Reklama

Maria Seweryn: Uprawiasz seks w dzień? Uprwiasz seks w przerwie obiadowej?

Reklama

Grzegorz Małecki: To jest tekst z „Konstelacji”. Marysia bardzo go lubi. (śmiech)

Grzegorzu, Ciebie też ten fragment tak podnieca?

Grzegorz: Mnie w ogóle bardzo podnieca praca z Marią Seweryn.

Uwodzisz trochę Marysię?

Grzegorz: Nie, nie uwodzę Marysi. Nie jesteśmy tanimi flirciarzami. Jesteśmy profesjonalistami.

Maria: Ale w trakcie prób siłą rzeczy bardzo dużo rozmawiamy o TYCH sprawach.

Grzegorz: I podejrzewam, że będziemy musieli trochę się w sobie zakochać w trakcie pracy nad tą sztuką. W naszej pracy bywa, że rodzą się szczególne więzi.

To powiedz, Grzegorzu, co Ci się w Marysi podoba najbardziej.

Grzegorz: Bardzo podoba mi się, że Marysia pali dużo papierosów. I to, że niczego nie udaje. Jak jest wkurzona, to jest wkurzona, jak wesoła, to wesoła.

Maria: A ja uwielbiam w Grzegorzu poczucie humoru! To nie jest jednorazowe spotkanie, to początek dłuższej przygody. Mam nadzieję, że „Konstelacje” będziemy grać wiele lat.

A wiecie właściwie, w jakich jesteście dziś konstelacjach?

Maria: Moje konstelacje to praca – dom. Moje życie składa się z tych podstawowych spraw. Pomiędzy nimi jestem ja. A jeśli chodzi o konstelacje gwiazd, kosmos, to dziś jestem chora. Mój organizm wie, że za kilka dni wyjeżdżam na wakacje, więc w pewnym sensie on już wyjechał. I zachorował. Proszę go: „Poczekaj jeszcze, nie choruj. Jeszcze musimy zagrać dwa razy »Pocztówki z Europy«”. (śmiech)

Grzegorz: Ja mam dokładnie takie same układy planet jak Marysia. Widać, łączy nas coś więcej niż praca. Moje życie to: praca, dom, praca, dom, dzieci. Powiem szczerze, że takiego maratonu nie miałem od ładnych paru lat.

Maria: Jesteśmy na takim etapie, że powinniśmy się cieszyć, że mamy tyle pracy. (śmiech)

Grzegorz: Nie wiem jak ty, Marysiu, ale ja lubię ten rodzaj zmęczenia. Kiedyś mama Marysi powiedziała coś, co bardzo mi się spodobało: że ona wyjeżdża na wakacje i po jednym dniu już się tak strasznie nudzi, że najchętniej wróciłaby do roboty. U mnie zaczyna się coś podobnego.

Maria: Aktywność powoduje aktywność. Ale to nie granie jest męczące, nie ten zawód jest męczący, lecz tempo, które przyjęliśmy. Zawsze czuję się dużo lepiej po spektaklu niż przed. (śmiech) To mi daje siłę. Natomiast męczące są sprawy organizacyjne dotyczące Och-Teatru i Teatru Polonia. Wczoraj na przykład padła nam wentylacja. Więc jestem tu od 8 rano, bo przyjechał serwis, i muszę wiedzieć, czy jest to koszt trzydziestu tysięcy czy trzech. Poza tym sama wychowuję dwójkę dzieci i wstaję codziennie przez cały rok około 6, 7 rano. A wracam do domu o 23, po spektaklu.

Musi tak być?

Maria: Myślę, że w tej chwili w Polsce, żeby żyć tak, jak się chce, trzeba mieć pieniądze. A żeby mieć pieniądze, trzeba ciężko pracować. Myślę, że taki nadmiar pracy i takie tempo nie są czymś nadzwyczajnym. Najważniejsze jest, by robić to, co się kocha, i nie stracić poczucia sensu. A na całkowicie nieefektywną przyjemność trzeba sobie ciężko zapracować.

Grzegorz: Wszyscy moi znajomi spoza branży cały czas marzą o urlopach. Aktorzy to chyba jedyna grupa, która marzy, żeby z urlopu już wrócić. Poza tym kiedy się nic nie robi, to wyłażą z człowieka różne demony, kompleksy. A aktor zasadniczo nie powinien zbyt wiele myśleć... Chyba nie jesteśmy od tego.

Studiowaliście w tym samym czasie.

Grzegorz: Marysia była na trzecim, ja na pierwszym roku. Ale nie kumplowaliśmy się.

