Kasia Zielińska- Pod wiatr
Potrafi zrobić siatkę na chryzantemy, śpiewać o miłości w jidysz i ciężko pracować. Wie, że rola życia sama do niej nie przyjdzie. „Wszystko sama sobie wywalczyła i to podoba mi się w niej najbardziej” – mówi Asia, czytelniczka Glamour, która przeprowadziła dla nas wywiad z aktorką.
- Joanna Michalczyk, glamour
Ogromnie ci kibicowałam, chciałam, żebyś to ty dostała Telekamerę.
Kasia Zielińska: Na pewno przyszedł dla mnie dobry czas. Zagrałam w „Och, Karol 2”, kręcimy szósty sezon „Kocham Cię, Polsko!”. W listopadzie do kin trafi film „Listy do M.”. Gram w warszawskim Studio Buffo. Mam z czego się cieszyć. Ale najbardziej dumna jestem z tego, że nie pomyślałam, by odwołać urlop, bo właśnie ktoś zadzwonił z nową propozycją. Zbyt długo rezygnowałam z siebie. Ze spotkania, kolacji, wyjazdu. Jestem na dobrej drodze, by znaleźć równowagę między pracą a prywatnością.
Świetnie wyglądasz.
Kasia Zielińska: Jednym przychodzi to z łatwością, ale ja nie od razu odnalazłam styl, w którym dobrze wyglądam i czuję się sobą. Krótkie włosy, proste fasony... Mam problemy z utrzymaniem wagi, chyba po tacie. Dziś akurat nie narzekam, ale jestem świadoma, że wyglądam lepiej niż wcześniej bywało (śmiech).
Słyszysz same komplementy?
Kasia Zielińska: Z tym trudna sprawa. Wciąż słyszę, jak coś mi wytykają, ale ten zawód już taki jest. Rozmawiałam o tym z przyjaciółką Aśką Liszowską, która powiedziała: „Nie zmienię się, nie potrzebuję się wszystkim podobać”. Podpisuję się pod tym.
Ciekawa jestem, czy bywasz rozrzutna?
Kasia Zielińska: Pieniądze wydaję dosyć rozsądnie. Rodzice mnie tego nauczyli. Mieli własną ziemię i szklarnie. Długi czas zajmowali się uprawą kwiatów, owoców, warzyw i to na całkiem dużą skalę. Wcześnie zaczęłam pracować. Często razem z Martą, moją przyjaciółką, po szkole obrywałyśmy pędy albo robiłyśmy siatki na chryzantemy. W soboty wstawałyśmy nawet o piątej rano, mama robiła nam kanapki, radio grało, a my pracowałyśmy i gadałyśmy. Dziś też umiem zerwać się o świcie, bo wiem, że nic się samo nie wydarzy, jak temu nie pomogę.
Co na przykład robiłaś?
Kasia Zielińska: Odkąd pamiętam, jeździłam na wszystkie konkursy.
I wygrywałaś?
Kasia Zielińska: Nagrody publiczności, choć marzyłam o pierwszym czy drugim miejscu. I gdy wracałam do domu nie do końca zadowolona, moi kochani rodzice powtarzali mi, że to jest najważniejsza nagroda.
Jak reagujesz na złośliwe komentarze?
Kasia Zielińska: Ktoś napisał: „Zielińska: najkrótsze nogi świata i głowa jak kartofel”. To przecież genialne. Mój chłopak okropnie się denerwuje jak mówię do niego z udawaną powagą: „No popatrz, z kim jesteś? Na co ci przyszło?”.
Denerwuje się, bo cię kocha!
Kasia Zielińska: Na pewno. Przychodzę do domu i zapominam o pracy. Doceniam to, że nie jesteśmy z tej samej branży. Nie przeżywam czegoś niepotrzebnie i po sto razy, bo widzę, że jest obok ktoś bliski, kto też potrzebuje uwagi, rozmowy.
Czytałam, że znacie się z Wojtkiem od małego. Szmat czasu. On jest po Harvardzie. To imponuje!
Kasia Zielińska: Wojtek jest niezwykle skromnym człowiekiem. Obiecałam sobie, że nie będę o nas opowiadać. Wciąż czytam o czyichś 40. zaręczynach, 80. ślubie i czuję, że to za dużo.
Na YouTubie słuchałam twoich piosenek o miłości w jidysz. Skąd go znasz?
Kasia Zielińska: Wszystko dzięki Sławie Przybylskiej i jej mężowi Janowi. Poznałam ich na Festiwalu Słowa, który organizowali. Mówiło się na nim teksty po polsku, rosyjsku, niemiecku i właśnie w jidysz. Musiałam uczyć się zdań fonetycznie. Chodziłam wtedy do trzeciej klasy liceum, to był mój ostatni konkurs i... zajęłam w nim pierwsze miejsce. Jeden jedyny raz! Spotkanie ze Sławą i Janem zmieniło moje życie.
Jak to możliwe, jedno spotkanie?
Kasia Zielińska: Posłuchaj, mieszkałam w Starym Sączu, oni mieli ogromny dom z ogrodem, 30 kilometrów dalej w Szczawnicy. Widzieli mój zapał, zaprosili mnie i paru innych nastolatków do siebie na wakacje. Bardzo dużo podróżowali po świecie, chcieli się tym dzielić. Do śniadania piliśmy kawę z kardamonem, o którego istnieniu wtedy nie miałam pojęcia. Chodziliśmy na wycieczki, czytaliśmy poezję, interpretowaliśmy piosenki.
Zazdroszczę. Każdy chyba zna „Pamiętasz, była jesień”. A ty mogłaś słuchać Sławy na żywo...
Kasia Zielińska: ... i dostać od niej wskazówki! Nabrałam wiatru w żagle, wiary w siebie. Zdałam na PWST w Krakowie. I zaczęłam umawiać się na lekcje jidysz u Leopolda Kozłowskiego, z którym poznaliśmy się... na Festiwalu Słowa. Koło się zamknęło. W szkole teatralnej przeżywałam chwile zwątpienia. Zastanawiałam się, czy jej nie rzucić. Na Kazimierzu, na lekcjach, znajdowałam spokój i wsparcie.
Ty chciałaś rzucić szkołę?
Kasia Zielińska: Wyszły moje kompleksy. Myślałam: „mam ładniejsze koleżanki w grupie, do tego zdolniejsze”. Jestem z małego miasta, inni są bardziej obyci. Czułam się gorsza. Wciąż staram się to przezwyciężyć. Na roku było 20 osób, ale pracowaliśmy w niezmiennej pięcioosobowej grupie przez cztery lata. Walczyłam o to, żeby nie zamykać się hermetycznie w jednym środowisku. Nie mieszkałam w akademiku, tylko z przyjaciółką. Miałam znajomych spoza studiów. Uciekałam ze szkoły, na przykład z lekcji śpiewu, i chodziłam prywatnie na zajęcia do pani Marty. Dwa dyplomy robiłam w Teatrze Ludowym u Jurka Fedorowicza. Hm, jego też poznałam przez Sławę. Powiedział mi kiedyś: „Jak dostaniesz się na studia, to się pokaż”. I tak zrobiłam. Zapraszałam go na egzaminy, a potem on zaprosił mnie. Dwa razy powierzył mi główną rolę.
Nigdy bym nie pomyślała, że byłaś taka zbuntowana.
Kasia Zielińska: Wiele mnie to kosztowało, z natury jestem bardzo poukładana. Bałam się, ale czułam, że ponad wszystko potrzebuję innego powietrza, nieskażonego szkołą teatralną. Za cenę gorszych not wolałam stanąć z boku. Trochę patrzono na mnie krzywo, że nie chcę robić dyplomu z rokiem, tylko w Ludowym.
Aż w końcu uciekłaś do Warszawy.
Kasia Zielińska: Mieszkałam w Krakowie sześć lat. Rozstanie nie było proste. Jakiś czas żyłam na dwa domy, wynajmowałam ten krakowski, a tu zatrzymywałam się u przyjaciółki. Bałam się Warszawy, ale ciągnęło mnie do niej. Uwielbiam wpaść do Krakowa w piątkowy wieczór i to mi wystarcza. Czasem spotykam się tam z rodzicami. Wolę jednak warszawskie tempo życia.
Wyglądasz na córeczkę tatusia.
Kasia Zielińska: Skąd wiedziałaś? Spędzając z nim czas, mogłam robić wszystko. Mama szła wieczorem do cioci, a my czytaliśmy wierszyki z podziałem na role i nagrywaliśmy słuchowiska. Mam do dziś te wszystkie kasety. Rodzice przywieźli ze Szwecji magnetofon z nagrywaniem. Dokładnie pamiętam, jak wyglądał, wtedy to było coś! Uwielbiałam te nasze wspólne wieczory. Chyba dlatego zostałam aktorką...
Siostra była zazdrosna?
Kasia Zielińska: Na początku nie było jej jeszcze na świecie, jest sześć lat młodsza (śmiech). A potem się obrażała, że mamy z tatą taką sztamę. Teraz się z tego razem śmiejemy. Z Karoliną i naszą mamą potrafimy przegadać pół nocy. To dzięki niej wiem, jak wspaniale jest być kobietą, kochać swoje biodra, dbać o siebie, mieć choćby i sto par szpilek ustawiać w łazience niezliczone buteleczki perfum (śmiech). Pokazała mi, jak ważne są w życiu detale. Razem tworzymy taką barwną, włoską rodzinę. Kiedy do nich jadę, kłócimy się sto razy na dobę. Wyprowadzam się i wracam, bo kochamy się ponad wszystko. To oni uczyli mnie, żeby zawsze znaleźć czas na wspólny posiłek i rozmowę. I że w życiu nie chodzi o to, żeby się wszystkiego nachapać, zarobić nie wiadomo ile. Gdy pyta ktoś o smak sukcesu, myślę o moich bliskich. Oni sprawiają, że czuję się wygrana