Reklama

Trudno mi sobie wyobrazić panią jako nastoletnią buntowniczkę mocno eksperymentującą z moda.
Miałam 13 lat, kiedy zaczęłam poszukiwanie stylu. Pierwszy projekt – własnoręcznie dekatyzowane dżinsy, zwężane, specjalnie poszarpane, całe w jakieś obłędne napisy. Jak na tamte czasy, to było „edgy”, prawdziwie rockowy hard core (śmiech).
Co na to mama? Cała nobliwa prawnicza rodzina?
Nie usłyszałam słowa krytyki. Czasami widziałam zdziwiony wzrok, kiedy ubierałam się w sukienkę i szpilki, a na stopach miałam dwie różne skarpetki. Paznokcie malowałam na czarno. Ale ten styl nie szedł w stronę gotyckiego punku, moje wybory zawsze były bardzo kobiece. Niechcący wyprzedziłam modę, nosiłam szare, dresowe spodnie, a do tego bardzo wysokie obcasy. Wtedy takie zestawienie wydawało się szokujące, dziś jest na porządku dziennym. Razem z koleżankami robiłyśmy to, co teraz cały świat mody: kupowałyśmy rzeczy vintage na Kole, różnych bazarach, w komisach. W szafie babci odkryłam prawdziwą kopalnię skarbów. Moim ulubionym zajęciem było szalone zestawianie znalezionych tam rzeczy. Inspiracje czerpałam z modowych magazynów, które dostawałam od rodziny ze Szwecji i Nowego Jorku.
Jak się zaszczepia szaleństwo na punkcie mody?
Ciocia, rodzona siostra mamy, była absolutnie zwariowana na punkcie mody. Miała takiego samego bzika, jakiego ja mam dziś. To pierwsza bizneswoman, z jaką się w życiu spotkałam. Niezwykle niezależna, wyemancypowana pod każdym względem. Dużo jeździła po świecie, a mnie od najmłodszych lat traktowała jak własne dziecko. Jej wielką pasją były materiały, które sprowadzała zewsząd w ilościach hurtowych. Co jakiś czas odbywałyśmy obowiązkową, wspólną wyprawę do krawcowej, słynnej pani Stanisławy, do Otwocka. Zjeżdżała się do niej cała Warszawa, istne tłumy. Wtedy ciągle siedziałam w „Vogue’ach”, „Burdach” i zastanawiałam się nad nowymi strojami. Pierwsze spodnie zaprojektowałam sobie, jak miałam 10 lat. Bardzo wąskie rurki-bojówki z cienkiego sztruksu.
Czym dziś jest dla pani moda?
Wypełnia mi życie. Wczoraj byłam w Paryżu. Odwiedziłam wybitne studio piór, które powstało w 1880 roku. Firma działa od pokoleń, z dziadka przeszła na matkę, a obecnie syn kontynuuje rodzinną tradycję. Miejsce po prostu magiczne, w którym wszędzie czuje się szlachetne dziedzictwo. Jestem dumna, że dziś razem tworzymy unikatowe dzieła sztuki na głowę. Chcę się uczyć i pracować z najlepszymi. Moda to jest mój full- time job, 24 na 7. Proszę zapytać ludzi z mojego teamu, ile maili potrafię im wysłać dziennie. Blisko 80! Z inspiracjami, opisami, ideami, zdjęciami, które robię, jeżdżąc po całym świecie.
To, że pani tym żyję bez przerwy, rozumiem, ale wszyscy ludzie, którzy panią otaczają, muszą w równym stopniu dzielić te pasje?
To prawda. Ale też nie wymagam, żeby ktoś odpowiadał mi na maile, które często wysyłam o drugiej w nocy. Moich ludzi zawsze proszę, żeby wyłączali dźwięk w telefonie, kiedy idą spać, bo ja czasami tę jedyną wolną chwilę znajduję właśnie dopiero o pierwszej w nocy. Zanim pójdę spać, mam jeszcze godzinę na podsumowanie dnia i analizę pomysłów. Często dochodzę do wniosku, że brakuje w Polsce modowej edukacji, a ja stawiam na nią w swojej firmie. Non stop mamy jakieś szkolenia. Z Paryża, Londynu, Mediolanu przyjeżdżają konstruktorzy, krawcy, ludzie, którzy zajmują się podszewkami, i selekcjonerzy materiałów, którzy pracowali po 20 lat u najlepszych kreatorów mody, np. Lacroix. Wiem, że nie da się stworzyć niczego światowego, jeśli nie będziemy się uczyć od najlepszych.
Naprawdę nudzi się pani w spa?
Wybraliśmy się raz z Janem na tydzień, i to był koszmar. Przeżyliśmy tylko dzięki serialowi, który zabraliśmy ze sobą, oglądaliśmy go non stop – „24 godziny”. Wolę dużo bardziej aktywny wypoczynek. Ostatnio co prawda spędziliśmy tydzień w spokoju, z przyjaciółmi w Szwajcarii, ale miałam tam osobistego trenera i spacerowaliśmy codziennie dwie godziny po górach.
Jan robi pani modowe prezenty?
Oczywiście, i zawsze trafia w dziesiątkę. To są niespodzianki. Najczęściej akcesoria, np. torebka Louis Vuitton z bawełnianego futra. Beżowo- czarna, śliczna. Było tylko sześć takich sztuk na świecie. Kupiona parę lat temu, dziś znalazła się jako ikona na wystawie Marca Jacobsa dla Louis Vuitton. Do końca września można ją obejrzeć w Galerii Sztuk Dekoracyjnych Luwru.
Ma pani „swoich” projektantów, modowe miłości?
Zachwyca mnie Haider Ackermann, Stéphane Rolland. Proste, ultraarchitektoniczne, konstruktorskie projekty, bardzo nowoczesne. Rolland to mistrz nad mistrzami, nie raz byłam u niego w atelier, ale tylko rozmawialiśmy, bo jego sukienki mają dramatyczne ceny. Średnio 48 tysięcy euro każda. Jest on dwunastym z kolei wpisanym na oficjalną listę krawcem haute couture na świecie. To coś znaczy. Jest artystą, a każda z tych sukienek to dzieło sztuki. Mam jeszcze kilku innych „swoich” projektantów, ale widzę, że ostatnio zdarza im się stracić swoje DNA, niepowtarzalny charakter. Alber Elbaz zawsze tworzył fantastyczne projekty dla Lanvin, uwielbiałam je przez lata. Ostatnie dwie kolekcje mnie rozczarowały. Są w nich kopie marynarek i kostiumów Chanel, czego zupełnie nie rozumiem. Styl Chanel jest jeden jedyny, w stu procentach zarezerwowany. Można zrobić dobrą kopię, ale po co?
Dokąd pani zdaniem zmierza moda?
Będzie zyskiwać na znaczeniu i stawać się coraz silniejsza. Kto parę lat temu słyszał o stylistach? Jakiejś Rachel Zoe. A dziś jest wielką gwiazdą. Od wielu lat uważnie obserwuję świat mody i widzę, jak nabrał kolorów. Nigdy nie byliśmy tak bardzo zwariowani na punkcie mody jak dziś. Kiedy ostatnio przejeżdżałam przez Paryż, patrzyłam zdziwiona, na kolejki przed wejściem do butiku Chanel, Hermèsa czy Louboutina. Rok temu byłam w Nowym Jorku na wystawie Alexandra McQueena. Okazała się jednym z największych światowych sukcesów w historii. Padł rekord sprzedaży biletów, miałam szczęście i VIP-owski pass, ale ludzie, od dzieciaków do staruszków, stali po osiem godzin, żeby wejść do muzeum.
Bo dla nich świat mody to sztuka.
Tyle że łatwiejsza do przełknięcia i atrakcyjniejsza. Jutro jadę do Nowego Jorku na otwarcie wystawy „Schiaparelli and Prada: Impossible Conversations” w Metropolitan Museum of Art. Na całym świecie sztuka coraz bardziej ociera się o popkulturę, przenikają się wzajemnie, co doskonale widać na przykładzie świata mody, który przyciąga miliony. Nasze Muzeum Narodowe otwiera właśnie wystawę „Wywyższeni. Od faraona do Lady Gagi”. Poświęcona jest tematyce insygniów władzy, symboli statusu, które w sensie społecznym niezwykle wyróżniają daną osobę. Znajdą się tam szaty koronacyjne, ale i rzeczy pop. Dawniej insygnium władzy było berło, dziś jest nim ręcznie robiony telefon Vertu albo suknia znanego projektanta. Na wystawie znajdzie się kreacja La Manii – jako jedyna.
Jest dziełem sztuki?
Beżowo-czarna suknia. Szalenie prosta góra, z gołymi plecami, z pióropuszem na głowę. Ma ręcznie robiony metalowy haft na zwieńczeniu pleców. Cała jest z grubego jedwabiu i organzy. Nazywam ją „milfay”, jak ten deser, bo składa się z tysiąca warstw, jak płatki ciasta francuskiego w kremówce. To pierwszy projekt haute couture La Manii, w całości uszyty ręcznie. Jestem z tego dumna, choć wolę rzeczy codzienne.
Poproszę o najważniejszą modową wskazówkę.
Nigdy nie powinno nam przestać zależeć na własnym wyglądzie. Niezależnie od sytuacji materialnej musimy być zadbane, ubrane adekwatnie do okoliczności i w dobrym stylu. Mieć na sobie wypraną bluzkę i umyte włosy. Moda jest przede wszystkim sposobem na komunikowanie się ze światem. Może ubarwić dzień, dodać pewności siebie. To taka ucieczka od rzeczywistości. Sięgając do szafy, bez względu na to, czy zakładamy rzeczy za 200 złotych, czy za parę tysięcy, kreujemy siebie. Kocham być ubrana w bardzo kobiecy sposób, prawie obowiązkowo w szpilki. Flanelowa koszula do teatru to dla mnie rzecz nieakceptowalna. Ktoś powie, że chce się czuć na luzie, ja bym się czuła tragicznie. Jak słyszę: „Mąż wyjechał, nie zależy mi na tym, jak wyglądam, nie pójdę do fryzjera” – zupełnie tego nie rozumiem. To przecież taka wielka przyjemność dobrze wyglądać. Ta moda nie przemija.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama