Reklama

Gala: Jak to jest funkcjonować w takim dziwnym „trójkącie bermudzkim”: Antypody, Trójka i Szadek?

Reklama

MAREK NIEDŹWIECKI: W kwadracie bermudzkim, bo ostatnio doszły jeszcze Góry Izerskie. Zakochałem się w nich, ponieważ są na tyle przyjazne, że mnie – piechura – zadowalają. Bo ja kocham chodzić, ale nie za bardzo pod górę. Natomiast podoba mi się, że mogę iść 15 kilometrów i nie spotkać żywej osoby, albo minąć kogoś, kto mnie wcale nie rozpoznaje. Raz zdarzyło mi się, że na horyzoncie zamajaczyła jakaś sylwetka. Gdy zupełnie już się do mnie zbliżyła, usłyszałem: „Pan Marek?”. „Tak” – westchnąłem. „Sierocki?”. Okazało się więc, że nawet majaczące sylwetki w Górach Izerskich są bezpieczne. A same góry? No tak, podobają mi się do tego stopnia, że kupiłem tam kawałek ziemi i miałem się nawet pobudować, ale... zestarzałem się i już mi się nie chce.

GALA: Budowa domu nie trwa przecież 50 lat.

MAREK NIEDŹWIECKI: No, tak, ale dla kogo właściwie miałbym budować ten dom? Dla siebie? Tak, właśnie. Ale ja jestem związany z Warszawą. Nie tylko kasą zapomogowo-pożyczkową, ale przede wszystkim radiem.

GALA: Mógłby Pan pracować zdalnie.

MAREK NIEDŹWIECKI: No, niby można byłoby, ale... nie! Radio musi nadawać stąd, mieć tutejszy kontekst, a ja powinienem być blisko tego, co mówią ludzie. Dopóki więc jestem radiem. nie mogę mieszkać w górach. Właśnie przeżyłem podróż w tę i z powrotem. 550 kilometrów w 8 godzin. To jest jak lot do Chicago! Może gdyby była autostrada, podróż trwałaby 4 godziny. Tymczasem trwa osiem i na dodatek nie wiem, czy się za chwilę nie zabiję na następnym skrzyżowaniu. Mój kolega miał wypadek. Nagle wyjechał mu facet, 3,5 promila. Człowiek nie jest w stanie przewidzieć takich rzeczy.

GALA: Pan nie lubi jeździ samochodem?

MAREK NIEDŹWIECKI: Jeżdżę mało. Teraz na przykład byłem z kierowcą. To on musiał martwić się, jak mnie tam dowieźć. W te piękne i mało uczęszczane Góry Izerskie, gdzie nie trzeba na każdym rogu robić sobie zdjęcia z Niedźwiedziem.

GALA: A sam robi Pan sobie zdjęcia z niedźwiedziem?

MAREK NIEDŹWIECKI: Kiedyś tak, jak byłem malutkim misiem. I przed trzema laty, gdy byliśmy w górach z Listą Przebojów Trójki, też zrobiłem sobie zdjęcie z niedźwiedziem. Wtedy było nas dwóch. Śmieję się, że gdziekolwiek pojadę, tam każdy może zrobić sobie zdjęcie z Niedźwiedziem.

GALA: Nie męczy to Pana?

MAREK NIEDŹWIECKI: Nie, to akurat jest bardzo sympatyczne. Męczące jest, gdy np. w restauracji przysiada się ktoś, kto ma wczorajszy oddech i chce postawić kolejkę wszystkim, którzy siedzą ze mną. Nie wiadomo, jak się zachować. Ja nie umiem tak po prostu powiedzieć: „Panie, dziękujemy”.

GALA: Tylko co Pan mówi?

MAREK NIEDŹWIECKI: „No, proszę bardzo, niech pan z nami siada”. I wtedy wszyscy moi znajomi zaczynają powoli wstawać i wychodzić. Robi się niezręcznie. I to akurat jest męczące, natomiast wszystkie inne spotkania z ludźmi, którzy chcą powiedzieć, że słuchają Trójki, są fanami „Listy Przebojów”, to historie bardzo sympatyczne.

