Reklama

Kiedy ostatni raz był Pan na zapaśniczym ringu?

Reklama

O, nie tak dawno, tydzień temu. Systematycznie ćwiczę z kolegami, mistrzami olimpijskimi – Wrońskim, Zawadzkim, z kolegami z Legii. Sparingowałem również z Pudzianowskim.

Dał Panu w kość?

Walka wręcz jest czymś zupełnie innym niż podnoszenie ciężarów – wymaga innej wytrzymałości, innego rodzaju siły. Pewnie nie podniósłbym połowy tego, co podnosi Pudzianowski, ale w walce wręcz ciężarowcowi nie jest łatwo ze mną wygrać.

Często rozkłada Pan ludzi na łopatki?

Rozkładałem, bo byłem mistrzem Polski, najpierw juniorów, a potem trzykrotnym drużynowym seniorów. Zdobyłem też w 1973 roku medal na uniwersjadzie w Moskwie… Ale mam 59 lat i już odczuwam spadanie z wysokości półtora metra na twardą matę w wyniku rzutu przeciwnika. Walczę więc jedynie dla podtrzymania kondycji. Ale to taka walka, w której trzech rund po trzy minuty każda często nie wytrzymuje dwudziestolatek. Mdleje.

Skąd te zapasy u Pana? To nigdy nie był szczególnie popularny rodzaj sportu.

Jako czternastolatek byłem na koloniach i pokłóciłem się z jakimś chłopakiem. On trochę mnie obił, bo trenował boks. Później ten sam chłopak bił się z innym kolonistą, ale tamten załatwił go w parę sekund. Ćwiczył zapasy. Po wakacjach zapisałem się do sekcji zapaśniczej. To była dobra szkoła nie tylko sportowej walki, ale też charakteru. Uczyła wytrzymałości, wiary w sukces, niepoddawania się. Wtedy można było przegrać dwie rundy, ale wygrać pojedynek dzięki ostatnim sekundom trzeciej. Tę naukę przenosiło się w życie. Miałem po drodze różne przejścia, ale zawsze wierzyłem, że w ostatniej chwili zwyciężę.

Jakie to były przejścia?

Różne. W stanie wojennym byłem inwigilowany przez bezpiekę,

Był Pan członkiem Solidarności?

Tak.

I jednocześnie należał do PZPR?

Nie chciałbym za dużo o tym mówić, bo do wielu rzeczy służbom bezpieczeństwa się nie przyznałem.

No to pora najwyższa o tym opowiedzieć. Dzisiaj o takich ludziach kręci się filmy.

Może, ale prawo ma to do siebie, że jest ciągłe.

Są przestępstwa, które ulegają przedawnieniu. Gdyby było inaczej, Wałęsa do dzisiaj siedziałby w więzieniu.

Ale Wałęsa uruchomił pewne procedury, które wykazały jego niewinność. Ja łamałem prawo stanu wojennego. Rozrzucałem ulotki, robiliśmy z kolegami zdjęcia, które wysyłaliśmy za granicę, organizowaliśmy młodych ludzi do walki na wypadek wejścia okupantów.

Procedury, które uruchomił Wałęsa, dotyczą nie tylko jego, ale też wszystkich, którzy działali w imię przyszłego demokratycznego państwa.

Nasze działania były przedmiotem zainteresowania prokuratury wojskowej, MSW. Było, minęło. Nie chcę do tego wracać. To nie były przyjemne sytuacje, wielokrotnie mnie przesłuchiwano, śledzono. To był mój życiowy zakręt. Jak i to, że karierę sportową przerwała mi kontuzja uda i musiałem się długo leczyć.

Co się stało?

Uderzenie w kość w czasie treningu było tak silne, że powstały odpryski kostne, a potem wdała się w to infekcja. Miałem poważne kłopoty. Parę razy uniknąłem śmierci na macie, omal nie złamano mi karku. Na innym zakręcie znalazłem się dwa lata temu. Okazało się, że mam chłoniaka, nowotwór. Przez pół roku brałem chemię, potem przeszczepiono mi szpik. Terapia jest ciężka, nie wszyscy są w stanie wytrzymać kolejne podejście do chemii, poddają się i umierają. Wszystko to przeszedłem dzięki szkole walki, jaką wyniosłem z zapasów. A potem… cygaro w zęby i do pracy.

Nauczył się Pan też przegrywać? Dwukrotnie startował Pan do Senatu, ale bez sukcesu.

Trudno jest mi przegrywać. Tym bardziej że wiem, na co mnie stać. Ale umiem ponosić porażki, a z wiekiem przyjmuję je o wiele łagodniej. W tych pierwszych wyborach, w 2001 roku, dostałem aż ponad 252 tys. głosów, ale do parlamentu weszli ludzie z kilkoma tysiącami – taka była wtedy ordynacja wyborcza. Teraz ją zmieniono. Dostałem 25 tys. i też się nie dostałem. Ale porażki mnie nie załamują. Trzeba przechodzić do kolejnej rundy.

20 lat temu stworzył Pan BCC. Czy właśnie wtedy poczuł się Pan wielkim wygranym?

Nie, wygrałem już wcześniej, zakładając w 1987 roku miesięcznik „Konfrontacje”. Było to pismo dialogu, czemu sprzyjała ówczesna sytuacja: chwiała się władza PZPR, rosła w siłę podziemna Solidarność. Jednocześnie chwiał się blok sowiecki, a działania niepodległościowe były wspierane przez Reagana. Wykorzystałem PRON i pod jego płaszczykiem uruchomiłem miesięcznik.

PRON, czyli Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego?! Bardzo źle o nim mówiono, wiązano z partyjnymi twardogłowymi działaczami.

Był atakowany, tak. Ale liczą się skutki. Z jednej strony był tam generał Jaruzelski, ale z drugiej doradca Solidarności mecenas Siła-Nowicki, mój przyjaciel. On mnie przekonał. Jedni byli związani z władzą, inni internowani. Postanowiliśmy doprowadzić do dialogu pomiędzy Solidarnością, opozycją demokratyczną a ówczesną władzą i pismo dość długo taki dialog prowadziło. Na naszych łamach po raz pierwszy od wprowadzenia stanu wojennego wystąpili Geremek, Wałęsa, Onyszkiewicz, a z drugiej strony przedstawiciele władzy od Jaruzelskiego, Czyrka po Kiszczaka. Publikowaliśmy pierwsze wywiady z liderami podziemia politycznego Tadeuszem Mazowieckim i Janem Olszewskim. Do współpracy w redagowaniu pisma zaprosiłem pułkownika Wojciecha Garstkę z MSW, ale mu zabronili.

I zrobiła się afera, bo był ubekiem.


Był dyrektorem Grupy Operacyjno-Sztabowej Szefa Służby Bezpieczeństwa, a wcześniej rzecznikiem prasowym MSW. Ale inaczej niczego byśmy nie zdziałali. Półtora roku później zorganizowaliśmy na UW pierwszy Okrągły Stół władzy i opozycji, w którym brał udział Geremek – z upoważnienia Wałęsy, a z drugiej strony Ciosek – z upoważnienia generała. Ja przewodniczyłem. Pisał o tym „New York Times” i cała prasa, od Chińczyków po Amerykanów. Uznano to za synonim odwilży. Każdy numer „Konfrontacji” był jedną wielką walką z betonem partyjnym i cenzurą. Geremek zaproponował pakt antykryzysowy. W efekcie skonfiskowali nam cały numer. Interweniowałem u gen. Jaruzelskiego. Materiał poleciał do niego wojskowym helikopterem.

Generał dał zielone światło?

Tak. A idea paktu antykryzysowego doprowadziła później do spotkania na UW, kiedy to zostały zarysowane zręby Okrągłego Stołu w Polsce.

Co się stało z „Konfrontacjami”?

Przyszły inne czasy. W 1989 roku mnie, jako redaktorowi naczelnemu zaproponowano udział w Klubie Rzymskim – organizacji przygotowującej raporty dla przywódców świata, która miała oddziały w różnych państwach. Później powołaliśmy Polską Fundację tego klubu. Znalazłem nabywcę na „Konfrontacje” i tak narodziło się pierwsze w Polsce prywatne pismo. Wystąpiłem o działalność gospodarczą w ramach Fundacji Klubu Rzymskiego. Rodził się kapitalizm. Prywatne firmy czekało przedzieranie się przez socjalistyczną mentalność, więc uruchomiłem Business Centre Club. Miał pomagać nowemu biznesowi, wspierać lobbingowo. Dzisiaj to największa organizacja indywidualnych przedsiębiorców w Polsce, ma 25 oddziałów w kraju i za granicą.

A życie prywatne? Znajdował Pan na nie czas?

Była praca, sport, ale i życie rodzinne. Ożeniłem się dosyć późno, w wieku 35 lat. Byłem starym kawalerem, tak. Ze starokawalerskimi nawykami. Miałem kotkę Kasię, wynajmowałem mieszkanie. Żonę spotkałem przypadkowo.

Żona miała wcześniej okazję zapoznać się z Pana listą wad i zalet, którą zamieszcza Pan w internecie?

Nie, wtedy musiała się osobiście o tym przekonywać.

Zalet wypunktował Pan u siebie dużo więcej niż wad, co rozumiem. Pisze Pan, że jest „ciepły, dowcipny, fachowy i łagodny”. To prawda?

W stosunku do tych trzech pierwszych zalet – tak. A z łagodnością bywa różnie, bo nie da się odseparować kłopotów w pracy od domowego życia i bywam w domu nieobecny duchem. A tu trzeba razem zjeść kolację, ubrać choinkę, naprawić kontakt. W ogóle jestem dosyć ostrym facetem. Ale te „ostrości” mijają u mnie tak szybko jak wiosenna burza. Kiedyś reagowałem bardziej impulsywnie.

Powiem też, co mi się najbardziej u Pana nie podoba: po pierwsze – apodyktyczny!

Taki jestem, gdy muszę przeforsować swój zamysł wśród współpracowników. Bo bywało tak, że gdy ja wierzyłem w jego sukces w razie realizacji, współpracownicy powątpiewali. Więc teraz, kiedy dyskusja osiąga zenit, mówię: „Robimy to i koniec!”. Niemal wszystko, co inicjowałem, wypadało z korzyścią dla wszystkich. Ale czasami nie miałem racji.

Kolejna wada: cierpki.

Coś w tym jest. Cierpkość wychodzi ze mnie, kiedy mam do czynienia z ludźmi płytkimi. Nie chodzi o to, że muszę obcować z mędrcami. Ale czyjaś powierzchowność mnie po prostu wkurza. Nie znoszę ludzi, którzy cenią bardziej formę niż treść: dobrze się ubrać, kupić dobry samochód, wygłaszać poglądy zapożyczone od innych, niekorespondujące z osobowością tego, kto je wygłasza. Źle się czuję w towarzystwie takich osób. Ponosi mnie i zaczynam kąsać, a raczej kłuć, bo jestem Skorpionem. Staram się to robić dowcipnie, żeby dać do zrozumienia: chłopie, jesteś durniem.

No i jest Pan pracoholikiem.

Jestem na granicy pracoholizmu – lubię pracować, tworzyć, intelektualnie spekulować, coś załatwiać, pomagać innym. Jeżeli to pracoholizm, to mi nie przeszkadza.

A kiedy w życiu prywatnym wygrał Pan największą batalię?

Moim największym osiągnięciem życiowym jest syn Franek. To, że jesteśmy razem! Oddałem się drugiemu małemu człowiekowi. Dogadujemy się, rozumiemy się i przyjaźnimy. Już 17 lat! To moje największe zwycięstwo. Oczywiście, wielką rolę odegrała tu moja żona Maria. Na początku, jak każdy facet, podszedłem do adopcji z powątpiewaniem, ale szybko się przekonałem, że to wspaniała idea.

Na co sukces przekłada się dla Pana w sensie materialnym? W 2010 roku media wyceniały Pana majątek na 30 mln zł.

Mam ciepły, miły dom w warszawskiej Choszczówce. Stać mnie na to, żeby jeździć dobrym samochodem, na zaspokojenie potrzeb. I tych podstawowych, i tych wyższego rzędu, jak teatr, koncert, kino. I na wyjazdy zagraniczne. Ale sukces daje mi też szacunek u innych ludzi. Jestem zapraszany do rozlicznych gremiów, wspieram różne inicjatywy. Jest mi łatwiej żyć, łatwiej wejść do lekarza czy załatwić sprawę w urzędzie. Oszczędzam czas, który później mogę przeznaczyć na pracę zawodową.

Co jest dla Pana luksusem?

Reklama

Czas. To, że nie muszę się spieszyć. Chciałbym móc czytać w ciągu dnia, gdy wszyscy pójdą do pracy.

Reklama
Reklama
Reklama