Reklama

GALA: Trzydziestolatkowie przedłużają sobie teraz młodość do czterdziestki. Ty niedawno przekroczyłaś tę granicę. Czy 40. urodziny cokolwiek zmieniły w Twoim życiu?
JOLANTA FRASZYŃSKA: Od dłuższego czasu szukałam odpowiedzi na ważne pytania. Rozmawiałam z ludźmi zajmującymi się prognozowaniem życia, astrologią, z osobami obdarzonymi możliwościami, które pozwalają im widzieć więcej, niż może zobaczyć przeciętny człowiek. Z tych rozmów wynikało, że do czterdziestki będzie tak sobie, ale za to później się zacznie dziać! Czterdziestka miała być rodzajem nagrody za to, co było wcześniej. Więc czekałam na nią trochę jak na zbawienie. Kiedy w grudniu zeszłego roku oblewaliśmy ze znajomymi moje urodziny, czułam, że zaczynam ważny etap. Że zbliża się granica takiej dorosłości, kiedy nie wypada się już gubić. Moje wcześniejsze deklaracje, że trzydzieści lat to przełom, bo już umiem kochać i żyć, były trochę na wyrost, adekwatne do mnie tamtej, trzydziestoletniej. Do czterdziestki podeszłam z wiarą, że teraz będzie świadomiej, lepiej. Nie oznacza to, że zamierzam zaniechać doszlifowywania siebie, formowania mojego ja. Zamknęłam ważny etap w życiu po to, by zyskać przestrzeń na coś nowego.

Reklama

GALA: Jak nazwałabyś tamten etap?
JOLANTA FRASZYŃSKA: To, co minęło? Mam w sobie dużą wdzięczność za to, co mnie spotkało. Nie byłoby czwartej dekady, gdyby nie poprzedziła jej trzecia. Wierzę, że doświadczenia w pracy i spotkania z ludźmi rozwijają. Czasowi przeszłemu mówię: „dziękuję”, poczynając od mojej konfiguracji rodzinnej. Bez tego zaplecza nie byłabym taka, jaka jestem.

GALA: Stworzyłaś wizerunek radosnej kobiety-dziecka. Ale w tym drobnym ciele jest mocny duch, zahartowana na śląski sposób dziewczyna. Na ile śląskość jest dla Ciebie balastem, a na ile posagiem?
JOLANTA FRASZYŃSKA: Przychodzimy na świat w miejscu najbardziej dla nas odpowiednim. Mam wielką potrzebę, żeby tę świetlistość z momentu poczęcia rozwijać, rosnąć duchem. Nie wyobrażam sobie, abym umarła tak samo głupia, jak się urodziłam. Tymczasem wokół widzę taką presję materii, powiększania za wszelką cenę stanu posiadania, że ludzie zapominają o prostych rzeczach. Że powinniśmy się darzyć czułością, zrozumieniem i szacunkiem. W rezultacie jesteśmy samotni. Izolujemy się, nie mamy czasu na proste relacje, rozmowy, a świat gloryfikuje tę samotność. Często żyjąc z kimś, żyjemy samotnie. A ja pamiętam ze Śląska wspólnotę. Liczył się człowiek, sąsiad, klient w zakładzie fryzjerskim mojego dziadka. Człowiek z całym swoim bagażem doświadczeń, kolorystyką.

GALA: Twoja wspólnota od początku była barwna. Popisowy numer „Jola, pokaż klatę” przeszedł do rodzinnej legendy...
JOLANTA FRASZYŃSKA: Mama miała trzech braci. Byli starsi ode mnie i siostry o jakieś piętnaście lat. Ci wujkowie mieli kolegów, którzy spotykali się na klopsztandze, przy trzepaku i ćwiczyli muskulaturę. I to oni mnie podpuszczali – a mogłam mieć wtedy trzy-cztery lata – abym pokazała talię osy, czyli klatę. A byłam dzieckiem o proporcjach dziwnych – miałam takie same chude nóżki i krzywiczny brzuszek jak dzieci z głębokiej Afryki. Jako że urodziłam się komediantką, sprawiało mi radość, że umiałam rozśmieszać. Miałam jeszcze w repertuarze m.in. kilkanaście zwrotek tęsknej patriotycznej pieśni.

GALA: Śląska serdeczność to dziś relikt. Wiem, że chodziłaś czasem z siostrą na obiad do sąsiadki...
JOLANTA FRASZYŃSKA: To było normalne. Niedawno poproszono mnie, bym przyjęła przesyłkę dla mojego warszawskiego sąsiada. Padło nazwisko, a ja nie wiedziałam, o kogo chodzi, choć mieszkamy na tym osiedlu ściana w ścianę dwanaście lat. To ułomność, tak zubożeliśmy. Trochę było mi wstyd. Zastanawiam się, dlaczego ludzie nie są siebie ciekawi… Obrastają w kokon dobrobytu, lepszego auta, drogiej kanapy, zagranicznych wojaży. Nie ma prostych wartości, których na Śląsku zakosztowałam. Tego mi brakuje.

GALA: Zaprosiłabyś dziewczynkę z sąsiedztwa na obiad?

JOLANTA FRASZYŃSKA: Mam potrzebę wychodzenia do ludzi, otwarcia się, a nie izolowania. Chociaż tak właśnie określiłabym moje ostatnie dziesięć lat. To był czas „od ludzi”, mimo że wokół mnie było ich pełno. W kontakcie powierzchownym wydawałam się otwarta, ale do mojej intymności trudno było się dostać. Usilnie pracuję nad sobą już drugi rok.

GALA: Co sprawiło, że zaczęłaś nad sobą pracować? Chodzisz na psychoterapię?

JOLANTA FRASZYŃSKA: Chodzę. Nasza dusza, intuicja doskonale wie, czego potrzebujemy. Jeżeli to zagłuszamy i udajemy, że wszystko jest dobrze, choć codziennie rano kłócimy się z podszeptami intuicji, ciało zaczyna się buntować. Gdy dobijamy do punktu granicznego i nic nie próbujemy zmienić, organizm zaczyna chorować. Pojawiają się depresje, lęki i inne dolegliwości. Tak bywa, gdy żyjemy w niezgodzie ze sobą, swoimi pragnieniami. Ja nabawiłam się nerwicy lękowej.

GALA: Czym ona się objawiała?

JOLANTA FRASZYŃSKA: W trakcie spektaklu, grając, straciłam na scenie przytomność. Byłam przepracowana, po dwóch premierach. To był przełom, wystraszyłam się, że tracę kontrolę nad ciałem, a ono jest przecież moim instrumentem pracy. Zrozumiałam, że muszę podjąć terapię. Nieprzypadkowo w tym samym czasie zaproponowano mi funkcję ambasadora na rzecz depresji… Wcześniej były sygnały, których nie powinnam była zlekceważyć. Któregoś dnia cztery lata temu obudziłam się silnymi zawrotami głowy. Czułam, że jestem w martwym punkcie, niesatysfakcjonującym mnie miejscu. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie potrafię cieszyć się drobiazgami. Poczułam pustkę. Jakby Mur Chiński razem z berlińskim nagle zagrodziły mi drogę. Zrobiło się duszno. W takich momentach zaczyna się szukać czegoś, co pomoże na nowo być szczęśliwą. Bo dotychczasowy zachwyt nad światem gdzieś mi uciekł.

GALA : I poszłaś na terapię do kontrowersyjnego niemieckiego psychoterapeuty Berta Hellingera. Brałaś udział w tzw. ustawieniach rodzinnych. Czego tam szukałaś?
JOLANTA FRASZYŃSKA: Chciałam poznać źródło moich lęków i Hellinger mi w tym pomógł. Mam dwie córki, siostrę, mamę, miałam babcię. Losy kobiet w mojej rodzinie były trudne, więc pomyślałam, że moim świętym obowiązkiem wobec córek, ale też wobec siebie, jest przerwać tę sztafetę nieszczęść i dziwnych, niesprawiających satysfakcji wyborów. Musiałam się przyjrzeć losom tych kobiet, zrozumieć ich decyzje. Później, znając te uwarunkowania, zaczęłam porządkować swoje życie. Hellinger napisał mnóstwo książek, jedna z nich to „Porządki miłości”.

GALA: I postanowiłaś uporządkować stosunki ze swoim biologicznym ojcem?
JOLANTA FRASZYŃSKA: Tak. Każdy z uczestników owych ustawień ma do wykonania zadanie – znaleźć symboliczne miejsca w sobie dla tych członków rodziny, którzy z różnych przyczyn zostali przez nią pominięci lub zapomniani. Ja wiedziałam, że muszę skontaktować się z ojcem. To było moje drugie podejście do tej sprawy. Pierwsze miało miejsce przed laty, gdy jako dorastająca dziewczyna dowiedziałam się, że wychowujący mnie tato nie jest moim biologicznym ojcem... Było to dla mnie niezwykle mocne przeżycie.

GALA: Także brutalne. Powiedziała Ci to w niewyszukanej formie sąsiadka.
JOLANTA FRASZYŃSKA: Dla tak wątłej istoty, którą jest dorastający człowiek z jego burzą hormonów i negacją wszystkiego wokół, a jednocześnie potrzebą czegoś stałego, taka informacja może być druzgocąca. Ale stało się. Moja starsza siostra coś przebąkiwała, ja widziałam jakieś odcinki alimentacyjne... Zaczęłam prowadzić własne śledztwo, a potem szukać tego prawdziwego ojca. Odkryłam, że przywozi swoje dzieci do przedszkola. Przyglądałam mu się z daleka. To był gość! Miał fi rmę transportową, jeździł polonezem i żukiem. Budowałam w głowie obraz kogoś idealnego, silnego. Takiego naj, naj.

GALA: W jaki sposób do niego dotarłaś?
JOLANTA FRASZYŃSKA: To nie było takie trudne. Mysłowice są małym miastem. Teściowa ojca mieszkała kilka domów od nas. Ale paradoksalnie jego nieobecność w moim życiu była dla mnie największym życiowym motorem. Powodem, by iść przez życie jak burza. Każdy mój krok, począwszy od wymarzonej szkoły średniej, a skończywszy na studiach, był pod tytułem: „ja ci pokażę!”. Oczywiście pokazywałam też wielu innym ludziom, także tym, dla których moja mama była przede wszystkim matką nieślubnych dzieci. Miałam zakasane rękawy od koszulki, a na niej mocno jaskrawy napis: „Ja wam wszystkim pokażę!” I to mi dało siłę.

GALA: Nie miałaś żalu do mamy za to, ze Ci nie powiedziała prawdy o ojcu?
JOLANTA FRASZYŃSKA: Hellinger uczy przyjęcia wszystkiego, uznania naszego losu za najlepszy dla nas. Dzięki temu zaakceptowałam to, co się stało. Czasem byłam zła na mamę za jej życiową naiwność czy też nieświadomość. Ale gdyby nie to, nie byłoby przecież ani mnie, ani mojej siostry.

GALA: Próbowałaś podejść do ojca i z nim porozmawiać?
JOLANTA FRASZYŃSKA: Dopiero w liceum. Wyznaczyłam mu spotkanie w restauracji.

GALA: Powiedziałaś: „Dzień dobry, jestem Jola, pana córka”?
JOLANTA FRASZYŃSKA: Tak było. Jest mnóstwo rodzin w podobnej sytuacji. Tym innym córkom i synom chcę powiedzieć, że sprawy rodzinne trzeba porządkować, wykonywać ruchy ku matkom, ojcom, rodzeństwu. Bo siłę czerpiemy z korzeni, rodziny, do której należymy, rodu, którego jesteśmy częścią. Należy konfrontować się z przeszłością, wyjaśniać ją sobie, czasami po prostu ją zaakceptować. Powiesiłam w domu zdjęcia moich przodków, również tych, których nie było mi dane poznać. Rodzaj drzewa genealogicznego na ścianie. To moja siła.