Maria: W szkole teatralnej dużo się pracuje, wszyscy gdzieś biegną. Na trzecim roku ja już byłam w ciąży, więc zdystansowałam się całkowicie od tego.

Skąd pomysł, by teraz razem pracować?

Maria: Z marzeń. Wymarzyłam sobie tych dwóch panów: reżysera Adama Sajnuka i Grzegorza. Grzegorz przypomina mi główną postać „Konstelacji” – Rolanda. (śmiech) I na szczęście się zgodził. Spotykamy się więc we trójkę na próbach, prawie się nie znając. Powoli się poznajemy, słuchamy się nawzajem, czasami kłócimy. Z każdej próby wychodzimy poruszeni czymś nowym. Grzegorz, jesteśmy w trakcie prób, a ja tak się chwalę...

Grzegorz: No właśnie, nie zapeszajmy.

„Konstelacje” to sztuka o różnych wariantach losu ludzkiego. Opowiedzcie o takich najważniejszych momentach w Waszym życiu, które kompletnie je zmieniły.

Grzegorz: Ja mam taką naturę, że całe życie zadaję sobie pytanie: co by było, gdyby...? Na przykład gdybym podjął decyzję, że zostanę muzykiem, a nie aktorem. Ale z drugiej strony mam świadomość, że podjąłem w życiu mnóstwo zupełnie idiotycznych decyzji... W ogóle wydaje mi się, że podejmuję wyłącznie idiotyczne decyzje. (śmiech)

Maria: w moim wieku łatwo powiedzieć, gdzie są te momenty, które zmieniły życie: pójście do szkoły teatralnej, a nie wyjazd do Francji na studia. Potem: dziecko, ślub, małżeństwo, następnie Fundacja Krystyny Jandy Na Rzecz Kultury, najpierw Polonia, potem Och-Teatr – całkowita zmiana życia, pracy, wszystkiego. Rozwód. To są moje wybory, moje punkty zwrotne w życiu.

Ciężki kaliber.

Grzegorz: Kiedy byłem młodszy, snułem różne plany. Wyobrażałem sobie siebie w różnych sytuacjach w przyszłości. Na przykład zdając do szkoły teatralnej, miałem zupełnie abstrakcyjne pojęcie na temat aktorstwa. Wydawało mi się, że to jest banalnie prosty zawód, a najtrudniejsze w nim jest wymyślenie dobrej mowy na galę Oscarów. Jak ty miałaś, Marysiu?

Maria: Ja miałam odwrotnie –patrząc na moich rodziców, myślałam, że to bardzo trudne.

Grzegorz: A ja z kolei patrząc na moją matkę, wybrałem ten zawód. W zasadzie nigdy nie widziałem matki uczącej się tekstu. Albo denerwującej się przed premierą. Nigdy się nie skarżyła, że jest jej z tym zawodem źle. I tak sobie wymyśliłem, że to jest najprostszy sposób na życie i zarabianie dobrej kasy. A przy okazji na nieludzkie powodzenie u kobiet. (śmiech)

Maria: To akurat się sprawdziło. (śmiech)

Grzegorz: Ale z kasą gorzej. Później szkoła teatralna i życie zawodowe tak to zweryfikowały, że okazało się, że to jest jednak strasznie ciężki kawał chleba. I przestałem mieć marzenia na temat, jaką wspaniałą rolę chciałbym zagrać. Przestałem mieć "napinkę", że muszę koniecznie zagrać Hamleta. Nie uprawiam męczącego czekania na wielkie role. Ja po prostu gram.

Dla Grzegorza pójście ścieżką aktorstwa na początku wydawało się łatwizną. U Ciebie, Marysiu, było inaczej.

Maria: Pamiętam, jak kiedyś wnosili moją mamę po schodach do domu, bo nie miała siły stanąć o własnych siłach po pracy na planie filmu „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego. Widziałam, jak rodzice przeżywali naprawdę ciężkie chwile – a to wszystko było związane z zawodem aktora. Dlatego nigdy nie miałam poczucia, że jest to łatwe. Jako dziecko myślałam o aktorstwie jako o czymś szalenie trudnym i wymagającym poświęceń. I myślę, że nigdy nie spróbowałabym aktorstwa, gdyby nie przypadek. Tym przypadkiem była oczywiście „Kolejność uczuć” Radosława Piwowarskiego. W trakcie zdjęć do filmu połknęłam bakcyla i postanowiłam zdawać do szkoły teatralnej. Kiedy już się do niej dostałam, zaczęłam mieć poczucie, że muszę sobie zasłużyć na to, żeby być aktorką. Bardzo chciałam wszystkim coś udowodnić.

Jak to wyglądało?

Maria: Koledzy robili dwie etiudy na zajęciach, ja robiłam siedem! To wszystko pewnie wynikało z mojej niepewności.

Maria Seweryn niepewna?!

Maria: Oczywiście! Zawsze tak jest, gdy coś za łatwo i za szybko nam na początku wychodzi. Musiałam sama przed sobą zdać egzamin, udowodnić sobie, że jestem dobra. I dlatego szukałam jakichś alternatywnych możliwości artystycznych.

Pamiętam Twoją rolę w głośnym „Shopping and Fucking”. To był szok dla wszystkich, że córka Jandy gra w skandalizującym spektaklu.

Maria: To były fantastyczne lata! Bez pieniędzy, bez zaplecza, nie było co jeść, robiliśmy teatr w piwnicy. Wtedy ten teatr bardzo pokochałam. Poczułam sens. I minęło już kilkanaście lat, a ja wciąż jestem zakochana. (śmiech)

Dlaczego tak bardzo chcieliście wystawić „Konstelacje”?

Maria: Bo to opowieść o roli przypadku w naszym życiu. Poza tym Marianne, którą gram, jest naukowcem. Pociąga mnie ta postać.

Grzegorz: Bardzo podoba mi się prostota tego tekstu. W ogóle lubię to w sztuce – im prościej, tym lepiej. Jak mówią „kocham”, to mówią „kocham”, a jak mówią „zdradzam”, to „zdradzam”.

A Ty też taki jesteś?

Grzegorz: Tak. Chyba tak... Staram się być z wiekiem coraz uczciwszy i coraz prostszy. Komplikowanie jest dobre dla nastolatków. Wydaje mi się, że im człowiek doroślejszy, tym bardziej potrzebuje kręgosłupa, mówienia wprost nawet rzeczy trudnych. Myślę, że wtedy, mimo wszystko, prościej się żyje.

Maria: Z biegiem lat prostota stała się i dla mnie wartością. W tym tekście urzekła mnie właśnie prostota spotkania dwojga ludzi. Pszczelarza i naukowca zajmującego się fizyką kwantową.

Grzegorz: I wtedy wykład z teorii kwantowej może być piękną grą wstępną i czymś bardzo erotycznym.

Wasze gry wstępne...

Maria: Moje historie damsko-męskie są tak ekstremalne, że ja o nich nie opowiem. (śmiech)

Grzegorz: W każdym związku ludzie sobie bliscy często robią dziwne rzeczy, o których nie wiedzą sąsiedzi i znajomi. Ja bywam bardzo ekscentryczny w relacjach damsko-męskich. W naszej sztuce jest to na przykład lizanie łokci. Jednych to podnieca, tak jak Marianne i Rolanda, a inni mają swoje własne sposoby.

Ta sztuka jest o uwodzeniu, o podrywaniu, o zafascynowaniu drugą osobą. Ciekawi mnie, jak Wy uwodzicie.

Grzegorz: Ja uwodzę „na bezczela”. Zawsze najlepiej mi to wychodziło. Po prostu mówiłem: „Chodź tu!”.

A Ty, Marysiu? „Na skomplikowaną”, „na zagubioną”?

Grzegorz: Nie, nigdy nie „na zagubioną”! Pamiętam Marysię jeszcze ze szkoły teatralnej. Zawsze była bardzo silną osobowością i uchodziła za kobietę ekscentryczną. Dziewczyny bardzo się jej bały.

Maria: No coś ty?!

Grzegorz: Tak, było coś takiego, tworzyłaś taki dystans. Z tego, co pamiętam, Maryśka miała sto razy więcej kumpli niż koleżanek.

Maria: Bo ja w ogóle bardzo lubię mężczyzn. Bardzo. Nie znajdowałam z dziewczynami wspólnych tematów. Ale wiesz, Grzegorz, że to się zmienia z wiekiem... Teraz obracam się przede wszystkim wśród kobiet. To kobiety są moim wsparciem. To one okazały się tymi, z którymi rzeczywiście można porozmawiać. Ale bez mężczyzn nie mogłabym żyć, po prostu ich uwielbiam!

I jak ich uwodzisz?

Maria: Nie wiem!

Grzegorz: Marysia po prostu nie musi nic robić. Ja też jej ulegam. Zadzwoniła do mnie. Nie podała tytułu sztuki, tylko spytała, czy chcę z nią pracować. W ciągu czterech sekund podjąłem decyzję. To jest po prostu Marysia Seweryn – kobieta, której się nie odmawia.

