Reklama

Masz urodę, miłość, artystyczne pasje, które spełniasz. Ideał. Żyjesz jak księżniczka.
No niezupełnie, mam nadzieję... Księżniczka to istota dosyć bezwolna, rączki ma dwie lewe do wszystkiego i jest ofiarą wydarzeń, które dzieją się wokół niej. Ja jestem raczej wojowniczką. I jestem pracowita. To prawda, że spełniam się artystycznie. Realizuję swoje małe wielkie marzenie: nagrywam autorską płytę z moją muzyką. Cieszę się, że płyta powstaje w Stanach, bo tam mam czystą kartę. Nikogo nie obchodzi, co robiłam wcześniej, albo jest nam muzycznie po drodze, albo nie. W zespole mam fantastycznych muzyków, z którymi bardzo dobrze się rozumiemy. Siedzimy w studio całymi dniami. Czuję, że mam moc. I to jest genialne uczucie.
Poczucie mocy. Podzielisz się nim?
Dla mnie bardzo ważne jest odnalezienie w sobie siły. Czasami to trwa latami, ale każdy z nas te pokłady w sobie ma. Bardzo lubię ludzi i zazwyczaj widzę w nich to, co najlepsze, i to najlepsze dostaję. A najbardziej lubię kobiety. Są wspaniałe, mądre, uwielbiam ich energię i sposoby działania. Zdarza się, że kiedy poznaję jakąś kobietę, to po pierwszym „dzień dobry” widzę, że ona od razu ustawia się w pozycji rywalizacyjnej. A ja w ogóle nie jestem konkurencją. Uwielbiam kobiety i jestem wobec nich lojalna. Im jestem starsza, tym mocniej się przekonuję, że mamy w sobie wszystko, żeby czuć się szczęśliwymi. Że tak naprawdę nikt i nic nam tego nie da. Nie szukam na zewnątrz akceptacji dla tego, co robię, powtarzam za Wojciechem Młynarskim: Róbmy swoje. Chciałabym, żeby kobiety nauczyły się swojej siły i nie czerpały poczucia wartości z rzeczy drugorzędnych, takich jak wygląd. Słyszałam o małżeństwie z 20-letnim stażem, w którym mąż nie widział nigdy żony bez makijażu.
Chce być dla niego idealna.
Kobiety dziś często traktowane są przedmiotowo. Ocenia się nas po wyglądzie, ilości zmarszczek i cellulitu – to przecież jakaś pomyłka. Przepraszam, ale wypraszam to sobie, nie na tym polega moja kobiecość. Jeśli taka jest według kogoś moja wartość, to ja mam to gdzieś. Ja w ogóle uwielbiam być coraz starsza! Coraz lepiej znam siebie i jestem coraz fajniejsza, jak wino i architektura europejska (śmiech). Według mnie kobieta zaczyna się po czterdziestce, a więc mam jeszcze trochę czasu.
Kiedy poczułaś się dobrze sama ze sobą?
To był proces. Pamiętam, że najgorzej czułam się, będąc nastolatką, gdzieś między szesnastym a dziewiętnastym rokiem życia. Nie wiedziałam, kim jestem, i nie było mi ze sobą dobrze. Wtedy w Polsce były trochę inne czasy i towarzyszył mi syndrom sierotki Marysi. Miałam poczucie niemocy, stałam w miejscu. Kiedy coś nie wychodziło, odpowiedzialne za to były wszystkie okoliczności, tylko nie ja. Dopiero później odnalazłam w sobie pokłady siły, poczucie, że jeżeli czegoś bardzo chcę, to sama mam wpływ na bieg wydarzeń. Że muszę zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Myślę, że bardzo w zmianie mojego myślenia pomogły mi Stany, ten nieuleczalnie optymistyczny kraj, oraz mój mąż, który nie toleruje narzekania i do każdej sytuacji podchodzi bardzo konkretnie.
Powiedziałaś kiedyś, że mąż bywa dla ciebie bardzo twardy.
Nigdy nie był zainteresowany moim narzekaniem. Pytał mnie tylko co dalej zrobię, jaki mam plan. Amerykanie są zorientowani na rozwiązywanie problemów i idą do przodu. Nieważne co było, ważne, co będzie. Ja z moim polskim wychowaniem, widziałam przysłowiową szklankę zawsze do połowy pustą. Ale bardzo zmieniło mi się w głowie.
To mąż uczył cię, by o siebie walczyć?
I tego, by iść do przodu. Zawsze jest jakieś wyjście. Na pewno nauczył mnie tego, jak przewidywać problemy i na przyszłość szukać lepszych rozwiązań. I tego, że to my mamy wpływ na rzeczywistość, a nie, że ona nam, bezwolnym, się jakoś przydarza.
Powiedział ci kiedyś, że jest z ciebie dumny?
Tak. Kilka razy. I często była to duma ze mnie jako człowieka, co jest dla mnie wielkim komplementem. Bardzo lubi moje zdjęcia, to znaczy te, które robię, a nie te, na których jestem (śmiech). Nigdy nie powiedział mi fałszywego komplementu, tak myślę. Najwyżej nie mówi nic, chyba że go pytam, wtedy dostaję szczerą odpowiedź, czy mi się to podoba, czy nie. Amerykanie są wytrenowani w konstruktywnej krytyce, którą uwielbiam. Dlatego zawsze coś z tego dla siebie wezmę.
Dojrzałe. Kiedy po raz pierwszy tak mocno poczułaś dorosłość?
Momentem, w którym wiedziałam, że zaczyna się dorosłe życie była ciąża. Mimo, że od piętnastego roku życia pracuję, mieszkałam sama z daleka od rodziny, w Paryżu, Nowym Jorku i jeżdżąc po całym świecie, musiałam liczyć tylko na siebie, ciąża była dla mnie momentem przełomowym. Przeraziło mnie, jak poważna jest to decyzja. W moich rękach leży odpowiedzialność za czyjeś życie i przynajmniej w pierwszej jego części, przede wszystkim ode mnie zależy szczęście lub nieszczęście tej bezbronnej osóbki. Moje decyzje będą miały przełożenie na to, jak ona zostanie ukształtowana, zaważą na całym jej życiu. Wpadłam w panikę.
Jak sobie z tym uczuciem poradziłaś?
Bardzo pomógł mi wywiad z Martyną Wojciechowską, który wpadł mi w ręce na lotnisku. Kobiety mają w dzisiejszych czasach tyle ról do spełnienia, dużo więcej niż mężczyźni: być dobrą matką, żoną i kochanką, spełniać się zawodowo i dbać o dom. To nie do zrobienia, a jednak nie ma wyjścia. Pomyślałam wtedy, że nie tylko ja mam takie rozterki. Myślę, że trzeba mówić w mediach o tym, co mogą czuć kobiety w ciąży i młode matki, to cały czas jest temat tabu. Wszystko ma być różowe i słodkie, a my, kobiety, mamy być jak z filmu „Żony ze Stepford”. Nie znoszę idealizowania ludzi w mediach. Bardzo szanuję Angelinę Jolie za to, że jest pracowita, tak mocno angażuje się w projekty humanitarne, adoptowała dzieci, rozwija się coraz bardziej zawodowo, ale nie rozumiem tego, jak kobieta o jej świadomości prezentować siebie w tak jednolitym świetle. Ona po prostu robi wszystko perfekcyjnie. Jest świetną matką siedmiorga dzieci, ambasadorką UN, kręci filmy, jest sexy i wszystko to genialnie godzi. Potem czyta to taka matka Polka i jest kompletnie załamana, że u niej nic tak nie wygląda i że nie potrafi wszystkiego tak pogodzić. Jeżeli ktoś mówi, że da się połączyć karierę i rodzinę bez uszczerbku dla którejś, to kłamie. Nie jestem też w stanie czytać historii o cudownych, wspaniałych mężach.
Nie ma cudownych i wspaniałych mężów?
Ci sami mężowie jednego dnia są cudowni, drugiego zupełnie do niczego. I to jest całkowicie normalne. Idealna rodzina i idealne szczęście są tylko w gazetach, aż mdło się robi.
Znalazłaś swoją receptę? Czyich rad chętnie słuchasz, mamy?
Nasze mamy wychowywały dzieci nie tak jak my. Nie wiem, czy lepiej, po prostu inaczej i w innych czasach. Dzisiaj dziecko, które będzie się bawiło wyłącznie drewnianymi klockami zostanie wyśmiane w szkole, że nie umie używać iPada. Musimy sami dopasować się do nowej sytuacji, nauczyć się, jak w niej żyć. Trudno o rady.
Nie kryłaś w wywiadach, że czekając na dziecko, byłaś bliska depresji.
Całą ciążę byłam naprawdę w dość ciężkim stanie psychicznym i nie potrafiłam w ogóle niczego sobie w głowie poukładać. Natomiast moment narodzin Mai był dla mnie magiczny. To było tak naturalne, rozpoczęło się zupełnie nowe życie. I wielka radość z tego, że jestem mamą. Kliknęło przy porodzie, to było bardzo biologiczne, zobaczyłam Maję i wszystko od razu mi się w głowie poukładało. Czułam wielką radość, już od pierwszych sekund. To było tak bardzo atawistyczne, pierwotne uczucie, powstał nierozerwalny związek.
Mówisz, że nie daje się połączyć rodziny i kariery bez uszczerbku dla którejś. To dlatego nie próbujesz z aktorstwem?
Przed wyjazdem do Stanów nie byłam w żadnej szkole aktorskiej i wydawało mi się, że to jest bardzo fajne życie, barwne, pełne przygód, podróży. I to prawda. Ale jest też tak, że jeśli chce się to naprawdę przeżyć, wbijasz sobie nóż prosto w serce. Przed kamerą wyciągasz to, co najintymniejsze. Trafiłam wtedy na dwa filmy, które potwornie dużo mnie kosztowały. Grałam i to były moje najprawdziwsze emocje, a nie tylko tej postaci. Postarzałam się o 10 lat. Z drugiej strony, jeśli jesteś aktorem, to chcesz grać właśnie trudne role. I wtedy zapaliła mi się w głowie lampka: czy to jest w ogóle zawód dla mnie? Musiałabym wyjechać na trzy miesiące i nie widzieć dziecka? Zwariowałabym. Na razie nie umiem tego pogodzić, bo niby jak to zrobić? Mamusia wraca z pracy, a jest w takim stanie psychicznym, że nadaje się natychmiast do psychiatry. Nie chciałabym, żeby dziecko widziało mnie kiedykolwiek w takiej sytuacji. Jak miałabym powiedzieć: kochanie, chodźmy do parku, a jak wrócę, będę mordowana albo będę opłakiwać kochanka, który właśnie zginął na wojnie. I kołatało mi się w głowie, czy dla mnie najważniejsza jest rodzina, czy jednak kariera. Już wiem, że jedna rzecz musi być pierwsza, wiodąca.
Masz w sobie zgodę na to, że teraz będziesz jakiś czas żyć wolniej, bo masz dziecko?
Mam w sobie takie nastawienie do ludzi, świata, że sprawy ułożą się tak, jak mają się ułożyć. Kiedyś patrzyłam na wszystko, czego nie mam. Dziś odwrotnie. Mam czym nakarmić siebie i dziecko, dach nad głową. Jest takie żydowskie powiedzenie, które jest istotą związku: „tam, gdzie jest miłość, żaden pokój nie jest za mały”. Żyję w poczuciu wdzięczności. Może to śmieszne, ale ja jestem z tego bardzo dumna. Codziennie, tuż przed pójściem spać, w notatniku w telefonie, piszę sobie trzy rzeczy, za które jestem tego dnia wdzięczna. I nagle okazuje się, że wszystko to kwestia perspektywy. Oglądałam niedawno film Agnieszki Holland „W ciemności”. Powiedzenie ludziom, którzy przeżyli takie piekło, że na przykład źle mi, bo za mało zarabiam, jest absurdem. Nauczyłam się być szczęśliwa. Chciałabym powiedzieć: popatrzcie na mnie, moją drogę od pozbawionej wiary – kim ja jestem, co ja mogę – do pewności, że każda z nas w którymś momencie swojego życia może poczuć się silna. Wszystko jest w nas. Moc jest w nas.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama