Reklama

Małgorzata Ostrowska-Królikowska, mama Antoniego (22 lata), Jana (19 lat), Julii (13 lat), Marceliny (10 lat) i Ksawerego (5 lat) Na pewno nie chciała nigdy żyć od spektaklu do próby i od próby do spektaklu. – Może wzięło się to stąd, że gdy jako młoda dziewczyna zaczęłam grać w Teatrze Polskim we Wrocławiu, często przysłuchiwałam się temu, co opowiadają starsze kobiety. A mówiły ciągle o pracy, o nie zawsze udanej rodzinie, samotności. Myślałam wtedy: nie, ja chcę inaczej! Potem dostawałam propozycje fajnych ról, ale okazywało się, że jestem w kolejnej ciąży i… niespecjalnie traktowałam to jako dramat. Staram się żyć, spokojnie brać to, co życie przynosi. Dobrze się czuję z moją piątką dzieci. Są darem. Tym, co mi się w życiu naprawdę udało.
Kiedy po Antonim i Janku urodziła się Julia, dla Małgosi był to jeden z najwspanialszych momentów życia. – Nareszcie dziewczynka! To było moje wielkie spełnienie, bo miałam w domu samych facetów, włącznie z kotem! Dzięki Julii doświadczyłam cudu: na USG lekarz stwierdził, że urodzę kolejnego chłopca. A tu pojawiła się dziewczynka! Potem byłam już otwarta na wszystko, co się w życiu działo. Gdy była w następnej ciąży, niektóre kobiety, patrząc na jej powiększający się brzuch, załamywały ręce: „A co będzie, gdy dziecko zachoruje, a co będzie, gdy…”. – Denerwują mnie negatywne założenia! Nie martwię się na zapas. Nie włączam myślenia: dużo dzieci równa się dużo kłopotów. Skupiam się na tym, co jest teraz. Zawsze też Małgosia miała spokojne podejście do życia. – Dziś mam do zrobienia to i to, a jutro zajmę się sobą albo czymś innym. Troszkę taka filozofia Scarlett O’Hary z „Przeminęło z wiatrem”. Problemy życiowe, jeśli są, trzeba ogarnąć i rozwiązać. I żyć dalej.
Moja piątka chowała się bez większych kłopotów, nie chorowała. Może dlatego, że inwestowałam w hartowanie dzieci. Trochę walczyłam o to ze swoją mamą, która protestowała, widząc, jak zimnym prysznicem polewam małą Julkę, potem zawijam w szlafrok i daję gorące mleko. Wszystkie dzieci biegały boso po trawie. Ma frajdę z obserwowania swej piątki. – U Antka lubię energię, talenty, które zdradzał już bardzo wcześnie. Rozsądnie podchodzi do pracy. Nigdy mnie nie okłamał. To mi się w nim zawsze podobało. Hojny. Jeśli kupuje bukiet, to wielki. Janek – taki artycha matematyczny. Uwielbiam z nim rozmawiać. Ma swój zespół. Właśnie przygotowuje pierwszą płytę. Kreatywny i myślący. To wspaniałe mieć dziecko, z którym można porozmawiać o poważnych sprawach. O historii, poezji. Janek sam również pisze. Julka zaś to chodząca wrażliwość i miłość. Delikatna. Dobrze mieć ją koło siebie. A Marcysia? 200 procent kobiety! Czuję, że za kilka lat ojciec będzie przy niej siedział z dubeltówką! Ksawery to pięcioletni, odpowiedzialny facet. Przypomina nam, żeby przed pójściem spać pogasić światła, sprawdzić, czy furtka zamknięta. Nasz mały gospodarz.
Małgorzata cieszy się z tego, że cała piątka jest samodzielna (no, może oprócz Ksawerego!) i że dzieciaki szczerze lubią się nawzajem. – A tego nie regulują żadne nakazy. W domu musi być miłość. To takie proste! Trzeba gadać z dziećmi, znać je. Sama zawożę dzieci do szkoły, bo lubię z nimi porozmawiać podczas jazdy. Wtedy bardzo dużo się dowiaduję. I jeszcze jedno: nie wierzę poradnikom, supernianiom, tylko polegam na własnej intuicji i sercu. Pamięta, jak z Pawłem wszędzie zabierali ze sobą Antka: na próby i wieczorne spektakle w teatrze, na plan filmowy. – Podobnie postępowaliśmy z Jasiem. Byliśmy młodymi rodzicami, nie mieliśmy nikogo, komu moglibyśmy powierzyć chłopców. Obydwaj dojrzewali przy nas – uśmiecha się Małgorzata. – Ale dziewczynki są już wychowywane inaczej. Więcej czasu spędzają w domu pod opieką naszą lub dziadków.