GALA: Dostaje Pan jeszcze listy treści: „Czy to Pan jest tym Niedźwieckim, który w czasie wakacji w1984 roku wykorzystał mnie na dworcu?”

MAREK NIEDŹWIECKI: Zdarzają się i jest to szalenie męczące, ale nadawcy takich listów to niestety ludzie z problemami. A głos z radia jest nęcącą pułapką. Ludzie nabierają się, że mówię tylko i wyłącznie do nich. W ten sposób łatwo im sobie wyobrazić, że jestem tym Niedźwieckim z dworca. Ale to nie ja jestem tym Zbyszkiem! Takie rzeczy są wkalkulowane w ten zawód. Byłem niedawno na Biegu Piastów w takiej bardzo puchatej kurtce. W pewnej chwili podszedł do mnie słuchacz i mówi: „Wie pan co? Zawsze wydawało mi się, że pan jest taki szczupły facet, a pan trochę przypakował, widzę”. Uśmiałem się. Ów słuchacz w taki sposób pewnie mnie skądś zapamiętał. No, wiadomo, że 30 lat temu miałem 30 kg mniej. 77 kg i 190 cm, faktycznie wyglądałem jak paragraf. Ale takie sytuacje są zawsze sympatyczne. A na szczęście ci, którzy mnie nie lubią, nie podchodzą i nie mówią mi, że mnie nie lubią.

GALA: Może nie ma takich, którzy Pana nie lubią?


MAREK NIEDŹWIECKI: Mam adres internetowy i dokładnie wiem, że tacy są. Wiem, że nie wszystkim się podobam, ale muszę z tym żyć. Jest takie małe pokrętło w radioodbiorniku. Wystarczy przekręcić je mocno w lewo. Co ja na to poradzę, że nie wszystkim się podobam? To zresztą chyba naturalne, bo ja też nie wszystkich lubię. Gdy oglądam telewizję, często się z nią kłócę.

GALA: Na głos?

MAREK NIEDŹWIECKI: Tak. Jak słucham radia – to samo. Zawsze coś krzyczę w kierunku mediów.

GALA: Co?

MAREK NIEDŹWIECKI: „Jak ty wyglądasz, chłopie?”. „Zrób coś z sobą!”. Albo częściej: „Co ty w ogóle gadasz?”. Po śmierci papieża, gdy pokazywano w telewizji jego zdjęcia, mama mojej koleżanki mawiała: „No, papież nadal się dobrze trzyma”. Ale chyba wszyscy tak się czasem zachowujemy?

GALA: Nie wiem. Ja z telewizorem jeszcze nie rozmawiałam.

MAREK NIEDŹWIECKI: No, nie przesadzajmy, nie jest ze mną jeszcze aż tak źle, żebym prowadził regularne dyskusje z telewizorem. Czasem mi się tylko wyrwie. Gdy ja prowadzę audycję w Trójce, po drugiej stronie też pewnie ktoś czasem krzyknie: „Co ty, facet, puszczasz?”.

GALA: Po co wrócił Pan do Trójki?

MAREK NIEDŹWIECKI: Bo to jest mój dom i całe życie zawodowe.

GALA: Lepiej smakuje po trzyletnim romansie z innymi rozgłośniami?

MAREK NIEDŹWIECKI: To chwilowe odejście być może było mi potrzebne. Żeby zdać sobie sprawę, że tylko tutaj jest mi dobrze. Na pierwsze wezwanie, jakie się z Trójki odezwało, a było to wezwanie Magdy Jethon, spakowałem manatki i wróciłem. Tak jak wraca się do siebie. Te paczki, które stoją tutaj pod oknem, były tu przez cały ten czas. Czekały na mnie. Płyty też. Ten kwiatek również pochodzi z mojego poprzedniego życia. Przeżył. Wygląda na to, jakbym wyniósł się na chwilę, wiedząc, że i tak kiedyś wrócę. No i jestem z powrotem. Część słuchaczy nie może wybaczyć mi tamtej ucieczki. Dostałem mnóstwo listów z pytaniem: „Jak pan mógł nas opuścić?”. A ja wtedy tego tak nie traktowałem. No, bo w końcu kim ja jestem? Jednym z wielu, którzy mogą decydować o swoim życiu. Owszem, ale są pewne zastrzeżenia. Nie pomyślałem o tym, że odchodząc jestem egoistą. Żeby takim nie być, wróciłem więc do domu.

