Małgorzata Pieczyńska: "Czasem trzeba wejść na górę"
Uroda, burza czarnych włosów i południowy temperament. Pamiętna romantyczna Salomea z „Wiernej rzeki” i femme fatale Irena z „Piłkarskiego pokera”. Ona sama mówi, że najciekawsze role pisze zwykłe życie. Tyle jest do odkrycia!
- Justyna Kumanowska, Claudia
Właśnie przyjechała do Polski ze swojego szwedzkiego domu. Opalona, w jasnej bluzce, wygląda zjawiskowo. I najwyżej na 30 lat. Z rozmowy nie wyłania się przejęta sobą gwiazda, a odważna kobieta czynu, z jasno poukładanymi priorytetami. Jest szczęśliwa. Ma to, co w show-biznesie rzadkie: rodzinne szczęście. – Nie istnieje jeden przepis na udany związek, karierę, wychowywanie dzieci – mówi, bez śladu obcego akcentu. – Każdy z nas idzie inną drogą w życiu.
On po przejściach, ona z przeszłością
O spotkaniu męża Gabriela Małgorzata Pieczyńska mówi: życiowy przełom. Poznali się u szczytu jej kariery, w 1986 r. Była po roli Salomei w „Wiernej rzece”, Suzanne w „Jeziorze Bodeńskim”. I po rozwodzie. – To był specyficzny czas w moim życiu – opowiada. – Kręciłam wtedy „Komediantkę”. Rok zdjęć i życia na walizkach, między Warszawą a Łodzią. Wieczorami marzyłam, by paść na łóżko, zatopić się w prozie Tolkiena. Świat baśni był odskocznią od samotności. Z hotelowej pustki wracałam do pustego mieszkania w Warszawie. Miałam 27 lat, byłam przesycona pracą, bez satysfakcji z życia prywatnego. Powoli rozglądałam się za nową szansą.
Z Januszem Zaorskim, reżyserem „Jeziora…”, pojechali do Szwecji, by pokazać nagrodzony Złotym Lampartem w Locarno film. Tam Zaorski przedstawił aktorce przyjaciela z dzieciństwa, Gabriela Wróblewskiego. Przystojny, niebieskooki, towarzyski. Biznesmen. Osiadły w Szwecji od 1969 r. – Po filmie poszliśmy z grupą znajomych do chińskiej knajpy. Między mną a Gabrysiem zaczęło iskrzyć. Janusz to zauważył, bo w pewnej chwili szepnął do mnie: „Uważaj, reżyseruję twoje życie prywatne” – wspomina aktorka. – W „Jeziorze…” grałam Francuzkę: najpierw jako młodą kobietę, potem – starą, siwą, w okularach. „Jeśli będzie pani starzeć się tak jak Suzanne, będzie mi się pani podobać całe życie”, zapowiedział Gabriel. Wkrótce staliśmy się parą. Chodziliśmy po Sztokholmie, rozmawiając o wzajemnych oczekiwaniach, o życiu, o przeszłości…
Ludzie ją straszyli: związek na odległość nie przetrwa. Jemu też szeptano: artystka? Na pewno nadwrażliwa, zepsuta, z wianuszkiem adoratorów. Jak z kimś takim normalnie żyć? – Wiedziałam: jest rozwiedziony jak ja, ale ma jeszcze dzieci z poprzednich związków. I że będąc z nim, wiążę się z całym jego życiem. Ustaliliśmy jednak: nie ma sensu się łudzić. Albo pasujemy do siebie, albo nie. Jesteśmy dojrzali, nie mamy czasu na docieranie się – mówi. Wyjechali razem na Karaiby. Na próbę: – Jeśli w takim luksusie nie będzie nam ze sobą dobrze, to w zwykłym życiu tym bardziej. Ale było wspaniale – rozpromienia się. – Gabriel okazał się i romantyczny, i rzeczowy. Pomyślałam wtedy: niech to trwa całe życie.
Wkrótce pojawił się dylemat: jak pogodzić intensywną pracę w Polsce z życiem w Szwecji. Rozdzieleni kilometrami, liczyli czas od spotkania do spotkania. – Zanim przeniosłam się do niego, blisko 3 lata krążyłam między Warszawą i Sztokholmem. Żeby wyjechać, musiałam pisać podanie o urlop, dostać podpis dyrektora teatru, kadrowej, milicji, potem godzinami stać po paszport. Podczas rozłąki wisieliśmy na telefonie albo wysyłaliśmy sobie 20-minutowe „mówione” listy na kasetach magnetofonowych. – Razem jesteśmy już… 21 lat – liczy aktorka. Uśmiecha się. – Ale nawet dziś, kiedy po zdjęciach w Polsce wracam do sztokholmskiego mieszkania, wiem, że mąż powita mnie wielkim bukietem i kolacją. Wie, że to lubię. Raz, gdy nie mógł przygotować nic sam, zamówił pieczeń z łosia w sosie truflowym…
Ale gdy dostała propozycję udziału w programie „Gwiazdy tańczą na lodzie”, był temu przeciwny. – Sama się wahałam, lecz gdy już podjęłam decyzję na tak, zaakceptował mój wybór. Jako partnerzy wspieramy się. Potem opowiadał, że najbardziej bolało go, że mnie po prostu nie ma w domu – mówi. Pamięta dzień upragnionego powrotu do Szwecji. – Wchodzimy razem do domu, otwieram salon, a tam ze trzydzieści osób! Z plakatami, wierszami, tabliczkami sędziowskimi z notą 10. Tańczyli jak cheerleaderzy, z pomponami. Był nawet tort, z łyżwiarką! Pomysł Gabrysia i przyjaciół.
Syn
Sprawdzianem ich związku były narodziny dziecka. – Gabryś powiedziałby, że dostałam wtedy świra na punkcie syna. Tak było! Kiedyś stwierdził żartobliwie: „Sądziłem, że na jakiś czas zejdę na drugi, trzeci plan, ale na sto drugi?!”. Victor był dzieckiem wytęsknionym, wynoszonym na rękach. – Niania pojawiła się dopiero, gdy miał 3,5 roku, a ja zaczęłam w Szwecji grać. Nie frustrowało mnie, że tracę zawodowe propozycje. Byłam najszczęśliwsza na świecie – mówi. Dodaje, że wychować dziecko w czasach Internetu, narkotyków i upadku wartości to trudne zadanie. – Victor nie wyrastał w klimacie zakazów-nakazów czy wymądrzania się. Przykład tego, co dobre, dawaliśmy mu my, rodzice. Nigdy nie wymagałam od niego więcej niż od siebie – mówi. Niedawno zorganizowała jego 18. urodziny. – Pożegnanie z dzieciństwem. Dom tonął w łubinie, który zebrałam w lesie. Były balony, bańki mydlane, serpentyny, głośno puszczone bajki Astrid Lindgren i dziecięce piosenki. Zastanawiałam się, co mogę mu dać? Przecież nie złoty zegarek! Zawsze uważałam: drogie fanty demoralizują, uczą, że coś cennego można mieć bez wysiłku, tylko za pieniądze. I… zabrałam go na tydzień w Tatry. W pełnym ekwipunku, z przewodnikiem wchodziliśmy na Mnicha i Żabiego Mnicha. Zjazdy na linach, widok Czarnego Stawu z wysokości 700–800 metrów zapierał dech. Był i lęk, i euforia. Chciałam, by przeżył coś niesamowitego. By umiał spojrzeć na świat z wysoka. Dosłownie i w przenośni.
Wymagam od siebie
Uważa, że taka wyprawa jak ta w Tatry pomaga przekonać się, że wszystko można. – Kobiety w moim wieku często same odstawiają się na boczny tor. Bo czegoś nie wypada, bo za późno, nie chce się, coś strzyka, boli. Lub zaczynają żyć życiem dzieci. Mnie się jeszcze tyle chce, mam swoje plany! Lodowe show było potencjalnie czymś niemożliwym dla kobiety pod pięćdziesiątkę. Nawet trener był pod wrażeniem mojej kondycji – śmieje się. Bliscy mówią, że ma ADHD. Tak, ma temperament. Wychowana na warszawskim Powiślu, jako dziecko uprawiała gimnastykę akrobatyczną, jeździła konno, skakała do wody. W szkole podstawowej założyła teatrzyk klasowy, była w nim reżyserką, scenarzystką i jeszcze na starej maszynie szyła kostiumy. – W latach 80., gdy w sklepach nie było nic ciekawego, kroiłam nawet kożuchy, kurtki, bluzki – mówi. Oryginalne, kolorowe. Wyróżniała się. Uważa, że między innymi dlatego zdała na PWST. Na egzamin przyszła w kowbojskiej spódnicy, słomkowym kapeluszu, z rozpuszczonymi włosami. – Bez wysiłku jest tylko bylejakość – mówi kategorycznie. – Cały czas wydaje mi się, że mam tyle do zrobienia! Jako człowiek. Nie żyję tylko dla zawodu. Pracuję nad sobą, uczę się osiągać harmonię.
