Marcin Hycnar - czasami jestem socjofobem
Przezabawny Wiktor w serialu „Sama słodycz”, Paweł w „Barwach szczęścia”. Na co dzień występuje na scenie narodowej i reżyseruje. Nam Marcin Hycnar opowiada o wodzie sodowej, która nie uderzyła mu do głowy.
- Justyna Kumanowska, Claudia
Role i nagrody jeszcze w szkole teatralnej, potem etat w Teatrze Narodowym. Gładko wszedł Pan w zawód.
Marcin Hycnar: No tak, moment, kiedy student zaczyna grywać na profesjonalnych scenach, w moim przypadku był bezbolesny. Nie wszystkim absolwentom szkół teatralnych udaje się zostać w zawodzie. W warszawskiej Akademii spotkałem profesorów Jana Englerta i Agnieszkę Glińską, którzy wzięli mnie pod swoje skrzydła. Grałem w ich spektaklach jeszcze jako student. O tym, że będę aktorem Teatru Narodowego, wiedziałem już na III roku.
Można powiedzieć: od szkolnej grupy teatralnej w swoim rodzinnym Tarnowie do etatu w Teatrze Narodowym!
Marcin Hycnar: Wcześnie, bo już jako dziecko, postanowiłem, że będę aktorem. Miałem 12 lat, gdy zagrałem w musicalu „Mały Książę” w teatrze w Tarnowie, a potem poszło lawinowo. W pewnym momencie nie było już odwrotu. Miałem dużo szczęścia, ponieważ mam kolegów nie mniej zdolnych, nie mniej pracowitych, nie mniej ambitnych, ale los do nich się nie uśmiechnął aż tak serdecznie, nie trafili w odpowiednim czasie na właściwych ludzi.
Odpowiedni ludzie... Mówi Pan o swoich rodzicach?
Marcin Hycnar: Też, choć z teatrem nie mają niczego wspólnego w sensie zawodowym. Mama jest lekarzem, tata prowadzi zakład fotografii barwnej. Wspierali mnie, mając świadomość, że aktorstwo może wiązać się z niezbyt przyjemnymi sytuacjami, bo każda porażka dotyka i boli, aktor poddaje się ciągle publicznej ocenie, a kryteria są niewymierne. Mama powtarzała: „Synku, nie mógłbyś rzucać oszczepem? Zmierzyliby odległość i byłoby wiadomo, czy jesteś najlepszy, czy nie”. Rodzice ufali mi. Miałem też wsparcie wśród przyjaciół z grupy teatralnej, w której działałem, a także ze strony swojej instruktorki.
Rodzice są z Pana dumni?
Marcin Hycnar: Myślę, że tak. Często bywają na moich spektaklach. Zapraszam ich na premiery. Są życzliwymi widzami. Nawet jeśli spektakl specjalnie nie przypadnie im do gustu, mnie zwykle chwalą.
Aktorstwo to zawód polegający na wywoływaniu emocji. Czy lubi Pan im się poddawać?
Marcin Hycnar: Aktorstwo ma prowokować, tylko wtedy ma sens. To uruchamianie własnej wrażliwości, skojarzeń na temat cierpienia, wzruszenia, zakochania się. Wszystko po to, aby poruszać widzem, aby nasze emocje udzieliły się jemu. Ale nie mam problemu z zapomnieniem o tym, że zagrałem, i po spektaklu jadę do domu. W tym zawodzie niezbędne jest poczucie humoru, bo to w gruncie rzeczy śmieszne zajęcie – udawanie. Trochę jak dziecko w zabawie. Ja to dziecko staram się w sobie cały czas hodować. To mój sposób na obronę przed absurdami świata i jego świństwami.
Wyznał Pan: „Czasy, w których żyję, wyprzedzają mnie”.
Marcin Hycnar: Coś w tym jest. Odnajduję się we współczesności, ale czasem mi się wydaje, że coś się dzieje za szybko i nie nadążam. Zawsze miałem np. wrażenie, że słucham muzyki, której słuchali moi rodzice, nie zaś rówieśnicy.
To znaczy?
Marcin Hycnar: Za młodu szalałem na punkcie Czerwonych Gitar, Grupy Pod Budą, Krzysztofa Daukszewicza. Zabawne, prawda? Słuchałem polskiej muzyki, przede wszystkim piosenek Agnieszki Osieckiej. Nigdy nie byłem na bieżąco z nowinkami technicznymi. Nie mam głowy do elektronicznych gadżetów. I trendów modowych. No, może teraz nadrabiam... Nie zawsze czułem się przedstawicielem swego pokolenia. Towarzyszył mi pewien rodzaj wyalienowania. Zresztą trudno mi nawiązywać głębsze relacje międzyludzkie. Na prywatny użytek nazywam to „socjofobią”. Zawsze dużo czasu zabiera mi oswojenie się z nową sytuacją.
Dlaczego?
Marcin Hycnar: Jest w tym obawa... najpierw muszę zaufać, aby się otworzyć. Owszem, wśród przyjaciół czuję się jak ryba w wodzie. Ale na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby, które tak nazywam. Moim przyjacielem jest na pewno Grzesiek Małecki. Nie musimy razem wyjeżdżać na wakacje, widywać się codziennie, żeby wiedzieć, że możemy na siebie liczyć. Miałem okazję tego doświadczyć, jest wobec mnie absolutnie lojalny i nie da mi zrobić krzywdy. Dziękuję mu za to.
Już nie wiem, czy to jest Pana strona na Facebooku, ale...
Marcin Hycnar: No właśnie, nie. Ktoś mi ją założył i zagadywał moich znajomych. Niektórzy zwierzali się z prywatnych spraw, sądząc, że rozmawiają ze mną.
A jacy ludzie wydają się Panu warci poznania, przyjaźni?
Marcin Hycnar: Agnieszka Osiecka zapytana kiedyś o zalety, które w ludziach najbardziej ceni, powiedziała: wdzięk, inteligencja i przyzwoitość. Mieszanka tych cech jest ważna i dla mnie. Może tylko z tym trzecim składnikiem dziś trudno. Takie czasy...
Szkoła teatralna – jak ją Pan zapamiętał?
Marcin Hycnar: To tak naprawdę dom wariatów. Intensywne studia: zajęcia zaczyna się rano, kończy wieczorem, a potem zazwyczaj idzie się do teatru albo próbuje sceny na następny dzień. Człowiek jest zagłębiony w temacie – to cudowny czas, ale niesie też pewne niebezpieczeństwo... Kiedy kończy się szkoła, kończy się życie pod kloszem i trzeba być przygotowanym na zwykle niełatwe zderzenie z rzeczywistością. Miałem ten komfort, że wiedziałem, co będzie dalej.
A jak Pan ze swoją „socjofobią” w niej się odnalazł?
Marcin Hycnar: Średnio. Pierwsze półrocze przesiedziałem pod ścianą. Prawie w ogóle nie wykonywałem poleceń. Było zagrożenie, że mnie wyrzucą. A ja jeszcze nie ufałem nikomu i nie chciałem pchać się przed szereg. Ale trafiłem na zajęcia u prof. Englerta, robiliśmy dramat amerykański i nagle coś się otworzyło. Coś zaproponowałem, spodobało się i już miałem inną pozycję w szkolnym rankingu. Dziś wiem, że potrzebowałem czasu.
Przyjazd do Warszawy usamodzielnił mnie. Musiałem sam o siebie zadbać. Początkowo nocowałem w jakimś domku wynajętym na terenie klasztoru żeńskiego na Żoliborzu. Potem zlitowali się studenci z wyższego roku i zamieszkałem z nimi w komunie na Ursynowie.
W jakich rolach czuje się Pan najlepiej?
Marcin Hycnar: Różnorodność jest najbardziej twórcza. Rozwijam się tylko wtedy, kiedy dostaję coś nowego. Jeśli chodzi o emploi, najczęściej jestem obsadzany w rolach młodych inteligentów, którzy walczą o ważną sprawę, a na końcu przegrywają albo giną. Ale lubię wszystko, co wyłamuje mnie z tego schematu.
Utalentowanym artystom zdarza się czasem „etap wody sodowej”. Czy po tylu pochlebnych recenzjach oraz nagrodach, propozycjach przeżył Pan okres samozachwytu?
Marcin Hycnar: Nie mnie oceniać. Ale staram się zachowywać spokój w momentach, które mogłyby wywołać u mnie euforię. Nagrody, uznanie – owszem, cieszą, ponieważ każdy artysta jest trochę próżny. Sukcesy nie powodują jednak, że zaczynam patrzeć na kolegów z góry, odrzucać propozycje mniej atrakcyjne finansowo. Wciąż jestem człowiekiem otwartym. Może dlatego, że zacząłem grać dawno i były to różne przedsięwzięcia. Miałem taki czas, jeszcze przed szkołą, gdy pracowałem w Teatrze Młodego Widza. Graliśmy bajki dla szkół o godzinie dziewiątej, dziesiątej rano.
To były lekcje pokory?
Marcin Hycnar: Kto nie występował o dziewiątej rano dla gimnazjalistów, nie wie, jak ten zawód wygląda! Później na studiach grałem Telemacha w „Odysei” w Teatrze Polskim. Na jednym ze spektakli, w scenie, w której błagam Boga, aby powrócił mój ojciec, żeby dane mi było go zobaczyć, z pierwszego rzędu, znad opakowania chipsów, doleciał mi do uszu szept: „Jesteśmy z tobą!”.
Wśród znajomych ma Pan opinię człowieka spokojnego, poukładanego. Co dla Pana liczy się najbardziej?
Marcin Hycnar: Należę do ludzi, którzy dbają, aby w zwykłym życiu zachować zdrowy rozsądek. Staram się żyć uczciwie. W sensie ludzkim i artystycznym. Mam poczucie odpowiedzialności za swoje zachowanie, decyzje, wypowiadane słowa. Nigdy nikomu nie wciskałem czegoś, o czym wiedziałem, że jest niedobre. Staram się być lojalny oraz wywiązywać się z danego słowa. Nie oszukuję ludzi. To może mało popularne w dzisiejszych czasach, ale tak mnie wychowano. Bywa, że inni wykorzystują tę moją szczerość bezlitośnie, ale cóż... taki jestem i chyba nie chcę się zmieniać.
Ukończył Pan reżyserię w Akademii Teatralnej, wyreżyserował spektakl „Jakobi i Leidental” w Teatrze Powszechnym. Granie u innych już nie wystarcza?
Marcin Hycnar: Zdając do szkoły teatralnej, marzyłem o jednym – aby grać! Ale po kilku latach zatęskniłem za opowiadaniem swoich bajek, historii. Chciałem brać za to pełną odpowiedzialność, a nie być tylko częścią czyjejś układanki, czyjegoś spektaklu. Także z potrzeby nieznudzenia się sobą. Reżyseria to też zabezpieczenie, gdyby dla mnie jako aktora nastąpił okres „milczącego telefonu”
Co Pan chce opowiadać jako reżyser?
Marcin Hycnar: Ludzkie historie. Sądzę, że publiczność tęskni za opowiadaniem fabuł, za bohaterem, za którym mogłaby pójść. Widzowi znudziły się spektakle, w których chodzi tylko o łamanie tabu i szokowanie, ponieważ z nich niewiele wynika poza tym, że widz ma wrażenie, iż jest głupi i to jego wina, że nie rozumie. Interesuje mnie teatr o ludziach, relacjach, a nie o ideach. Gdy reżyseruję, wszystko jest na mojej głowie. Daje mi to wolność decyzji, jednak tydzień przed premierą chodzę totalnie zdenerwowany i niczego nie jestem w stanie zrobić poza przygotowaniami do wielkiego święta. Na szczęście moi bliscy przyzwyczaili się do tego i cierpliwie przeczekują tych kilka dni, aż kontakt ze mną nie będzie już tak utrudniony...
Teatr, praca... A poza tym?
Marcin Hycnar: Kiedyś z Jackiem Braciakiem rozmawialiśmy, czym jest dla nas praca, którą wykonujemy. Jacek wtedy powiedział: „Mam wrażenie, że wygrałem los na loterii, bo codziennie, gdy wstaję, mam uczucie, że jestem na wakacjach”. Rozumiem go doskonale. Dla mnie praca jest spełnieniem, a nie nudnym obowiązkiem. Ale już nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem na nartach, na snowboardzie. Kiedyś trochę żeglowałem. O, co wtorek gram z kolegami w piłkę nożną. W nocny, po próbach. Tam obowiązuje zasada: kto bliżej piłki, ten kopie.