Marcin Perchuć: Rodzina jest zawsze w mojej głowie
Człowiek z pasją. Zapowiadał się na świetnego dziennikarza, został świetnym aktorem i wykładowcą w warszawskiej Akademii Teatralnej. W życiu codziennym – czułym mężem i ojcem. Marcin Perchuć mówi o sobie: tak, jestem szczęściarzem.
- Ida Dawidowicz, Claudia
„O wąsatych na ciele i umyśle” napisano o ostatnim spektaklu, w którym gra Pan z resztą zespołu Teatru Montownia.
Marcin Perchuć: Spektakl „Wąsy” to śmieszny, ale i przerażający obrazek naszej rzeczywistości. Cóż, wąsy to przenośnia teatralna, bo przecież szanujemy ludzi z wąsami. Lech Wałęsa, Adam Małysz… Ostatnio, co prawda, prezydent Komorowski wąs zgolił… Może był na naszym spektaklu i się przestraszył? (śmiech) Wąsy to rodzaj mentalności. Mój ojciec je nosi. I bardzo się uśmiał na spektaklu. Podczas przedstawienia są momenty, gdy śmieją się kobiety, a panowie siedzą oburzeni, są też sceny odwrotne.
Niejeden artysta pozazdrościłby Panu i zajętości, i płodozmianu. Gra Pan w kilku teatrach, serialach, filmie, dubbinguje. Ba! Od wielu lat wykłada także w warszawskiej Akademii Teatralnej.
Marcin Perchuć:Od 1997 r. Najpierw byłem asystent con amore, czyli bez pensji. Po stażu zostałem asystentem u Cezarego Morawskiego, potem u Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Teraz jestem już indywidualnym wykładowcą. Uczę studentów pierwszego roku elementarnych zadań aktorskich, z wiersza. Próbuję wytłumaczyć świat od strony poetycznej, pchnąć w odpowiednim kierunku i – za przeproszeniem – to pchanie bardzo lubię.
Żyłka pedagogiczna?
Marcin Perchuć: Trzeba to uczenie lubić, fakt. Koledzy słysząc, że uczę, kręcą głową: bez sensu! Sami bardzo źle szkołę wspominają. A ja uważam, że początek w zawodzie to niesamowita przygoda. Moim studentom niczego nie narzucam. To odskocznia, bo w środku czuję się młody, a dzięki pracy w szkole moje spojrzenie na teatr nie jest pozbawione ciekawości i energii.
Problemy dzisiejszych studentów to…
Marcin Perchuć: Niestety, zazwyczaj przychodzą do szkoły, sądząc, że aktorstwo polega na błyszczeniu na ekranie. A ja chcę im inaczej zareklamować ten zawód: że na scenie można przeżyć niesamowitą liczbę żyć. Bezkarnie się zakochiwać, nienawidzić, zabijać, umierać. Powtarzam, że uczą się rzemiosła. Tylko czasem aktorstwu towarzyszy popularność czy poklask. Trudne są dla nich też próby, bo chcą szybkiego efektu.
Pan jakim był studentem?
Marcin Perchuć: Przestraszonym. Gdy na egzaminie zobaczyłem, że ludzie zdają do kilku szkół w Polsce, zaliczają kolejne podejścia, pomyślałem, że jestem abnegatem! Postanowiłem jednak: podejdę raz. Zdam – OK, nie – trudno, aktorem nie będę. Potem, już jako student, zobaczyłem, że to zawód dla pewnego rodzaju wariatów. A ja wariatem nie byłem. Wolałem konkret: szybka praca, szybki efekt. Zresztą kilka osób w Akademii mówiło mi: aktorem to ty nie zostaniesz (śmiech).
To dlatego na III roku studiów poszedł Pan do radia?
