MAGDA UMER Sama się dziwię, że się rozkręcam
„Wciąż się na coś czeka” – taki tytuł nosi jej najnowsza płyta. Na co dzisiaj czeka Magda Umer? Choćby na spacery ze swoją trzymiesięczną wnuczką Janką. „Zostałam babcią dużo za późno, dlatego bardziej to doceniam” – mówi „Gali”. I przyznaje, że teraz w ogóle ma dobre dni. „Jakby było źle, to w życiu bym się z panem nie umówiła na rozmowę. Powiedziałabym, że mi coś wypadło i że nie mogę”.
- 25/2012||
Zaczynamy.
To proszę.
Ale ja nie zamierzam monologować. Męką już dla mnie jest sam fakt, że zgodziłam się na ten wywiad.
Łatwiej jest Pani mówić czy śpiewać?
Śpiewać.
O trudnych sprawach w życiu? Braku miłości, samotności na przykład.
Jak sobie z tym radzę? Pracując, czyli między innymi śpiewając. Czytając. Słuchając innych. Mnie pomagały: Wisława Szymborska, Billie Holiday, Diana Krall, Eva Cassidy. A kiedy byłam 14-latką – Ewa Demarczyk. I ja mam nadzieję, że potrafię pomagać swoim śpiewaniem.
Naprawdę myśli Pani o tym, że pomaga innym?
Tak. Inaczej bym śpiewała sobie w do-mu. Ja nie tylko myślę, że pomagam, ale wiem, że pomagam. Już 40 lat temu usłyszałam od lekarzy, że leczą swoich pacjentów moimi niewesołymi piosenkami. Elektorat smutnych ludzi jest ogromny. Nie dzieli się ze względu na partie, wiek, płeć, mądrość czy wykształcenie. To jest podział na ludzi o pewnym typie wrażliwości. A dokładniej: nadwrażliwości. I pojawiają się ciągle coraz młodsi nadwrażliwcy, którzy chcą czasem posłuchać, że nie tylko ich życie nie jest proste, a uczucia skomplikowane.
Pani piosenki ocaliły komuś życie? Był ktoś, kto posłuchał Magdy Umer i nie podciął sobie żył?
Może sobie i podciął, ale potem owinął je bandażem i nie chciał się ciąć po raz drugi.
Które piosenki ratowały życie?
Ci, którym się to przydarzyło, nie mówili o konkretnych piosenkach, ale o całych płytach. Kiedyś myślałam, że najmocniej działają na ludzi słowa, ale od momentu kiedy dowiedziałam się, że słucha mnie profesor Russell w Nowej Zelandii, który nie zna słowa po polsku, pomyślałam, że to nie tylko o słowa chodzi. Coś w tym się jeszcze musi kryć.
Słuchają Pani synowie, mąż?
Nie... (po chwili) a może tak, ale w ta-jemnicy przede mną.
Nie przyznają się, że puszczają sobie Umer?
Dopiero po jakimś czasie. Kiedyś mój syn Franek, jak był jeszcze mały – ale to już mówiłam w stu gazetach – przyszedł do mnie i powiedział: „Śpiewasz tak dobrze jak Muniek Staszczyk, tylko trochę inaczej”. To był wielki komplement.
A dzisiaj, kiedy jest dorosły?
Myślę, że moi synowie, na szczęście, nie należą do elektoratu smutnych ludzi. Wierzę jednocześnie, że z powodu głębokiego uczucia do matki słuchają jej czasem, gdzieś pod kołdrą. Bardziej z miłości niż potrzeby. Obaj lubią głośną, rockową muzykę. Chyba.
Nie chciała być Pani nigdy ostrzejsza, pikantniejsza?
Nie. Kiedy słyszę perkusję, uciekam do drugiego pokoju. Mój kierownik muzyczny Wojtek Borkowski prowadzi za każdym razem wielką walkę o to, żeby w jakimś moim utworze zabrzmiała choć na chwilę głośniej perkusja. Ja lubię, kiedy ona tylko pulsuje, szemrze i szmera.
W Pani domu musi być cicho.
Nie. Bo nie tylko ja tu mieszkam. Ale ja lubię ciszę i harmonię w muzyce. Gdyby pan do mnie przyszedł, to przywitałby pana... na przykład Jan Sebastian Bach.
Cichy Bach.