Maria: Dziękuję ci, kochany... Jeśli chodzi o podrywanie, to muszę się do czegoś przyznać. Ja w ogóle nie widzę powierzchowności mężczyzn. Koleżanka mówi: „Ale przystojny facet!”. Ja na to: „Muszę najpierw porozmawiać, żeby sprawdzić, czy on jest przystojny”. (śmiech) A jeszcze kiedy koleżanka dodaje: „Ale on ma fajny tyłek!”, to już zupełnie nie wiem, o czym ona mówi. (śmiech) Po co jej jego tyłek? Jakie to ma znaczenie?

Grzegorz: Tylko umysł. Nic mnie bardziej nie pociąga w kobiecie niż jej inteligencja, błyskotliwość, poczucie humoru i bezczelność.

Maria: Nigdy nie chciałabym mieć w oczach tego, co czasem widzę w oczach innych kobiet, takiego rozpaczliwego „weź mnie”. Dlatego też wszelkie flirty mnie peszą. Potrzebuję konkretu i rozmowy. Nie mam w sobie romantyzmu. I takich kobiet mężczyźni się chyba boją...

A Ty, Grzegorzu, jak flirtujesz?

Grzegorz: Nie jestem typem flirciarza, to znaczy takiego faceta, który puszcza oczko albo wysyła SMS-y z podtekstami. Bardziej mnie inspiruje silna kobieca energia. Powiedziałaś, Marysiu, że mężczyźni nie lubią kobiet niezależnych. Mnie to właśnie najbardziej kręci. Kobieta niezależna, twardo stojąca na ziemi, wiedząca, czego chce, przebojowa, pracująca – to jest dla mnie mocny wabik. Natomiast takie mizdrzenie się, uśmieszki, rozmówki... fe...

Maria: Ale wiesz, ilu mężczyzn to lubi?

Grzegorz: Bardzo szybko odsiewam ten rodzaj kobiet, w których czuję takie „weź mnie, jestem twoja”. Potrzebuję, - i w grze wstępnej, i w związku - walki. Moje wszystkie związki były oparte na dużych emocjach, takich, powiedziałbym, bardzo włoskich.

Maria: Takie były moje ostatnie związki. I wiesz, marzę o tym, żeby odpocząć. (śmiech)

Grzegorz: Lubię dzikość i w łóżku, i w życiu. Dla mnie dzień czy tydzień bez konkretnej awantury, kiedy nie ma trzęsienia ziemi, to czas stracony. Mój obecny związek taki jest. Ale czuję w tym naszą miłość, naszą energię, nasz erotyzm.

Maria: To jest brak hamulców. Znam. Wspaniała rzecz.

Grzegorz: To, co najbardziej mnie podnieca, to przekraczanie granic. Na przykład seks w różnych, niespotykanych miejscach.

Grzegorzu, Ty przekraczałeś w młodości granice. Miałeś w sobie tę dzikość...

Grzegorz: Miałem, kto nie miał? Lubię eksperymentować. Eksperymentowałem z narkotykami. Swoje przeszedłem w tym temacie. Ale na szczęście to było dawno. Ileś lat temu podjąłem decyzję i powiedziałem "dziękuję". W tej chwili wydaje mi się, że potrafię odnaleźć w sobie tę dzikość, której potrzebuję, bez dopalaczy. Mam ją w związku, mam w teatrze. Z uzależnień zostały mi papierosy, seks i...

...i rzucanie talerzami?

Grzegorz: Nie, nie rzucam talerzami. Zazwyczaj kobiety rzucają nimi we mnie.

A Ty, Marysiu?

Maria: Półtora roku temu całkowicie odstawiłam alkohol. Okazał się dla mnie bardzo niezdrowy. I odkryłam, że jest to nawet przyjemne. Zmieniłam życie. Żyję zdrowiej, więcej śpię, częściej wracam do domu. Kiedyś kończyłam spektakl i pędziłam od razu na imprezę. A teraz jakoś zupełnie nie jest mi to potrzebne.

Takie wyciszenie?

Maria: Tak, bardzo tego potrzebuję.

Zrobili się z Was bardzo poważni ludzie.

Grzegorz: Wręcz przeciwnie!

Maria: Raczej dojrzalsi. Nie oszukuję się, nie załatwiam stresu alkoholem, tylko po prostu myślę. I nabieram dystansu. A dystans nie musi być czymś smutnym. Raczej świadczy o pewnej lekkości. Śmieję się dużo częściej niż dwa lata temu. Częściej się też bawię. Dla siebie samej robię dużo więcej.

Grzegorz: Tak. Zmienił się nasz stosunek do pracy, do miłości...

Spektakl, który wspólnie robicie, jest o miłości, ale też o lęku przed nią.