GALA: Czyli dokąd?

MAREK NIEDŹWIECKI: Ja tu nie przychodzę tak jak do pracy. Nie odliczam godzin do końca dnia. Mam tu swoją kawiarkę, rzeczy ulubione, kolekcję płyt. Czuję się tu u siebie.

GALA: Co Pan tu dostaje?

MAREK NIEDŹWIECKI: Bezpieczeństwo, spokój, otoczenie ludzi, których lubię, cenię. Spędziłem tu połowę mojego życia. Zacząłem, kiedy miałem 28 lat, teraz mam prawie 57. 24 kwietnia 1982 roku poprowadziłem tu swoją pierwszą audycję.

GALA: Musi Pan mi coś po latach powiedzieć. Wtedy, dawno temu, wysyłało się jeszcze kartki pocztowe. Posyłałam po kilkadziesiąt na „Białą flagę”, zmieniając jednak zawsze charakter pisma...

MAREK NIEDŹWIECKI: ...a ja to fantastycznie wyłapywałem.

GALA: I co Pan z moimi kartkami zrobił?!

MAREK NIEDŹWIECKI: No, to akurat może się udało, bo „Biała flaga” miała 1400 głosów, w tamtych czasach było to bardzo dużo. Zwykle przychodziło między 900 a 1000 głosów. Na ogół jednak fani z fanklubów Republiki, Lady Pank, Maanamu, Perfectu, TSA bezmyślnie pisali tym samym pismem i długopisem: „dziś głosuję na...”. Myślę, że byli przekonani, że poczta wrzuci to do bębna, i to gdzieś jakoś przyjdzie do radia, trochę tu, trochę tam. A poczty brały banderolę, stempel i do Trójki przychodziła taka cegła. A ja te cegły... wyrzucałem.

GALA: Dzięki „Białej fladze” wyćwiczyłam chociaż różne charaktery pisma, co przydawało mi się czasem do pisania usprawiedliwień w dzienniczku ucznia...

MAREK NIEDŹWIECKI: I to jest wpływ „Listy Przebojów” na uczciwość! Znałem się na tym, bo sam robiłem takie akcje na listach przebojów „Studia Rytm” w Jedynce, pod koniec lat 60. Tylko że ja kupowałem kartki u siebie w Szadku, zawoziłem je do Zduńskiej Woli, do mojego liceum, rozdzielałem kolegom i koleżankom z prośbą, by wypisywali je na piosenkę Haliny Frąckowiak, a zagraniczną dowolną. Potem rozrzucałem trochę na poczcie, a trochę w skrzynce. To był czas pisania listów. Sam dostawałem ich tysiące od pana listonosza, który przychodził na długą przerwę do szkoły i wszystkim te listy rozdawał. Przychodziły ze Związku Radzieckiego, gdzie byłem na wycieczce. O rany, nie zapomnę smaku kwasu chlebowego z saturatora, który piłem w Moskwie... Teraz taki kwas jest w każdym sklepie, ale nie smakuje tak jak tamten.

GALA: Pamięta Pan smak kaszanki, którą dostawał Pan w dzieciństwie od kolegów taty z pracy za powiedzenie wierszyka?

MAREK NIEDŹWIECKI: Doskonale. Bardziej jednak pamiętam smak kotletów mielonych, które robił mój tato, a w których produkcji teraz ja sam się specjalizuję. Moja koleżanka z radia mówi, żebym rzucił w cholerę te audycje i zajął się gotowaniem. To jest ciągłe poszukiwanie tego smaku sprzed lat, którego oczywiście już nie odnajdę, ale poprzez próby i wielokrotność robienia tego doszedłem do takiej perfekcji, że moje kotlety są naprawdę niezłe.


GALA: Mógłby Pan otworzyć polski bar w Australii. Był Pan tam już 11 razy. Dlaczego Pan tam nie został?

MAREK NIEDŹWIECKI: Nie ma takiego miejsca na świecie, w którym czułbym się tak jak tu. Los takiego migranta bywa straszny. Jeśli ktoś umie odciąć się i żyć tylko tamtym życiem, to jest ok. Ale znam też takich, którzy najchętniej spakowaliby się w 15 minut i wrócili do Polski. Żyją tutejszym życiem, mieszkając tam jak na zesłaniu. Ja też jestem typem, który na wakacjach czuje się trochę jak w więzieniu – wiem, że fajnie, bo wakacje, zdjęcia, przygody, ale jednocześnie cały czas odliczam dni, kiedy będę mógł wrócić.

GALA: To po co w ogóle jeździć?

MAREK NIEDŹWIECKI: Zafascynowała mnie przyroda, w Australii, przestrzeń. Stamtąd inaczej patrzy się na świat. Poza tym stałem się fanem wina australijskiego. Nie znam się na tym winie co prawda, ale smakuje mi, więc uważam, że jest najlepsze na świecie. Te wszystkie wielkie przeżycia oraz drobiazgi powodują, że chce się tam wracać i jeszcze raz tego wszystkiego posmakować. Nie pociąga mnie rafa koralowa, nie nurkuję. Ciągnie mnie Zachodnia Australia, Wiktoria i Tasmania. Żałuję, że nie mam aparatu fotografi cznego w oku. Żeby za każdym mrugnięciem robiło mi się zdjęcie. Robię 500 zdjęć, tyle ile mieści moja karta i wrzucam je na stronę, bo chcę zarażać ludzi Australią. I to niesamowite, że tak wiele osób udało mi się zarazić nie tylko australijskim winem, ale i marzeniami.

GALA: W pewnym momencie liczy Pan jednak dni do powrotu. Co Pana tu woła?

MAREK NIEDŹWIECKI: Zwykły szary dzień. Ja lubię codzienność. Nie muszę ciągle mieć wybuchów energii, artystów, z którymi rozmawiam, koncertów, na które chciałbym pójść. Nie. Przychodzę do pracy, wracam do domu, robię swoje ulubione rzeczy, wchodzę na stronę, wpisuję kolejną historię na swoim blogu. Z wyboru, a może też trochę z przypadku, jestem samotnikiem i jest mi z tym dobrze.

GALA: Nie smuci Pana ta pańska bezludność?

MAREK NIEDŹWIECKI: Lubię swoją samotność, nie nudzę się z nią. Jest mi dobrze z tym, co mam. A mam dużą rodzinę, braci, siostrę, którzy z kolei mają już dzieci, a nawet wnuki, dla których jestem najlepszym wujkiem na świecie. Niczego mi nie brakuje. Ale lubię też być sam ze sobą i wtedy nie tęsknię za ludzkością. Może pomaga mi w tym fakt, że mam tak fantastyczny kontakt z ludźmi przez radio? Kilka razy w tygodniu jestem na antenie, a potem uciekam do swojej jamki, żeby się zregenerować, by znów móc mieć blisko ludzi.

GALA: I tak w kółko?

Reklama

MAREK NIEDŹWIECKI: Tak, i nie wiem, kiedy upłynęło już tyle czasu. Moja ciotka mówiła mi zawsze: „Trzeba korzystać z życia, dopóki jest się młodym, bo potem okaże się, że nagle jesteś już w moim wieku”. Pamiętam, że myślałem: „Kiedy ja w ogóle będę w wieku ciotki?”. A teraz już jestem! Należę do tych, którzy uwielbiają zagłębiać się w przeszłość. Pamiętam sny z dzieciństwa, mam je w mózgu i czasem mi się gdzieś tam odwijają. Takie abstrakcyjne odwiedzanie dalekich krajów, fabuła, w której robię zdjęcia, i jak to w snach bywa, wtedy psuje się aparat, a ja jestem wściekły. Nienawidzę tego snu. Ale takie najbardziej kolorowe są sny ze światów, w których nigdy nie byłem. Gdybym mógł zapisać się na wycieczkę do świata, w którym kręcono „Avatara”, byłbym pierwszy w kolejce.

Reklama
Reklama
Reklama