Najchętniej. Nie znoszę hałasu w każdym aspekcie: hałaśliwych ludzi, hałaśliwej ulicy. Uciekłam z tego powodu pod Warszawę, gdzie mieszkam. Młody człowiek hałas wytrzymuje, hałas czasami daje mu nawet impuls, podnietę. Kiedyś marzyłam o tym, aby zostać nauczycielką... I cóż z tego, jak nie wytrzymałabym przerwy – tych wylewających się z klas przekrzykujących się dzieci.
Przecież żyje Pani w najbardziej hałaśliwym otoczeniu – rozwrzeszczanych, ekspresyjnych artystów. Pani przyjaciółka Krystyna Jandado najcichszych nie należy.
Ona jest wyjątkiem. Jest jedyną głośną osobą w moim otoczeniu. Jedyną na tym świecie, której nadekspresję wytrzymuję.
Ucisza się Pani, kiedy inni krzyczą.
Uciekam. Delikatnie się wycofuję. A kiedy nie da się wyjść, z rozpaczy zostaję czasami duszą takiego towarzystwa. Nagle wpadam w coś takiego, że zaczynam barwnie i głośno opowiadać. Rozkręcam się. Sama się temu nie mogę nadziwić. Ale nieczęsto się tak dzieje.
To musi sporo Panią kosztować?
To zależy, jaki mam czas w życiu. Jak pisał Wojtek Młynarski: „Mam złe lata i dobre dni”. Jak są te dobre dni, to cena nie jest tak wysoka, jak się panu wydaje. Ja bardzo lubię być wesoła, pogodna i szczęśliwa. I czekam na te chwile cierpliwie.
Dlaczego przebywa Pani w kręgu ciszy?
Nie wiem. Nazywam to piękną chorobą.
Jaka jest na nią recepta?
Próbuję się leczyć „homeopatycznie”. Małymi dawkami.
Od kiedy Pani „pięknie choruje”?
Właśnie uzmysłowił mi pan, że jako dziecko byłam żywa, wesoła. W szkole, w klasie rozgadana, rozbawiona. Uprawiałam sporty, byłam w nich dobra.
W ciszy?
Grałam w siatkówkę i najgłośniej krzyczałam, kiedy zwyciężaliśmy.
Już Pani taka nie jest. Dlaczego?
Musiała być jakaś cezura... Dużo rzeczy się stało. Przede wszystkim śmierć mojego brata. Miałam wtedy 16 lat. Później szok, jaki przeżyłam w 1968 roku, kiedy okazało się, że ten świat nie wygląda tak, jak mi się zdawało. Rozczarowałam się, bo do tamtej pory byłam przekonana, że ludzie wokół mnie są wspaniali, że w szkole mówią mi prawdę, że świat jest taki jak w „Kronice filmowej”. Tamte wydarzenia mnie okaleczyły. Nie potrafiłam już tak ufać.
Pozamykała się Pani.
Strasznie. Również w stosunku do najbliższych. Bardzo to przeżyłam.
Mówiła Pani o dobrych dniach, złych latach. Jak jest teraz?
Dobrze. Jakby było źle, to w życiu bym się z panem nie umówiła na rozmowę w tej restauracji. Powiedziałabym, że mi coś wypadło i że nie mogę. Może z powodu tego, czego doświadczyłam w sierpniu, jest tak, jak jest. A to było niebywałe doświadczenie.
Jakie?
14 sierpnia urodziła się moja wnuczka Janka, a kilka dni później zachorowała, śmiertelnie, moja mama. Proszę sobie wyobrazić zderzenie tych dwóch światów: byłam codziennie w szpitalu przy umierającej mamie, której nie tyle przedłużano życie, ile agonię, bo takie są u nas przepisy, a po kilku godzinach bezsiły i przerażenia przychodziłam do domu syna i synowej, i malutkiej kruszynki pełnej energii i jakiegoś nieprawdopodobnego światła wokół siebie. To, że wieczorem byłam z tym małym dzieckiem po całym dniu spędzonym w szpitalu, mnie uratowało. Dostałam lekcję pokory wobec życia. Związane z tym wszystkim były silne emocje. I to wszystko, paradoksalnie, dało mi siłę. I zrozumienie dla wielu spraw: że 83-letni, ciężko schorowany człowiek ma prawo odejść z tego świata, a taki, który ma dwa tygodnie, ma prawo szaleć i być jedną wielką wspaniałą kulą energii. A ja mam prawo to wszystko przeżyć, obserwować, przemyśleć. Pojąć i pogodzić się z prawami natury. I jakoś, dzięki Bogu – a właściwie nie dzięki Bogu, tylko Wojtkowi Borkowskiemu, który od 30 lat namawia mnie do pracy – to się zbiegło z nagrywaniem kolejnej płyty. Ta praca – taka intensywna – też mi dużo dała. Pozwoliła zapomnieć o bożym świecie. Ciekawa jestem, czy to, co przeżyłam, będzie na niej słychać? Ale nie mnie to oceniać.
Jedna piosenka z nowej płyty ma taki fragment: „Po zimie zawsze wraca wiosna, a po rozpaczy spokój”. To o tym, co Pani właśnie przeżyła.
Tak. Najprościej. Tekst Magdy Czapińskiej, mojej terapeutki i przyjaciółki, która towarzyszyła mi na co dzień i pomagała przejść przez najtrudniejszy czas.
„Nigdy nie byłam artystką do wynajęcia” – powiedziała Pani. Co Pani robiła, kiedy ktoś Panią próbował zmieniać?
Wielokrotnie mnie to spotykało. Ale ja chyba nie chcę się zmieniać. Poza tym mam ogromną potrzebę wolności i niezależności.
„Podobno żyć można osobno” – kolejny tekst z nowej płyty. Tak właśnie Pani żyje?
(cisza) Tak. Nie tylko ja. Tak mogłaby zaśpiewać połowa par na tym świecie. Ale ja potrafię żyć osobno. Tylko czasami lgnę do ludzi, a potem znowu uciekam do swojej skorupy. Jestem dziwakiem. Nie jestem osobą towarzyską, jak na przykład moja przyjaciółka Zuzanna Łapicka-Olbrychska, ale ciągnie mnie do niej, nie jestem również tak pracowita jak Krystyna Janda, a również do niej lgnę. Krysia często mówi, że lubi koło mnie siedzieć, bo „spływa na nią mój spokój”. Może mam coś w rodzaju cichej siły?
Na swojej stronie zamieściła Pani zdjęcie z Janką, wnuczką...
Bo rozpiera mnie radość i szczęście z tego powodu! Mam tylko marzenie, żeby jak najdłużej móc sprostać byciu babcią. Mówię do niej często: „Boże, żebym miała siłę jeszcze chwilę cię ponosić na rękach”. Uważam, że niesłusznie oszukujemy naturę: mamy powinny mieć 20 lat, babcie – 40, a prababcie – 60, a teraz mamy mają pod czterdziestkę, babcie sześćdziesiątkę, a prababcie już nie mają szans zobaczenia prawnuków. Zostałam babcią dużo za późno, dlatego bardziej to doceniam. Czas z Janką jest najważniejszy.
Nuci jej Pani?
Ona dopiero skończyła trzy miesiące.
Co z tego. Wszystko słyszy.
Na razie porozumiewamy się uśmiechami. Ale może zacznę już nucić.
A zna Pani jakieś niesmutne piosenki?
10 lat temu nagrałam z Grzegorzem Turnauem płytę „Kołysanki-utulanki”, której słucha parę milionów dzieci w tym kraju. Podszedł do mnie dwa lata temu 10-letni chłopiec i powiedział: „Chciałem zobaczyć, jak pani wygląda, bo jak byłem młody, to mnie pani usypiała”. 10-letni starzec! Nagrałam też dla dzieci bajki z Wojtkiem Mannem. Moja Janka będzie mogła teraz posłuchać sobie tego wszystkiego. Na razie mówimy do niej „A-gu”. I to musi nam wystarczyć.
To pierwsza kobieta w Pani życiu.
Z krwi i kości – tak. Urodziłam i wychowałam dwóch synów. Ale ja lubię męskie towarzystwo, wolę nawet. Mężczyźni to moja ulubiona płeć. Zuzia, Krysia, Magda Czapińska, Danka, Tupciowa i jeszcze kilka kobiet stanowią wyjątek. Synowie mają już swoje życie – obaj wykładają na Uniwersytecie Warszawskim, pracują, są instruktorami narciarstwa. Mateusz ma żonę, dziecko i psa. Są szczęśliwi, kochają swoje kobiety i domy. Niepotrzebne im do życia niewesołe piosenki. Nie martwi mnie to wcale, bo czuję, że ja sama jednak jestem im do życia potrzebna! Zresztą łomotów i perkusji mogą sobie słuchać beze mnie.
A czy ta muzyka, którą słychać teraz w tle, podoba się Pani?
Nie. Straszny plastik.
1 z 2
Magda Umer
Magda Umer
2 z 2
Magda Umer
Magda Umer