Reklama

Pod koniec marca obchodził Pan 35. urodziny. Czy to był szczególny dzień?
Marcin Rogacewicz: To d zień przyjemny, który można świętować z najbliższymi. Nie martwię się, że życie mija, tylko się cieszę, że żyję.
Będzie impreza?
Marcin Rogacewicz: Tylko prywatna, w gronie rodziny i przyjaciół. Ale pamiętam swoją trzydziestkę i tamte huczne urodziny na planie serialu „Szpilki na Giewoncie”. Zakopane, Tatry... Świętowaliśmy chyba z pięć dni. Ekipa mnie zaskoczyła: dostałem czapkę Janosika. Mam ją zresztą do dzisiaj. Gdy na nią patrzę, z radością wspominam tamte chwile.
Chyba jest Pan trochę sentymentalny.
Marcin Rogacewicz: Lubię góry, przestrzeń w górach. I tę podróż w głąb siebie, którą czasem mam okazję tam przeżyć.
Znalazł Pan swoją właściwą drogę?
Marcin Rogacewicz: Tak, wszystkie elementy układanki trafiły na właściwe miejsce. Z biegiem lat jestem bogatszy o więcej doświadczeń. Ale gdy do nich się odnoszę, to każde kolejne urodziny są przyjemniejsze. Wydaje mi się, że mężczyźni im starsi, tym mądrzejsi. Kilka lat temu pojawił się we mnie wielki spokój i zadowolenie z tego, co się dzieje, radość, że nie muszę nigdzie biegać. Dobrze jest mi tu, gdzie teraz jestem.
W 2007 r. ukończył Pan wydział aktorski na łódzkiej Filmówce. Rok później pojawił się Pan w serialu „Na dobre i na złe” jako Przemek Zapała.
Marcin Rogacewicz: Pamiętam moment, gdy dostałem propozycję zagrania w serialu. Byłem wtedy ze znajomymi na budowie, na Mazurach. Dostałem wiadomość, żeby przyjechać do Warszawy na zdjęcia próbne. Otrzepałem ubranie, powiedziałem: „Chłopaki, jutro jestem z powrotem”, i pojechałem, sądząc, że nic z tego nie będzie... Po trzech dniach telefon: masz rolę. Pamiętam swoje zdziwienie. To jest rola, która mnie cieszy do dzisiaj. Mimo że minęło 7 lat. A to szmat czasu w serialowym świecie.
I już Pan się nie dziwi, słysząc...
Marcin Rogacewicz: ...„Dzień dobry, panie doktorze”? Nie, przyzwyczaiłem się do tego. Uśmiecham się do rozmówcy, pozdrawiam go i życzę miłego dnia.
Czy po tylu latach wciąż czuje Pan odpowiedzialność za losy swego bohatera, co mówi i robi?
Marcin Rogacewicz: Oczywiście! Brakuje mi trochę dojrzałości u Przemka. Jestem 35-letnim facetem, a czasem gram sceny – mam wrażenie – napisane dla 17-latka. (śmiech)
Wtedy, po studiach, chciał Pan, aby coś konkretnego wydarzyło się w Pana życiu zawodowym?
Marcin Rogacewicz: To był cudowny czas: skończyłem studia, odpoczywałem na Kaszubach, tam zajmowałem się trochę stolarstwem, bo umiem i lubię. Tak zarabiałem na życie. Potem pojechałem na Mazury. Wtedy nie goniłem za zawodem, mogłem odnaleźć siebie i szczerze odpowiedzieć na pytania: czego chcę od życia i jak ono powinno wyglądać.
Do jakich wniosków Pan doszedł?
Marcin Rogacewicz: Zrozumiałem, że aktorstwo to jedna ze składowych mojego życia. I wcale nie najważniejsza! Już na trzecim roku studiów zorientowałem się, że poza aktorstwem jest wiele pięknych rzeczy, których warto spróbować. Uda się, jeśli tylko nie będę się bał i zaryzykuję. Nie ma co się napinać! Ta zasada dotyczy każdego z nas. Gdy dostałem rolę Przemka Zapały i wróciłem do Warszawy, moi koledzy stali w kolejce w wytwórni już cały rok. Ja w niej się nie ustawiłem. Może ten luz, ten powrót do siebie spowodowały, że wypadłem dobrze na zdjęciach próbnych. Reżyser serialu Grzegorz Lewandowski ze śmiechem wspomina czasem, że gdy stanąłem przed kamerą, od razu powiedział do ekipy: „TEN! To będzie Przemek!”.
Co takiego stało się na trzecim roku studiów?
Marcin Rogacewicz: Pamiętam taki dzień: wyszedłem z próby w teatrze, był maj, ciepło, ludzie spacerowali... Nagle zobaczyłem świat inny od tego istniejącego w budynku teatru. Tam było ciemno, na scenie sztuczne światło reflektorów. I wiele napięć, żeby stworzyć piękny spektakl. Zdałem sobie spraw wę, że albo spędzę czterdzieści lat w ciemnym miejscu, albo rozejrzę się szerzej. I postanowiłem, że po szkole nie będę walczył o etat w teatrze.
Ciekawe. Większość aktorów manifestuje miłość do sceny, widzi w tym największy sens swojego zawodu. Pan z tego schematu wyłamuje się otwarcie.
Marcin Rogacewicz: Dla moich kolegów teatr jest najważniejszy i są szczerzy w swoich wypowiedziach. Dla mnie tak nie jest. Pamiętam jak Kasia Dąbrowska, która kocha teatr, słuchała tego, co mówiłem, i chyba nie dowierzała. Ale po kilku latach powiedziała: „Wiesz, Marcin, na początku myślałam, że się krygujesz. Teraz wiem, że twój świat jest bardziej na zewnątrz”.