Grzegorz: Jeżeli chodzi o miłość, to najmądrzejsze, co słyszałem na jej temat, to piosenka Wojciecha Młynarskiego „Nie mam jasności w temacie Marioli”. I tak już chyba niestety zostanie...(śmiech)

Ta sztuka jest też o porzucaniu, o rozstaniach. Wy macie za sobą takie doświadczenia...

Maria: Ja bardzo wcześnie wyszłam za mąż. Mając 22 lata, urodziłam pierwsze dziecko. I byłam bardzo szczęśliwą, spełnioną żoną przez 12 lat. Moje małżeństwo to duża część mego życia. Dojrzewaliśmy wspólnie. Ale kiedy dojrzeliśmy, okazało się, że nasze drogi się rozeszły. Mój mąż w trakcie rozwodu powiedział, że powodem, dla którego się rozstaliśmy, było moje podejście do życia. I myślę, że tak jest. On chciał całkowicie czegoś innego, a ja nagle rzuciłam się w pracę, w teatr, w życie pozadomowe.

Żałujesz, że tak się stało?

Maria: Nie, bo to, co się wydarzyło później, jest wspaniałe. I mężczyźni, których spotkałam po moim małżeństwie. To fantastyczne doświadczenia. Mocne, bezkompromisowe, czasem niebezpieczne. Kiedyś napiszę o tym książkę. (śmiech)

Ty, Grzegorzu, też jesteś po rozstaniu.

Grzegorz: Mimo że z Kingą podjęliśmy wspólnie decyzję o rozstaniu, wierzę w to, że nasze spotkanie miało wielki sens. To dzieci. Jesteśmy też dowodem na to, że można zostać przyjaciółmi, nawet gdy związek się kończy. Bardzo to sobie cenię.

A czego to od Was wymagało?

Maria: Mądrości.

Grzegorz: Spokoju.

Maria: I pokory.

Grzegorz: Schylenia łba parę razy... Bo oczywiście mogliśmy się rozwieść, targając się przez kilka lat po sądach. Załatwiliśmy to wszystko naprawdę w pięć minut, w cywilizowany sposób. Po sprawie rozwodowej poszliśmy razem na obiad.

Jak u Osieckiej: „do rozwodu – jak na bal”. A dlaczego Wam się nie udało?

Grzegorz: Nie wiem. Często zapominamy o tym, że o związek trzeba walczyć i dbać przez cały czas. Błędem jest to, że ludzie zadowalają się tym, co mają. I nagle po iluś latach widzą, jak wiele stracili, żyjąc w marazmie. Kiedyś ktoś mi powiedział, że to jest tak jak z samochodem. Kupujesz piękny, nowy samochód, lśniący, prosto z salonu. Potem na parkingu raz go przytarłaś, potem lusterko się urwało itd. To są takie drobiazgi, których nie zauważasz. Bagażnik przestaje się domykać, tutaj coś się przybrudziło, a ty cały czas żyjesz w poczuciu, że jeździsz nowym autem. Aż w końcu wsiada z tobą do tego samochodu twój kolega i mówi: „Stary, przecież to jest jakiś rzęch na śmietnik”. I dopiero wtedy to widzisz. Często jest tak, że nie zauważamy tych małych rys. Akceptujemy je, zgadzamy się na nie, aż w pewnym momencie jest już za późno, żeby to naprawić. I auto nadaje się na złom. Jednym słowem: ze związkiem jak z autem. Trzeba regularnie go serwisować. To może za mocna metafora... Ja w każdym razie jestem od dwóch lat w nowej relacji i staram się naprawiać lusterka od razu. I to się na razie udaje, czuję cały czas taką siłę, moc i miłość, jakbyśmy się poznali wczoraj.

Jesteście z rozwiedzionych domów. Rozwody Waszych rodziców miały na Was wpływ?

Grzegorz: O rozwodzie moich rodziców regularnie dowiaduję się z prasy. Tymczasem nigdy się nie rozwiedli. Nie jestem zwolennikiem tych wszystkich teorii, że dzieciństwo determinuje nasze dorosłe życie. Wiem, wiem, że to jest dziś niezwykle modne, ale naprawdę wierzę, że w wieku 38 lat jest się odpowiedzialnym za swoje życie i nie tłumaczę moich problemów tym, że pani w przedszkolu stawiała mnie do kąta.

Maria: Wydaje mi się, że gdybyśmy teraz usiedli i zaczęli roztrząsać nasze życie w zależności od naszego dzieciństwa, to byłoby to niedojrzałością. Teraz to my decydujemy i z tego, że coś takiego się wydarzyło w dzieciństwie, nie wyciągamy ani usprawiedliwień, ani oskarżeń.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama