Reklama

Błyskotliwe puenty, wyborne anegdoty, niezawodna pamięć. Wesoły starszy pan? Potrafi być pryncypialny, ostry, nawet apodyktyczny. W ostatniej kampanii wyborczej nie żałował mocnych słów. "Nie wierzcie frustratom i dewiantom politycznym" - grzmiał na konwencji PO w Krakowie. W odwecie Jarosław Kaczyński zarzucił mu styl polityczny "kłaniania się w pas". "Jestem gotowy ufundować nagrodę 5 tysięcy euro z własnej kieszeni emeryta temu, kto pokaże mnie kłaniającego się w pas komukolwiek oprócz Jana Pawła II i Benedykta XVI. W pas się nie kłaniam, mimo że przy wzroście 1,84 muszę się czasem pochylić. To z szacunku dla ludzi niższych"- ripostował Władysław Bartoszewski.
Nie pierwszy raz reaguje tak ostro. Kilka lat temu protestujących przeciw uroczystościom upamiętniającym mord w Jedwabnem nazwał półanalfabetami. Należy do grona katastroficznych optymistów. "Sytuacja jest poważna, ale nie beznadziejna" - tak rozpoczynał wykłady w Monachium. Gdy są kłopoty, powtarza żonie Zofii, że w Oświęcimiu było gorzej. Na ripostę, czy musi wszystko porównywać do Oświęcimia, odpowiada: "Nie, ale nie zaprzeczysz, że tu nie ma komór gazowych".
Poczucie humoru doceniła nawet konfidentka bezpieki w styczniu 1964 roku. W raporcie z wykładu Bartoszewskiego w Poznaniu zaznacza, że zorganizowany przez KIK odczyt nosił tytuł "Wrażenia z podróży do Ziemi Świętej" i przyszło ponad sto osób: "Red. Bartoszewski mówił niezwykle ciekawie, tylko tak prędko, że trzeba było ogromnego skupienia, aby podążać za nim myślami". Zgromadzone dziś w IPN materiały dotyczące Bartoszewskiego liczą 15 metrów bieżących. Od 1945 do końca 1989 roku inwigilowało go łącznie 418 mundurowych ubeków, esbeków, funkcjonariuszy prokuratury wojskowej i sądownictwa wojskowego oraz 56 konfidentów (tajnych współpracowników).

Reklama
GALA: Czego się pan dorobił?

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Trzech tysięcy książek. Nigdy nie miałem samochodu, nie jeździłem na drogie wakacje. Od blisko 40 lat żyjemy z żoną w tym samym mieszkaniu. Nie skarżę się. Jestem człowiekiem raczej pogodnym, wesołym, kontaktowym, chętnie gdzieś kogoś zaproszę, jak mam za co.

GALA: Jak pan zarobił pierwsze pieniądze?

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Pierwszej wojennej zimy odczuliśmy boleśnie zubożenie. Nasz dom na Opaczewskiej, częściowo zburzony, został ograbiony przez ludzi z okolicy. Znaleźliśmy pokój przy Chłodnej. Sąsiad, pan Majzuls, kupiec, miał sporo damskiej bielizny. Przed wojną prowadził zakład pasmanteryjno-konfekcyjny. Zaczęły się już prześladowania Żydów, zapytał, czy się tym nie zajmę. To było bardzo po mojej myśli, bo co innego mogłem robić z moją znajomością literatury, historii i geografii? Stawałem przy rogu, na Żelaznej lub Chłodnej, otwierałem walizkę z koszulami, majtkami i biustonoszami.

GALA: Panie profesorze, czy zdarza się panu pomyśleć o Polsce...

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Zaraz, zaraz... Przecież mieliśmy rozmawiać o kobietach! Do tego tematu gruntownie się przygotowałem!

GALA: I o to pytam. Czy Polska jest kobietą?

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: O patriotyzmie nie myślałem raczej w kategoriach płciowych. Ale faktycznie, cała literatura, na której się wychowałem, traktowała ojczyznę jako matkę. I nie jest to bezsensowne, bo patriotyzm jest przecież poczuciem ścisłej i zobowiązującej więzi z najbliższymi.

GALA: Słowem - rodzina?

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Rodzina, bo przecież prawdziwy patriotyzm zaczyna się od najbliższego zakątka, pejzażu, swojskości - sentymentu do małej ojczyzny. Taką ojczyzną - weźmy znakomity przykład - było dla Józefa Tischnera Podhale. Nie jest to jedynie nasza specyfika. Wystarczy pojechać do Włoch, cóż za różnorodność i jakie poczucie odrębności w poszczególnych regionach!

GALA: A gdzie tu miejsce dla warszawiaka?

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Jestem warszawiakiem, ale moją małą ojczyznę bezpowrotnie straciłem. Mojej Warszawy już nie ma... Nigdy nie zdecydowałem się z Warszawy wynieść, ale kiedy wróciłem do jej zgliszcz po wojnie, już miałem przeczucie, że to przestało być moje miasto. Zniknęły moje miejsca, zginęli ludzie... Zjechała nowa władza, jacyś aparatczycy. Jestem patriotą Warszawy, ale tej nieistniejącej - wirtualnej. Nie jestem zaś patriotą obecnej stolicy i gdybym był o 20 lat młodszy, to wyniósłbym się stąd do miejsc związanych z ciągłością polskości - Krakowa, Poznania. O patriotyzmie nie powinno się mówić. Jest sprawą wstydliwą i piękną zarazem. Nie znam przecież żadnego normalnego człowieka, który by chodził po mieście i powtarzał: Ja kocham moją mamę, ja kocham moją mamę, ja kocham moją mamę... Czym się tu chwalić? Najczęściej w gadaniu o patriotyzmie jest jakiś komponent obłudy, ostentacji albo i manipulacji. Widać to znakomicie we współczesnej Polsce. Wystrzegam się używania tego słowa. Wolę w miarę sił i możliwości je praktykować.

GALA: Jaka była pana matka?

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Uczuciowa i spontaniczna. Byłem jedynakiem, dość wątłym zresztą, więc mama skupiała na mnie większość swoich uczuć i niepokojów. Myślała o mojej przyszłości, snuła plany, ale w 1939 roku - wszystkie wzięły w łeb.

GALA: Ojciec? W rozmowie z pisarzem Michałem Komarem wspomina pan jego rady.

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Był raczej powściągliwy, lekko oschły, typowy urzędnik. Pracował w Banku Polskim, wprowadzał złotego, awansował, rósł z państwem i był z tego dumny. Miałem 10 lat, gdy zacząłem dostawać kieszonkowe, ojciec powiedział: "Możesz wydać, na co chcesz, ale zapisuj, ile poszło na książki, a ile na cukierki. Żeby wiedzieć, jakie są proporcje wydatków. Nie będę cię sprawdzał, ale spytam". Powtarzał też: "Synku, nie kłam, kto kłamie, może ukraść, kto ukradnie, może zabić. Nigdy niczego lekkomyślnie nie podpisuj. Podpiszesz się na pustej kartce, która potem zamieni się w weksel, który trzeba spłacać do końca życia". Przydało się, nigdy nic bezpiece nie podpisałem. I jeszcze jedna rada. Gdy na ulicach przedwojennej Warszawy trwały awantury antyżydowskie, ojciec komentował gniewnie: "Głupoty! Nieważne Żyd czy Turek, byle był wypłacalny i rzetelny. Jedyną miarą człowieka jest uczciwość".

GALA: A rówieśnice?

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Nie miałem nawet ciotecznych sióstr. Do szkół chodziłem męskich, które uczyły patriotyzmu, poszanowania dla innych poglądów, ale nie rozwijały kontaktów z rówieśnicami. W gimnazjum byłem od wszystkich rok młodszy. Koledzy zaczęli palić papierosy, zaczepiać dziewczyny, a ja byłem jakiś spóźniony. Dokuczali mi. Ale lubiłem tę moją odrębność. Do obozu koncentracyjnego trafiłem w 1940 roku, mając 18 lat. Chudy, wysoki okularnik, nawet nie całowałem jeszcze dziewczyny.

GALA: A kobiety podczas wojny, w konspiracji?

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Oczywiście rolę dowódczą pełnili dowódcy, oficerowie. Ale przecież były formacje kobiece, harcerskie i pomocnicze, w których poznałem wiele wspaniałych dziewczyn o imponującym charakterze. Gdybym nie napotkał na swej drodze Zofii Kossak, inicjatorki powstania Rady Pomocy Żydom, wielu najważniejszych w moim życiu decyzji pewnie bym nie podjął. Stałem się kimś w rodzaju jej asystenta i sekretarza przez mniej więcej rok. Poznałem przez nią wiele innych wybitnych pań w wieku mojej matki lub starszych. Pani Wanda Krahelska jako studentka dokonała zamachu bombowego na rosyjskiego gubernatora wojskowego w Warszawie w 1906 roku. Jej bratanica Krystyna Krahelska pozowała do rzeźby Syrenki Warszawskiej i była autorką pieśni "Hej chłopcy, bagnet na broń!" - poległa w pierwszej godzinie Powstania, opatrując rannego kolegę, który zresztą przeżył. To były panie!

GALA: Jak Hanna Czaki, młoda sąsiadka z Żoliborza, okrutnie torturowana przez gestapo, nie zdradziła nikogo z konspiracji.

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Kobiety w konspiracji były dużo pewniejsze! Odporniejsze na tortury i więzienia. W Komendzie Głównej AK pracowały na ogół przedwojenne instruktorki Przysposobienia Wojskowego Kobiet albo pracownice Instytutu Piłsudskiego. Miały często wspaniałe cechy przywódcze. Przypominały w postawie i charakterze panią Zofię Kernową, teściową mojego wielkiego przyjaciela z Krakowa, redaktora "Tygodnika Powszechnego" Jerzego Turowicza. Była pułkownikiem i jedyną osobą na świecie, której Jerzy - człowiek nieulękły - się bał. Pan sobie wyobraża? Teściowa pułkownik!

GALA: Kiedy pracował pan już w wolnej Polsce jako minister spraw zagranicznych, miał pan do czynienia z kobietami w dyplomacji?

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Przed 1989 rokiem kobiety nie odgrywały w polskiej dyplomacji większej roli. Jestem jedynym ministrem spraw zagranicznych w wolnej Polsce, który miał 50 procent kobiet w gronie wiceministrów! Najlepszym polskim ambasadorem w Meksyku była Joanna Kozińska-Frybesowa, a w Brazylii Katarzyna Skórzyńska. A państwa Ameryki Południowej należą do krajów trudnych do pracy dla kobiet - wiadomo, kultura macho.

GALA: Obawiał się pan wysyłać je w te rejony?

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Proszę pana! Skórzyńska była tak dynamiczna, że odgrywała wiodącą rolę wśród tamtejszego korpusu dyplomatycznego! Przy tym młoda i ładna. Słali się przed nią dywanikiem! Teraz pewnie zostanie ambasadorem w Portugalii. Wiele jest znakomitych kobiet w dyplomacji. Mówię o tym, bo być może dzisiejsza sytuacja skłania niektórych do uogólnienia, że kobieta i dyplomacja słabo się ze sobą godzą. Otóż nie! Pani Grażyna Bernatowicz, dziś ambasador Polski w Madrycie, Barbara Tuge, ambasador w Wielkiej Brytanii mianowane były przeze mnie. Nasza ambasador w Austrii Irena Lipowicz jest do dziś w Wiedniu legendą. Zasłużoną znakomitą opinię ma w Watykanie ambasador Hanna Suchocka. Mogę wymienić jeszcze kilkadziesiąt nazwisk!

GALA: To były podwładne. Podobno uwielbiał pan zawsze rozmawiać ze starszymi paniami...

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Powiedział panu mój przyjaciel Krzysztof Kozłowski? On miał "ciocię Manię od kartofli".

GALA: Od czego?

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Od kartofli. Była profesorem w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego ze specjalizacją ziemniaczaną właśnie. Mogłem z nią rozmawiać godzinami. Tak, miałem wielką przyjemność spotkań ze starszymi paniami. Zostało mi to pewnie z dawnych lat. Bo na ogół miałem o wiele wyższe notowania u matek moich koleżanek niż u ich córek. Matki były mną zachwycone, uważały, że jestem nadzwyczajny, a córki - niekoniecznie. Brało się to z moich zainteresowań historią Polski niepodległej. Rozmowa z osobą, która uczestniczyła w procesie powstawania naszego państwa po 1918 roku, była czystą rozkoszą! Później bywało tak w czasach, kiedy historia mówiona była jedyną dostępną formą niezafałszowanej pamięci! Biografie rodzin, świadectwa - to w kobiecej pamięci zachowuje się wspaniale. Wiele im zawdzięczam, również jako autor książek historycznych.

GALA: Czy jest profesja, która nierozerwalnie kojarzy się panu z kobietą?

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Wie pan, Bóg dał, że w moim życiu nigdy nie chorowałem. Ale dentystki! Zawsze preferowałem kobiety w tym zawodzie! Stomatolog znaczy dla mnie - kobieta!

GALA: Zazdroszczę panu energii i optymizmu.

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Zawsze byłem człowiekiem ruchliwym, szybko mówiącym i chodzącym. Może nawet trochę za szybko. Żyję ponadprzeciętnie długo, ale nic z tego nie wynika. Tylko refleksja, czy żyło się sensownie, czy nie. Optymiści i pesymiści żyją tak samo długo, tylko optymiści - weselej. Dlaczego mam żyć smutniej? Wystarczy nie krzywdzić i nadmiernie nie narzekać.

GALA: W życiu często myślimy, że wybierając prawdę, dobro, ryzykujemy.
Reklama

WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Nigdy nie pociągało mnie ryzyko. Raz w życiu zagrałem w totka. Wygrałem tyle, że starczyło na garnitur. Niemal przez całe życie byłem przytłaczany przez sytuacje, na które nie miałem wpływu. O moim losie zadecydował przypadek: urodziłem się w Warszawie, w przeciętnej katolickiej rodzinie. Nie moja to zasługa. Bóg daje nam wolną wolę, jedyny oręż w walce z przypadkiem. A co robić z wolnością? Nie robić świństw, to nie wymaga heroizmu. 1 września 1939, ranni na ulicach Warszawy, więc wziąłem nosze i idę pomagać. Wybieram jakiś los. Wciąż uważam, że mam rację. A wtedy nie dam sobie przerwać. Warto być przyzwoitym, powtarzam, choć nie zawsze się opłaca.

Reklama
Reklama
Reklama