Reklama

GALA: To miały być zwyczajne wakacje. Tylko odrobinę szczególne, z racji miejsca, które dla Polaków ciągle pozostaje dość egzotyczne. Starsi pamiętają je z przeboju Filipinek.

Reklama

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Aida Kosojan, słynna wizjonerka i jasnowidz, nasza przyjaciółka, co roku zachęcała, żebyśmy przyjechali do Gruzji, do jej rodzinnego miasta Batumi. Kusiła: „Będzie fantastyczna pogoda, ciepła woda, Morze Czarne, oryginalna plaża, fenomenalne jedzenie i przemili ludzie”. Ulegliśmy. Aida była zachwycona. „To będą wakacje waszego życia” – zapewniała.

ARTUR MICHNIEWICZ: I nie myliła się!

GALA: Przyjeżdżacie...
MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: (śmiech)... i cztery dni pada, plaża jest pokryta wielkimi kamieniami, morze ciepłe, ale wzburzone i groźne. Jedzenie, owszem, bardzo dobre, a ludzie nadzwyczaj mili. Codziennie wydawano dla nas wielogodzinne kolacje. A gruzińska kolacja jest jak małe wesele: przy stole siedzi, je, pije i rozmawia 50–60 osób, więc poznaliśmy całą rodzinę Aidy i wszystkich jej znajomych.

ARTUR MICHNIEWICZ: W Polsce powiedzieliśmy, gdzie jedziemy, więc telefon milczał. Wakacje!

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Piątego dnia wyszło słońce. Spakowaliśmy koszyk: olejek do opalania, stroje kąpielowe, i ruszyliśmy na plażę, żeby leniwie rozłożyć się na leżakach.

ARTUR MICHNIEWICZ: Wtedy zadzwoniła moja komórka. To był szef „Wiadomości”, a jego wiadomość była krótka. „W Gruzji wybuchła wojna, czy jesteście w stanie pojechać do Tbilisi i zrobić relację?!”. To był szok! Powiedziałem szefowi, że potrzebuję minuty, żeby się pozbierać i pomyśleć racjonalnie. Oddzwoniłem po chwili, że jedziemy natychmiast, jak tylko znajdziemy samochód i kierowcę. Bezpośrednie pociągi nie kursowały, a Tbilisi było o 400 kilometrów od nas.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: W godzinę znaleźliśmy samochód. Pojechał z nami Wazgien, Gruzin, którego poznaliśmy na jednej z niezapomnianych kolacji. Ruszyliśmy tak, jak staliśmy. Do torby wrzuciłam tylko paszporty i pieniądze.

ARTUR MICHNIEWICZ: Przez pewien czas byliśmy w Gruzji jedynymi dziennikarzami z Polski, bo nikt inny nie mógł się tam dostać. Nasz korespondent wojenny Piotr Górecki był na lotnisku w Wiedniu. Wieczorem miał dotrzeć do Tbilisi, a my, po zrobieniu pierwszych relacji dla „Wiadomości”, „Panoramy”, „Teleexpressu” i TVP Info, mieliśmy wracać.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Podróż trwała około ośmiu godzin, co chwilę zatrzymywano nas Rozmawialiśmy, z kim się dało, żeby dowiedzieć się jak najwięcej. Początkowo nastroje były optymistyczne, panowała wręcz euforia podsycana przez lokalne media. Napotkani Gruzini mówili, że to potrwa dzień, góra dwa, że mają świetny sprzęt amerykański i dobre stosunki z Unią Europejską.

ARTUR MICHNIEWICZ: Byli pewni, że Rosjanie nie dadzą sobie z nimi rady, bo już w Afganistanie pokazali, że nie potrafi ą walczyć w górach. Mieli wizję Rosjan, którzy mają kiepski sprzęt i myślą tylko o piciu i jedzeniu. Jednak wyobraźnia ich zawiodła. Po pięciu godzinach, kiedy zbliżaliśmy się do miasta Gori, które było na naszej drodze do Tbilisi, zobaczyłem, że jest groźnie. Gruzja ogłosiła powszechną mobilizację. Na skrzyżowaniu przed miastem było olbrzymie zgrupowanie wojsk gruzińskich: czołgi, wozy pancerne, działa i autokary z żołnierzami. Były ich tysiące, wielu niekompletnie ubranych: w koszulkach, spodenkach, adidasach lub letnich butach. Widać, że w pośpiechu zwinięto ich prosto z ulicy do armii. Kolumna ciągnęła się piętnaście kilometrów. Długo staliśmy, żeby ich przepuścić, wtedy pomyślałem, że to potrwa dłużej.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Okazało się, że Wazgien jest najlepiej poinformowany, bo ma dziesiątki znajomych. Co kilka minut dostawał SMS-a, zdjęcie, krótki filmik od kolegów rozsianych po całym kraju i komentarz: tego kolegę zwinęli do wojska, tamten ruszył z oddziałem na granicę, trzeci już został ranny.

ARTUR MICHNIEWICZ: Dojechaliśmy po 18. Dzięki znajomym znaleźliśmy Lianę – Ormiankę, która od lat mieszkała w Tbilisi. Została naszą przewodniczką i tłumaczką. Byliśmy w absurdalnej sytuacji: bez legitymacji dziennikarskich, bez kamery, bez laptopa, bez jakiegokolwiek sprzętu. Pojechaliśmy do gmachu telewizji Rustawi 2, skąd mieliśmy nadawać relacje na żywo. Było tam mnóstwo dziennikarzy: Niemcy, Francuzi, Estończycy, Anglicy. Z 80 osób. Zaczęły się przepychanki o dostęp do łączy, każdemu dziennikarzowi mierzono czas.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Przyjechali sami mężczyźni. Byłam jedyną kobietą.

GALA: Musiała pani zrobić wrażenie: atrakcyjna blondynka i 80 mężczyzn.
MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Kiedy mnie zobaczyli, zamilkli. Potem zaczęli przepytywać: „Co tutaj robisz, przecież jest wojna?!”. „Jak to co? Jestem dziennikarką”. „No dobrze – nie odpuszczali – ale co robisz na co dzień?! Jeździsz po świecie, robisz materiały z rejonów konfliktów, gdzie zabijają, gwałcą, gdzie leje się krew?!”. Ja na to, zgodnie z prawdą: „Nie do końca, zazwyczaj przekazuję informacje”. „U nas takie kobiety siedzą w studiu” – usłyszałam.

ARTUR MICHNIEWICZ: Wieczorem ruszyliśmy do miasta zrobić elementarne zakupy: pasta do zębów, spodnie, bielizna. Nie mieliśmy nic. Ceny poszły w górę trzykrotnie, a i tak większość sprzedawców trzaskała nam drzwiami przed nosem. Bali się. Mówili, że ktoś planuje zamachy bombowe. Nazajutrz miasto było jak wymarłe. Wszystko pozamykane, na ulicy nikogo. Przygnębiający widok.

GALA: Kiedy państwo zrozumieli, że to nie jest przygoda?


ARTUR MICHNIEWICZ: Właśnie wtedy, tego drugiego dnia. W studiu telewizyjnym pojawiła się już tylko garstka dziennikarzy. Rozpoczęły się masowe bombardowania, zniszczono radary na lotnisku niedaleko Tbilisi, ewakuowano parlament, dyplomatów, cudzoziemców. Rosjanie grozili, że zbombardują kolejne punkty strategiczne: budynki rządowe, wojskowe, operatorów telefonii komórkowej, telewizje. Nadawaliśmy z dachu 19-piętrowego budynku telewizji. Gdyby cokolwiek zaczęło się dziać, nie mielibyśmy żadnej drogi ucieczki. Żadnego ratunku. Na dodatek byliśmy zakwaterowani w hotelu blisko nowej rezydencji Saakaszwilego. Większość ludzi z hotelu i okolicznych domów wolała spędzić noc na zewnątrz. Co godzinę przychodziły SMS-y z ambasady: „Gdzie jesteście, co robicie, jest ogłoszona ewakuacja”. Odpowiadaliśmy, że zostajemy do odwołania, spróbujemy później wydostać się na własną rękę.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Nasze rodziny przeżywały koszmar. Moja mama i siostra, rodzina Artura wyobrażali sobie, że zaraz zginiemy. Przez telefon był płacz, lament i rozpaczliwe SMS-y, żebyśmy już wracali.

GALA: Byliście nie tylko dziennikarską parą: szefem i podwładną, ale przede wszystkim dwojgiem bliskich sobie ludzi, którzy się kochają. Bał się pan podwójnie?

ARTUR MICHNIEWICZ: Wahałem się, czy nie powinienem pojechać do Tbilisi sam, ale potem doszedłem do wniosku, że w takiej chwili powinniśmy być razem. Nie chciałem, żeby Małgosia została sama, na obcym terenie, 400 kilometrów ode mnie.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Czułam, że mogę być dla Artura psychicznym obciążeniem. Nie będę robić z siebie bohatera. Strasznie się bałam. Jak widziałam śmierć, zrozpaczone kobiety, cała się w środku trzęsłam. Pomyślałam, że Artur musi się bać podwójnie: za siebie i za mnie. Ale zawodowo bardzo nam pomagało to, że byliśmy we dwoje. Z powodu bombardowań mieliśmy kłopoty z łącznością. Nie słyszeliśmy, co mówią koledzy w studiu w Warszawie, więc z komórką przy uchu, machając rękami niczym nawigator na lotnisku, dawałam mu znaki, kiedy ma zacząć, kończyć, albo krzyczałam, co do niego mówią. A Artur pomagał mnie.

GALA: Najtragiczniejszy moment?

ARTUR MICHNIEWICZ: Trzeci dzień, epicentrum konfliktu. Mnóstwo zniszczeń, zabitych ludzi, wszyscy mieli nerwy napięte do granic. Nasz korespondent dojechał do Tbilisi, my wracaliśmy już z Wazgienem do Batumi. Jechaliśmy przez Gori, główną trasą ze wschodu na zachód Gruzji, sprawdzić przed wieczornym wydaniem „Wiadomości”, co tam się naprawdę dzieje. Okazało się, że Rosjanie kontrolują ten rejon. Wyłonili się nagle z lasu, w pierwszej chwili przeraziłem się: „Boże, kto to jest?!”. Tam nigdy nie było wiadomo, kto jest kim: czy to regularna armia, milicja...

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: ...czy bandyci z bronią, z której zdobyciem na Kaukazie nie ma najmniejszych problemów. Gruzińscy przyjaciele ciągle nam powtarzali, że mamy uważać. Z wojennego chaosu zaczął korzystać najgorszy ludzki element. Każde zatrzymanie to trauma, nigdy nie wiesz, jak się zakończy. Zanim wysiedliśmy z rękami do góry, Artur, który bardzo dobrze zna rosyjski, powiedział: „Ja mówię, ty musisz się wczuć i dopasować do wersji wydarzeń”.

ARTUR MICHNIEWICZ: Na Kaukazie mężczyźni rozmawiają z mężczyznami, taka jest tradycja. Zrozumiałem, że łatwiej będzie mi się dogadać, ale jaką obrać strategię? Nie mieliśmy przy sobie legitymacji dziennikarskich. Co wybrać: jesteśmy turystami czy dziennikarzami? Bałem się, że prawda – jesteśmy dziennikarzami na wakacjach, chyba by ich przerosła.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Była niebezpieczna. Łatwo mogliby nas oskarżyć o szpiegostwo. Kiedy wysiedliśmy, przystawili nam karabiny do głowy i zapytali, skąd jesteśmy.

ARTUR MICHNIEWICZ: Miałem kilka sekund na decyzję. Na szczęście w naszych paszportach były wbity tureckie wizy. Powiedziałem:– z wymuszonym spokojem – że byliśmy odwiedzić bliskich w Tbilisi i wracamy do Batumi. Że jesteśmy Polakami, ale moja rodzina ma korzenie na Białorusi, że mamy przyjaciół z Rosji... i mnóstwo innych rzeczy, żeby ich tylko zagadać. A tak naprawdę że byliśmy w Turcji na wakacjach, nie wiedzieliśmy, że w Gruzji wybuchnie wojna i stąd ta nasza wyprawa.

GALA: Pani zrozumiała to po rosyjsku?
MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: W stanie skrajnego napięcia to, co trzeba, natychmiast się przypomina. Zresztą 150 kilometrów dalej zatrzymali nas Gruzini. Szukali dezerterów i nielegalnej broni, więc przekopali całe auto. Przesłuchiwali Wazgiena, dlaczego nie jest w wojsku, tylko włóczy się po kraju z cudzoziemcami. Tłumaczył, że nam pomaga, bardzo go wspieraliśmy. Paradoksalne było to, że on o niczym innym nie myślał, tylko o tym, by jak najszybciej zaciągnąć się do armii, ale obiecał, że dowiezie nas najpierw na miejsce, i honor nakazywał mu dotrzymać słowa. W końcu nas puścili. Ciągnęło się za nami fatum. Półtorej godziny po opuszczeniu Gori droga została zbombardowana. Wszyscy w Polsce wiedzieli, że właśnie tą drogą mieliśmy wracać. Nie było sieci. Po trzech godzinach odzyskaliśmy zasięg, okazało się, że mam ze 40 nieodebranych połączeń. Próbowaliśmy oddzwaniać, że żyjemy, że nic nam się nie stało.

ARTUR MICHNIEWICZ: Dostaliśmy też kolejną wiadomość z Warszawy, że za trzy dni z powrotem jedziemy do Tbilisi, żeby stamtąd poprowadzić specjalne wydanie „Wiadomości”. Decyzja była oczywista.

GALA: W Batumi było spokojniej?
MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Kiedyś to był tygiel narodów: Gruzini, Adżarowie, Rosjanie, Ormianie, Żydzi. Wszyscy mieszkają tu od 30–40 lat, wymieszani przez małżeństwa. Wojna wyzwoliła najgorsze cechy w ludziach. Nastąpiła odpowiedzialność zbiorowa: każdy Rosjanin to agresor. Znajoma fizjoterapeutka przyszła z płaczem, że ludzie, których leczy od 25 lat, odwołali zabiegi, a w cerkwi plują jej pod nogi i wyzywają. Sami doświadczyliśmy agresji. Byliśmy jedynymi cudzoziemcami. Na ulicach młodzi mężczyźni i chłopcy krzyczeli za nami: „Ruskie, ubijut”. Artur wrócił i powiedział, że jesteśmy Polakami. Natychmiast zmienili nastawienie. Ale postanowiliśmy nie wychodzić do centrum miasta.


ARTUR MICHNIEWICZ: W nocy przez okno widzieliśmy, jak Rosjanie bombardują okolice Batumi. Błyski, huk, warkot silników samolotów. Rano okazało się, że zbombardowano trzy wsie 5–8 km od centrum miasta. Wcześniej bomby spadły na tory kolejowe, wojskowy port Poti, a w samym Batumi, nominalnie porcie handlowym, pojawiły się okręty wojenne. Dwa dni później, o drugiej nad ranem zadzwonił szef „Wiadomości”: „Jest zbyt niebezpiecznie, nie ma wydania, wracajcie do Polski natychmiast”. Spakowaliśmy się w nocy, pojechaliśmy w stronę granicy tureckiej, potem do Trabzonu, pierwszego miasta po stronie tureckiej, gdzie było lotnisko. Zadzwoniliśmy już z Turcji do ambasady, ambasador z ulgą westchnął: „Wreszcie. Dwa ostanie nazwiska na liście ewakuacyjnej skreślam!”.

GALA: Jakie jest życie po wojnie?

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Mnie to doświadczenie kompletnie zmieniło. Cele, pragnienia, wszystko się przedefiniowało. Kiedyś praca zajmowała prawie całe moje życie. Teraz na pierwszym planie jesteśmy my dwoje, rodzina.

ARTUR MICHNIEWICZ: Poczułem, jak w Polsce jest bezpiecznie w porównaniu z tym, co się dzieje na Kaukazie. Śpię spokojnie, nie zrywam się, słysząc obce dźwięki. A z drugiej strony doświadczyłem, jak wszystko to, na co tak ciężko pracujemy, jest ulotne. W jednej chwili możesz stracić nie tylko dom, ale też przyjaciół, ukochaną osobę, nawet życie.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Przez kilka dni po powrocie potrzebowałam ciszy, spokoju, bliskości z rodziną. Od rana do wieczora siedziałam u mojej siostry Magdy z jej chłopcami. Oskar ma pięć miesięcy, Wiktor trzy latka. Kilka dni oglądał swoją mamę ciągle zapłakaną, wpatrzoną w telewizor i mówiącą o mnie. Ma traumę; wakacje kojarzą mu się z wojną. Gdy przyszłam po niego do przedszkola, rozpłakał się na mój widok. Kiedy usłyszał, jak mówiłam do siostry: „Właściwie nie mieliśmy wakacji, powinniśmy gdzieś pojechać”, zaczął nas bić i krzyczeć, że nas nigdzie nie puści. Wieczorem, jak wychodziłam, zapytał: „Ale wrócisz jutro do mnie? Nie pojedziesz na wakacje, na wojnę?”.

GALA: W domu: mąż – żona, w telewizji: szef – pracownik. To chyba niezbyt komfortowa sytuacja.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Zdaję sobie sprawę, że jestem obserwowana przez kolegów, czy Artur mnie nie faworyzuje. Chcę zaznaczyć, że w „Wiadomościach” pracuję dwa lata, Artur sześć miesięcy. Nie przyniósł mnie ze sobą w teczce. Ani ja jego.

ARTUR MICHNIEWICZ: Małgosia świetnie sobie radzi bez mojej pomocy. Rzadko interweniuję w sprawach merytorycznych. Jak uważam, że trzeba coś poprawić, przychodzę i mówię to głośno. Czasami się kłócimy, w redakcji nikt nie ma taryfy ulgowej.

GALA: 70 procent par dzisiejszych 30-latków poznaje się w pracy. Raczej nie popsuliście tej statystyki.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Poznaliśmy się w poznańskim oddziale TVP, gdzie byłam prezenterką i reporterką „Teleskopu”. Na kolegium nagle podszedł do mnie i powiedział: „Jesteś na wizji naturalna, jak tego nie zaprzepaścisz, masz szanse przekonać do siebie widzów”. Zapamiętałam to sobie (śmiech). Ale długo trwało, zanim ta znajomość zamieniła się w coś poważniejszego. Nie przepadaliśmy jakoś specjalnie za sobą. Może byliśmy zbyt podobni: ambitni, niezależni, zainteresowani wyłącznie pracą.

GALA: Prawie nikt nie wie, że jesteście parą. Rodzaj mało dziś popularnej dyskrecji.

ARTUR MICHNIEWICZ: (śmiech) Pewnie niejeden z naszych kolegów z pracy czy szefów dopiero teraz się o tym dowie. Raz zdarzyło mi się, że pewien dyrektor, teraz to już były dyrektor, kiedy dowiedział się, że jesteśmy z Małgosią razem, był mocno zdziwiony: „Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś, przecież można było... no wiesz, ten... tego....”. Dlatego nie mówiłem, żeby nie być posądzany o nepotyzm. „Ten... tego...” nie jest nam potrzebne.

GALA: Po wakacyjno-wojennych przeżyciach pojawiła się chęć zalegalizowania związku?

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Nawet nasze mamy już pogodziły się z tym, że to tak długo trwa. Ostatnio moja mama zadzwoniła do Artura i powiedziała: „Cześć, tu twoja nielegalna teściowa” (śmiech). Jesteśmy razem dziewięć lat. Kochamy się. Ślub nic tu nie zmieni. Może być po prostu pociągającą uroczystością. Poza tym mieliśmy już dwie próby legalizacji tego związku.

ARTUR MICHNIEWICZ: Działamy oboje impulsywnie. Ja np. zaczynam i mówię: „A może byśmy tak...”, a Małgosia na to: „Też o tym pomyślałam”. W lutym ubiegłego roku naszło nas nagle pragnienie, żeby się pobrać. Poszliśmy z marszu do Pałacu Ślubów, ale okazało się, że jest w remoncie (śmiech). Można było zapisać się na termin za pół roku. Druga próba, miesiąc temu, również była zbyt spontaniczna i nie wypaliła.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Na pewno spróbujemy trzeci raz. Powiemy, jak się uda, chociaż gwarancji nie dajemy (śmiech).

GALA: Telewizja jest specyficznym tworem, bardzo zaborczym. Dzieci telewizyjnych gwiazd są często samotne, a mamy udręczone.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Też nie miałam łatwo. Kiedy zmarł mój ojciec, miałam trzynaście lat, moja siostra Magda dziewięć. Zostałyśmy same, z mamą, która musiała pójść do pracy na dwa etaty, żebyśmy jakoś mogły związać koniec z końcem. Byłam dzieckiem i nagle z dnia na dzień wydoroślałam, musiałam jej pomóc. Wzięłyśmy z siostrą większość obowiązków domowych na siebie: sprzątanie, pranie, zakupy. Pomagałam też Magdzie, która była mniejsza i bardziej bezradna. Nauczyłam się gotować. Na początku naszego związku z Arturem zaprosiliśmy znajomych na kolację, zależało mi, postarałam się. Ze zdziwieniem pytali: „To ty potrafisz tak dobrze gotować?”. Wyraźnie nie przystawałam do stereotypu: ambitna, silna, niebieskooka blondynka, która nie wchodzi do kuchni.

GALA: Jedenaście lat wspólnej pracy w mediach, dziewięć lat przeżytych razem. Niewiele osób ma takie szczęście, zwłaszcza w tak egoistycznym środowisku.
MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: Mamy siebie. Dla jednych to mało, dla nas bardzo dużo. Śmiejemy się, że wszystko robimy razem, żeby tylko być ze sobą. Jedno ogląda telewizję, drugie siedzi obok na kanapie i czyta książkę. Razem na rolki, narty, spacery. Moje przyjaciółki, pewnie z zazdrości, kiedy zapraszają mnie na plotki, pytają żartem: „Artur też przyjdzie?” (śmiech). Wiedzą, że rzadko gdziekolwiek się bez niego ruszam.


ARTUR MICHNIEWICZ: Nawet jak jedno z nas gdzieś wyjeżdża, to po godzinie jest pierwszy telefon, SMS-y. Nieświadomie, w różnych miastach, oglądamy te same programy i komentarze. Kupujemy te same książki. Ostatnio Małgosia przychodzi do domu, mówi: „Zobacz, co kupiłam”. I pokazuje najnowszą książkę Henninga Mankella. „Hmm, szkoda, że nie zadzwoniłaś” – mówię i wyciągam z torby taki sam egzemplarz. Ostatnio miałem samodzielne wyjście kilka miesięcy temu, w czasie mistrzostw Europy poszedłem z kolegami do pubu oglądać mecz. Małgosia sama w domu też oglądała. Pisaliśmy do siebie SMS-y: „Ale chłopcy spieprzyli sprawę”.

Reklama

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA: (śmiech) Pasujemy do siebie. Chyba się nam udało.

Reklama
Reklama
Reklama