GALA: Zatem przeszłość, to, co się wydawało balastem, okazało sie posagiem.
JOLANTA FRASZYŃSKA: Nie rozpamiętywałam dotąd swojego dzieciństwa. Różnie bywało. Nie mam wpływu na to, co było. Ale mam na to, co będzie. To coś, czego się uczę: nie bać się zmian. Zaczynam „ABC bycia ze sobą”, absolutny elementarz. Jak mówi moja terapeutka, nasze życie jest jak poplątane kłębki wełny, trzeba je ładnie rozplątać, zwinąć i odłożyć każdy na swoje miejsce. Jestem w trakcie zwijania kłębków, ułożę je i może kiedyś zrobię z nich porządny sweter.

GALA: Jak się skończyło Twoje pierwsze spotkanie z ojcem?
JOLANTA FRASZYŃSKA: To była rzeczowa wymiana zdań, odarta z sentymentów. Nie byłam tym rozczarowana. Ojciec jest konkretny, mam jego charakter, a siłę po nim i babci Gertrudzie. Nasze drugie zetknięcie nastąpiło, kiedy po trzecim roku studiów zaszłam w ciążę. Wydawało mi się, że on tego nie zaakceptował. To było na marginesie naszych rozmów finansowych, bo sprawy alimentów regulowałam z nim sama. Po warsztatach u Hellingera zbierałam się do trzeciego spotkania, osób już dorosłych, gdy niespodziewanie z inicjatywą spotkania wystąpiła moja przyrodnia siostra, córka ojca Magda.

GALA: Znałaś ją wcześniej?

JOLANTA FRASZYŃSKA: Nie, to był nasz pierwszy kontakt. Siostra zadzwoniła do mnie. Spotkałyśmy się we Wszystkich Świętych dwa lata temu. Najbardziej wzruszająca historia dotyczy przyrodniego brata Przemka, który w przeciwieństwie do Magdy nie miał pojęcia o moim istnieniu. Kim jestem, wtajemniczyła go Magda, gdy już byłam u nich w domu. Przemek jest młodszy ode mnie o osiem lat i czuję z nim nieprawdopodobną więź. Opowiadał mi, jak kiedyś przyniósł ojcu film „Skazany na bluesa”, w którym gram żonę Ryśka Riedla, i powiedział: „Wiesz tato, że ta dziołcha jest od nas?”.

GALA : A co na to Twój ojciec?
JOLANTA FRASZYŃSKA: Nic.

GALA: W jaki sposób Magda się o Tobie dowiedziała?
JOLANTA FRASZYŃSKA: To się stało, gdy wychodziła za mąż. Znowu od kogoś życzliwego... Szkoda, że nie załatwił tego ojciec, że nie powiedział: „Słuchajcie, jest jeszcze ktoś w naszej rodzinie, a że jest to osoba, którą możecie znać, nie znając, to jeszcze fajniej”. To zastanawiające, że pozwalamy sobie na tematy tabu, nie mając świadomości, jak mocno uderzają one w nas samych.

Gala: Jakie było spotkanie z siostrą?
JOLANTA FRASZYŃSKA: Dobre. Ciepłe i łzawe. To w ogóle świetni ludzie, wrażliwi. Przyjechałam do Mysłowic z córkami, Nastką i Anielą. Poszłyśmy na groby. Teraz Magda była u mnie. Przywiozła mi zdjęcie naszego dziadka i babci. Miałam więc dwóch dziadków Antków i babcie: Bertę od strony ojca i Gertrudę od strony matki. Wiedziałam, że mam niskich wujków, braci mamy, a tu się okazało, że i dziadek kurdupel, bodaj mojego wzrostu. Teraz wiem, skąd u mnie te gabaryty i skąd siła. Genetyka. Dziadek był trenerem lekkoatletyki, sportowcem, mój zawód też jest wysoce wyczynowy. Mam jeszcze ciocie i wujków, których nie poznałam. W Warszawie mieszka siostra ojca. Jest byłą lekkoatletką, nauczycielką.

GALA: Powiedziałaś kiedyś, że masz syndrom dziecka odrzuconego. Czy zapytałaś ojca, dlaczego sam nie nawiązał z Tobą kontaktu?

JOLANTA FRASZYŃSKA: Już nie chcę odkopywać tej historii, nie ma we mnie żalu. Chciałam się spotkać, poobserwować. To ciekawe, ile tego kogoś jest w nas. Już wiem. Ojciec to człowiek temperamentny, energetyczny, nadający ton, nieznoszący sprzeciwu. Dopatrzyłam się w nim wielu moich cech.

GALA: Żona Twojego ojca przyjęła Cię do rodziny?
JOLANTA FRASZYŃSKA: Tak, zostałam ugoszczona przez nich oboje.

GALA: To od kobiety zależy, czy dziecko męża jest przyjęte do rodziny, czy nie.
JOLANTA FRASZYŃSKA: Tak się uważa. Kiedy pojawiłam się na świecie, oni mieli po niespełna 20 lat. Może gdybym była w ich wieku i mieszkała w małym mieście, postąpiłabym podobnie? Do uznania nieswojego dziecka potrzeba dużej dojrzałości. Żona ojca sama była wtedy w niełatwej sytuacji.

GALA: Erich Fromm napisał, że kobieta kocha dziecko za to, że jest, a mężczyzna za to kim jest…
JOLANTA FRASZYŃSKA: Sądzisz, że gdybym miała inny zawód, ojciec nie otworzyłby mi drzwi? Nie wiem, myślałam często, że na szczęście wchodzę tam ze statusem osoby, którą warto mieć w rodzinie…

GALA: Psychologowie twierdzą, że relacje kobiet z mężczyznami są uwarunkowane obrazem ojca. Kiedy teraz mówisz „ojciec”, myślisz o tym, który Cię wychował, czy o ojcu biologicznym?

JOLANTA FRASZYŃSKA: To wspaniałe, kiedy dziecko ma w domu takie proste wzorce: matka, ojciec. Ale jeśli okazuje się, że tata, który jest, nie jest twoim tatą, a ten, który być powinien, jest zwyczajnie nieobecny, następuje jakaś multiplikacja opuszczenia. Jesteś wielokrotnie opuszczona i już żadnego wzorca nie ma. Poszukiwałam siebie w kontaktach z mężczyznami po omacku, ponieważ brakowało mi punktu odniesienia. Na szczęście spotykałam wspaniałych mężczyzn, których kochałam. Ale to fantastyczne, gdy córka widzi miłość po raz pierwszy w oczach ojca. Jeżeli tego nie doświadczy, patrzy w oczy mężczyzny i nic z nich nie potrafi wyczytać, bo nie ma pojęcia, czego mogłaby tam szukać. Ja przez czterdzieści lat szukałam u mężczyzn poczucia bezpieczeństwa, teraz zaczęłam je budować w sobie.

GALA: Jakim dziadkiem jest Twój biologiczny ojciec?
JOLANTA FRASZYŃSKA: W pełnym znaczeniu tego słowa jest dziadkiem dla pięcioletniej córki mojej siostry. Dla moich dzieci jest jeszcze dziadkiem bardzo nieśmiałym. Chyba nie do końca zdaje sobie sprawę, że ma trzy wnuczki. Oczywiście, bardzo bym sobie życzyła, by ten fakt zaakceptował. Wiem, że kiedy był na moim spektaklu, ocierał łzy. Jak wielu mężczyzn z tamtego pokolenia, nie ma łatwości w okazywaniu uczuć. Chciałabym, żeby miał odwagę przyjechać do mnie czy nawiązać relacje z moimi córkami. Pierwszy krok z mojej strony został wykonany, każdy następny powinien być naprzemienny. Wtedy jest zachowana równowaga.

Reklama

GALA: Uspokoiłaś się po tych spotkaniach, wyciszyłaś wewnętrznie?
JOLANTA FRASZYŃSKA: A nie widać? Zdecydowanie tak. Trzy razy tak

Reklama
Reklama
Reklama