Nie zarzekam się, że do teatru nie wrócę. Czasami nawet chciałbym wziąć udział w teatralnym przedsięwzięciu. Otrzymałem ciekawe propozycje, ale w mojej sytuacji rodzinnej skorzystanie z nich w tym momencie było niemożliwe. Dla mnie najważniejsza jest rodzina. A ona jest w moim życiu dlatego, że nie było teatru.
Ma Pan trzy córeczki. Jakim tatą chce Pan być?
Marcin Rogacewicz: Obecnym.
Co pragnie Pan im przekazać, czego nauczyć?
Marcin Rogacewicz: Wszystko, co w tej chwili przychodzi mi do głowy, wydaje się trywialne... Hmmm.... Bo to pytanie rzeka. W filmie „Służące” jest scena, gdy czarnoskóra opiekunka mówi do kilkuletniej dziewczynki: „Jesteś piękna, zdolna, mądra”. Wzrusza mnie ta scena, sposób przekazania znaczenia tej treści przez opiekunkę. Pełen ciepła i miłości. Rodzina, rodzicielstwo przyszło w moim życiu w określonym momencie. W dzieciństwie tak to wszystko sobie wyobrażałem i cieszę się, że dokładnie tak to dziś wygląda.
Czy przez to, że w domu otaczają Pana cztery kobiety, inaczej patrzy Pan na płeć piękną?
Marcin Rogacewicz: Wieczorami, kiedy jestem już w domu z córkami i żoną, cieszę się atmosferą, którą stwarzają tylko kobiety, choć moje córki chętnie zaczynają zabawy od zapasów.
Dlaczego więc wybrał Pan aktorstwo?
Marcin Rogacewicz: Od dziecka miałem łatwość nawiązywania kontaktów. W szkole podstawowej wychwyciła to moja polonistka. Trafiłem do kółka teatralnego. Nie miałem problemów z odnalezieniem się na scenie. Trema mnie niosła, a nie paraliżowała. Gdy poinformowałem rodziców, że zdaję do Filmówki, usłyszałem: „To szaleństwo, pewnie nic z tego nie będzie”. Gdy się dostałem, padło pytanie: „Co teraz?”. Kiedy skończyłem szkołę, usłyszałem kolejne: „A będzie z tego praca?”.
Dziś podobnych pytań już nie ma?
Marcin Rogacewicz: Nie ma. Teraz ważny jest sposób wykonywania zawodu. Najważniejsze jest chyba „jak”, a nie „co”. W życiu staram się postępować tak, abym mógł spać spokojnie.
Niezależny z Pana duch, kocha Pan przestrzeń, podróże...
Marcin Rogacewicz: Kiedyś chciałem być nawet ratownikiem górskim! Wcześniej miałem miejsca, do których wracałem, teraz ważniejsze jest dla mnie, z kim jadę. Bo dziś istotniejsze jest współprzeżywanie radości.
Kiedyś planował Pan podróż do Bhutanu.
Marcin Rogacewicz: Chciałem poznać bhutańskiego ministra szczęścia, który odpowiada za poziom zadowolenia narodowego. Interesowało mnie to i wzruszało. Bo kiedy stoi się gdzieś wysoko w górach i doświadcza pięknej przestrzeni, to z tego szczytu niedaleko już jest do owego departamentu szczęścia, prawda?
Czym, według Pana, jest szczęście?
Marcin Rogacewicz: U szczęśliwego człowieka to, co on myśli, mówi i robi, jest spójne. Realizuje się bez zbędnego kombinowania. Intuicja podpowiada mi, że jeśli żyjemy w zgodzie ze sobą, to jest szczęście. Dla mnie najbogatszy jest człowiek, który ma najmniejsze potrzeby. Zrozumienie tego bardzo ułatwiło mi życie. Gonienie nie tylko za kolejnymi przedmiotami, ale i pomysłami wydaje mi się stratą czasu. Zamiast tego wolę usiąść, rozejrzeć się dookoła i poczuć, jakie mam szczęście.
Ludzie często szukają dziury w całym. Panu też to się zdarza?
Marcin Rogacewicz: Tak. Np. marudzę o godzinie piątej rano, gdy muszę wyjechać na plan serialu, a chętnie zostałbym w domu z rodziną.
Słuchając Pana, nabywam przeświadczenia, że mógłby Pan siebie nazwać szczęśliwym...
Marcin Rogacewicz: Nie ja to powiedziałem.
Pochodzi Pan z Ciechanowa. Powroty, wspomnienia?
Marcin Rogacewicz: Przeżyłem tam mnóstwo cudownych chwil. To miejsce, które mnie ukształtowało. Pola, łąki, lasy. Tam miałem przestrzeń, cudowny spokój i poczucie bezpieczeństwa. Wychowywałem się w poczuciu wolności. Czułem, że mogę zrobić wszystko.
Bez kompleksów, bezpiecznie i beztrosko?
Marcin Rogacewicz: Tak. Kompleksy się pojawiły po przyjeździe do Warszawy. Na początku nie dawałem rady przejść szybko skrzyżowania Marszałkowskiej ze Świętokrzyską. W minutę, dwie mijałem ze 250 osób. Tymczasem 250 osób spotyka się w Ciechanowie, ale w ciągu tygodnia! Na szczęście ja ze swego domu wyszedłem silny. I od matury robię swoje. Po prostu.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama