pytanie chyba nigdy nie uda się nikomu odpowiedzieć. Choć od śmierci artystki minie w przyszłym roku 50 lat, wciąż wychodzą na światło dzienne nowe fakty z jej życia. Oczywiście wszystkie są niejednoznaczne i potwierdzają tylko to, jak bardzo zmienna i nieprzenikniona była Marilyn Monroe. I chyba właśnie dlatego tak bardzo fascynuje kolejne pokolenia.

Reklama
Reklama
Reklama