Marcin Perchuć: Tak, bo tam było „na bieżąco i bezpośrednio”. Świetnie się w tym czułem. Latem 1996 r. pojechałem do Atlanty na olimpiadę. Relacjonowałem, jak Gołota dostał komórką w Madison Square Garden w NY, gdy zaś wybuchła bomba, szukałem hotelu, w którym nocował Kwaśniewski – dokumentowałem dzień w mieście olimpijskim bez olimpiady. Gdy samolot TWA spadł do Atlantyku i pozamykali lotniska, porwałem jakiś samochód, by dojechać na wybrzeże. Oczywiście, to nie było dziennikarstwo pogłębione w stylu Janiny Paradowskiej, raczej: „O Jezu , jestem na miejscu, tyle rzeczy się dzieje!”. Moje relacje z Atlanty były – tak mi się wydaje – śmieszne. Gdybym w dziennikarstwie wytrwał, nie wystarczałoby mi to i poszedłbym na studia. Zwłaszcza że dzięki relacjom ze Stanów Zjednoczonych dostałem propozycje pracy z kilku fajnych stacji.
Nie chciał Pan zostać w USA?
Marcin Perchuć: Spędziłem tam rok, ale mi się nie podobało. Po 1989 roku miałem inną świadomość wolności, większą niż ta amerykańska. Mnie w Polsce jest bardzo dobrze. Pamiętam, że w samolocie, którym wracałem do Polski, myślałem: ucałuję pierwszego Europejczyka w Paryżu przy przesiadce. Miałem dość sztucznych amerykańskich uśmiechów.
Dziennikarzem Pan ostatecznie nie został…
Marcin Perchuć: W przedstawieniu dyplomowym u Waldka Śmigasiewicza grałem hrabiego Almavivę w „Weselu Figara” i solidnie spóźniłem się na próbę. Koledzy czekali, a ja byłem w radiu. Waldek ostro mnie za to opieprzył. „Nie chcę grać tej roli, epizod sobie zagram, byle zaliczyć szkołę”, powiedziałem szczerze. „Poświęcisz mi 2 godziny?”, spytał i wziął mnie na scenę. Pozwolił się wygłupiać, zaczął się wygłupiać ze mną. Wtedy otworzyło się we mnie coś nowego! Ta rola dała mi dużo radochy. Przyszło to w ostatnim momencie, bo z aktorstwem już się żegnałem. Potem zadzwonili do mnie Montowniacy. Po 4 latach okazało się, że nie da się pracować w radiu i grać. Wybrałem scenę.
Już jako asystent w Akademii spotkał Pan przyszłą żonę, Anetę Todorczuk. Była studentką.
Marcin Perchuć: Ale to wcale nie było romantyczne. Staraliśmy się ukrywać, żeby Aneta mogła spokojnie studiować w Akademii. Przychodziłem na jej zajęcia, więc nie miała komfortu pracy. Jako asystent musiałem bywać na radach pedagogicznych, gdzie ją oceniano. Taki układ nauczyciel-uczennica z zewnątrz wygląda na nietrwały. Nam się udało. Pojechałem do jej rodziców do Białegostoku, poprosiłem o rękę, zaręczyliśmy się, a ślub wzięliśmy tuż po skończeniu przez Anetę szkoły.
Dwoje aktorów i wspólne życie. Bywa trudno?
Marcin Perchuć: Nam jest łatwiej. Rozumiemy nasze zawodowe problemy, emocje przed premierą, pomagamy sobie przy uczeniu się tekstu, wymyślaniu scen. Po prostu świetnie się dogadujemy.
Bywa między wami zazdrość zawodowa?
Marcin Perchuć: Nie. Zawsze były u nas fale: ja grałem, Aneta – nie. I na odwrót. Gdy Montownia miała przestój, Aneta dostała główną rolę w „Samym życiu”. Wtedy to ona utrzymywała rodzinę, dom. Potem serial się skończył, ja miałem zajęcie. Później ona miała fantastyczny strzał we „Wszyscy kochają Romana” i gdy skończył się ten sitcom, ja zacząłem grać w „Lekarzach”. Zazdrość może uwypuklać się w takich momentach, ale nas szczęśliwie ominęła.
Żona mówi o Panu: romantyk, opiekuńczy, otwarty…
Marcin Perchuć: A ja odwdzięczam się jej tym samym (śmiech).
… minimalista.
Marcin Perchuć: O rany, może Aneta bardziej przyziemnie na mnie popatrzyła, że wyglądam tak jak wyglądam (śmiech). Nie uwierzy Pani, ale buty, które mam na nogach, były w 2007 r. butami premiera Turskiego w serialu „Ekipa” Agnieszki Holland! Przemiękają już. Jedyny komplement, jaki nawzajem z Anetą możemy sobie powiedzieć, to taki, że wytrzymaliśmy tyle ze sobą. Mamy dwójkę fajnych dzieci. Zosia ma niemal 8 lat, syn Staś 2,5 roku. Zobaczymy, jak będzie dalej. Bo przecież życie może nas zaskoczyć w różny sposób.
Ludzie błądzą, Pan ma priorytety, zasady.
Marcin Perchuć: Miałem szczęście, że nie musiałem zbyt często i długo szukać. Sprawy istotne przyszły do mnie same. Rodzina, potem chłopaki z Montowni, którzy ustawili mnie aktorsko.
Przy takim nawale zajęć można znaleźć czas na pasje?
Marcin Perchuć: Przy takim zasuwie i dzieciakach trudno. Najbanalniej byłoby powiedzieć, że pasją jest mój zawód. Na pewno z pasją uczę w szkole.
Nadal fascynuje Pana fizyka?
Marcin Perchuć: Lubię czytać artykuły dotyczące kosmosu, odkryć te wszystkie sejsmiczne rzeczy, ale na poziomie popularnonaukowym. Mając ojca sejsmologa-geofizyka, z mapami jestem obeznany, choć pobieżnie. Wiem, gdzie są rejony wstrząsowe.
I tam Pan nie jedzie?
Marcin Perchuć: Dlaczego? Przeżyliśmy z żoną trzęsienie ziemi na Rodos. Chwała Bogu nikomu nic się nie stało. Ale Zosia, która nie lubi wulkanów, zawsze pyta: „Czy jedziemy do tego kraju, gdzie są wulkany?”. Widziała już jeden dymiący na Sycylii. Jest dumna, że jej dziadek odkrył wulkan na Antarktydzie. Nazwał go swoim nazwiskiem: stożek Perchuć. Na wyspie Deception. Można wpisać w Google: Perchuc Cone, sprawdzić, jaka jest tam temperatura…
Tata był i jest dla Pana ważną osobą?
Marcin Perchuć: O, tak. Był ojcem, który dużo podróżował, ma ogromną wiedzę. Był na wszystkich kontynentach, w miejscach niedostępnych dla zwykłych turystów: Spitsbergen, Antarktyda. Na Antarktydę płynął statkiem przez cały Atlantyk, rejs trwał miesiąc. Te zdjęcia w puchowych kurtkach, z pingwinami… Cały czas w podróży. Dla mnie, dzieciaka, jego życie było niesamowite. Jedna wielka przygoda. Więc ja też chciałem być fizykiem. Rodzice wykonali fantastyczną robotę dla mnie i moich dwóch sióstr. Tata do tej pory podrzuca mi ciekawe książki. Przedstawiał różne światopoglądy, bo jest człowiekiem tolerancyjnym, mama też. To ma odzwierciedlenie w moim aktorstwie. Im szerzej patrzy się na świat, tym większe serducho do tego, co robi się na scenie.
Mając 20 lat, wyobrażał Pan sobie siebie jako 40-latka?
Marcin Perchuć: Pamiętam, miałem 18 lat i jadąc do szkoły, nagle pomyślałem: „Boże, za 9 lat będę miał 27! Ciekawe, jak będzie wyglądała moja żona”. Jak widać, raczej nie kombinowałem w stronę: czy będę jeździł bmw, czy dużym fiatem (śmiech). Rodzina była w mojej głowie zawsze, bo też i rodzice tak mnie nauczyli. Teraz najważniejsze, by Zosia i Staś byli zdrowi, czuli się kochani, by wyrośli na fajnych ludzi, i żeby nikt im nie robił wody z mózgu. A dla siebie? Dobrze jest, jak jest.