Od półtora roku codziennie ćwiczy jogę. – Dzięki niej dotykam życia głębiej. To nie tylko gimnastyka. Joga dała mi koncentrację, wytrzymałość, uspokojenie. Stanie 5 minut na głowie, następnie na rękach nie jest łatwe. Ale potem sobie myślisz: skoro stać mnie na taki wysiłek, to tym bardziej mogę podjąć inny, pomóc komuś w trudnej sytuacji.
Po szwedzku
Szanse, które podsuwa jej życie, zawsze stara się wykorzystać. Gdy dostała pierwsze, dość nieoczekiwane zaproszenie na casting (do dużej roli w szwedzkim filmie „Płaczący minister”), zawzięła się, że wygra. Na próbne zdjęcia poszła z tekstem wyuczonym na pamięć. Nie znając szwedzkiego. Rozmowę z reżyserem tłumaczyła jej szwagierka. „Nie ma sensu pani zatrudniać, jeśli się z panią nie dogadam” – usłyszała. Ale po zdjęciach próbnych rolę dostała. – Początkowo rozmawialiśmy za pośrednictwem tłumacza przysięgłego. I szlifowałam język, akcent. Aż nauczyłam się mówić płynnie.
Udany debiut otworzył jej drzwi m.in. do szwedzkiego spektaklu „Józef i jego bracia”, filmów i seriali TV. – Miałam małe dziecko, zależało mi, by grać blisko domu. Teraz dużo pracuję także w Polsce – mówi. Ale do zawodu podchodzi praktycznie. – Jest wiele powodów, dla których nawet utalentowany aktor nie dostanie roli. Bo w filmie np. nie może być dwóch brunetek lub nie pasuje się do partnera z planu. Nie można wszystkich porażek brać osobiście.
O Szwedach mówi: konsekwentni, zorganizowani. – Ile razy nie mogliśmy skończyć sceny, bo w grafiku właśnie zaczynała się przerwa! Czasem to irytowało, ale przepisy są święte. W „Płaczącym ministrze” była scena kąpieli w jeziorze. Październik. Ciepły dzień, jezioro jak lustro, ale w każdej chwili może spaść śnieg. Proponuję, by tę kąpiel nakręcić teraz, choć planowana jest w innym terminie. Reżyser przyznaje rację, lecz jeśli wszyscy się zgodzą, bo dodatkowa scena przedłuży dzień pracy o 20 minut. A tu sekretarka planu mówi: nie. I nici ze sceny! Byłam w szoku. Reżyser tłumaczył: „Jeżeli ty kiedyś odmówisz, też nikt nie będzie cię naciskał” – wspomina. – Na planie wychodziły różnice w mentalności. Scena „śniadaniowa” w serialu. Ja, prywatnie kochająca poranną celebrację przy stole, pytam rekwizytora, czemu nie ma talerzy, serwetek. „Przecież to tylko zwykłe śniadanie” – odparł zdziwiony. Szwedzi rano jedzą z ręki, na stojąco.
Ceni w Szwedach przekonanie, że aby coś osiągnąć, trzeba z siebie wiele dać. – Tam aktor szuka roli, nie czeka. Ja, wychowana w PRL-u, musiałam się tej samodzielności nauczyć.
Życie na dwa
Kiedy nie pracuje, bawi się w dom. Jej Wigilia i Wielkanoc są tradycyjnie polskie. Wszystko przygotowuje sama. Piecze chleb, trze chrzan, zbiera w lesie borówki. Nie uznaje potraw kupowanych. Uwielbia dbać o rodzinne gniazdo. Także to pod Sztokholmem, gdzie rodzina aktorki latem wypoczywa w ponad stuletnim domu z bali, malowanym w kwiaty i anioły. – Kiedyś należał do królewskiego fotografa. Nie ma w nim ani telewizora, ani radia, dostęp do elektryczności jest ograniczony. W Szwecji nauczyłam się doceniać prostotę. Pokochałam ich estetykę. O zmroku palimy ogień w kominku i przy lampach naftowych gadamy, gramy w kości. A rano spacer, pływanie w jeziorze…
Czuje się emocjonalnie związana zarówno ze swym szwedzkim, jak i polskim domem. Dzieli je półtorej godziny lotu. – Zawsze za którymś tęsknię. W Polsce nie czuję się emigrantką. Nie spaliłam za sobą mostów, tu mam swoje mieszkanie przy Nowym Świecie, przyjaciół. Tylko czasem to rozdwojenie męczy, ciągle coś jest niezrobione. A ja nie cierpię prowizorki.
Sylwetka gwiazdy : Małgorzata Pieczyńska