Im dłużej obserwuję świat i ludzi, tym bardziej uważam, że dzieci muszą mieć wyznaczone granice. Wtedy czują się bezpieczne. Bo wolność rozumiana dosłownie i wprost może być pułapką. Ale i tak problemów z dziećmi większych nie było. Owszem, chłopcy, jak wszystkie nastolatki, przechodzili okres „burzy i naporu”. Ale wyrośli na fajnych ludzi, pełnych pasji, rozsądnie patrzących na świat. Dziś taki mały bunt widzę w 13-letniej Julce. Zaczyna mieć własne zdanie, co przyjmuję z radością i ciekawością. Podoba mi się, że to pisklątko zaczyna się określać. – Bycie z małymi ludźmi, którzy dorastają obok nas, to praca, codzienność – uważa aktorka. – Dziewczynki już jako kilkulatki sadzałam na blacie w kuchni, gdy coś szykowałam. Nie odganiałam: „Idź obejrzeć kreskówkę”. I dziś Julka sama robi sałatkę do szkoły. Z Marcysią piecze muffinki, ciasto bananowe dla całej rodziny. Umieją i chcą sobie nawzajem pomagać, co też przygotowuje je do dorosłego życia i w tym widzę sens posiadania gromadki.
Jasiek zaczął już studia, ale jeszcze we wrześniu, gdy mąż Małgosi, Paweł Królikowski, pracował na planie „Rancza”, a ona nagrywała kolejne odcinki „Klanu”, syn odpowiadał za dom i odbierał Ksawerego z przedszkola. Antek okazał się superbratem, choć między nim a Ksawerym jest ogromna różnica wieku. – Zabiera małego na premiery do kina, a gdy przyjeżdża do nas w niedzielę, razem jeżdżą na rowerach. Antek już z nami nie mieszka. Jestem dumna, że się usamodzielnił, że radzi sobie, nie trzyma się mamusinej spódnicy. Bo nie dla siebie wychowujemy dzieci. Teraz tak mało jest prawdziwych facetów. I sądzę, że to wina matek.
Każda aktorka wie, że duża liczba dzieci niespecjalnie pomaga w karierze. – Bo czas musimy dzielić między zawód a rodzinę, zmieniamy się fizycznie. Ale ja nie odczuwałam z tego powodu frustracji – mówi z naciskiem. – Poza tym moi pracodawcy ufali mi. Wiedzieli, że nie zdarzają się sytuacje, abym z powodu dzieci nie była pracy. Starałam się być niezawodna, bo mi zależało. W domu również trzeba wszystko mieć pod kontrolą. – To rola kobiety – uważa aktorka. Zawsze przywiązywała wagę do tego, żeby jej siedmioosobowa rodzina trzymała się razem, bliscy nastrajają ją bowiem pozytywnie i działają energetyzująco. – Gdybym nie miałabym pięciorga dzieci, nie miałabym życiowej mobilizacji. Uważam, że jestem świetną menedżerką! Liczna rodzina jest jak firma, w której trzeba wszystko zorganizować. Zaczyna się śniadaniem, potem rozwożenie dzieci do szkół i na zajęcia, moja i Pawła praca, po powrót do domu. Dzieci utrzymują człowieka w ciągłym ruchu. Nie narzekam jednak, absolutnie nie, bo to lubię i tego potrzebuję – wyznaje. – Nigdy również nie miałam żalu do dzieci, że pochłaniały moją energię, że straciłam figurę, czas, że poświęcałam im całą uwagę! Bycie mamą takiej gromadki nie jest dla mnie poświęceniem. Jedyny minus, że dzieciaki z domu wybywają. Ale taka kolej rzeczy.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama