Iwona Bielska: mam tyle na ile zasługuję
Aktorka z pazurem i humorem. O sobie mawia: krakowianka z Łodzi. Iwona Bielska opowiada o dzieciństwie na łódzkich Bałutach, o balecie, siatkówce oraz życiu na podkrakowskiej wsi.
- Ida Dawidowicz, Claudia
W serialu „BarON24” po raz kolejny ujawniła Pani swój talent komediowy.
Iwona Bielska: Może dlatego, że prywatnie jestem osobą z dużym poczuciem humoru. Ale przyznam, że niechętnie oglądam siebie na ekranie. Z planu filmowego i seriali najbardziej zapamiętuję atmosferę. Mam wyjątkowe szczęście, że trafiam na ludzi, którzy dobrze się rozumieją, mają podobne poczucie humoru. Wszystkie koleżanki, które do tej pory grały moje córki – Agata Kulesza, Sonia Bohosiewicz czy Iza Kuna – to osobowości, dziewczyny z wielkim poczuciem humoru.
A ja pamiętam Panią z horroru „Wilczyca”. Nie tylko ja, zapewniam!
Iwona Bielska: Żartuje Pani!
Bałam się okrutnie.
Iwona Bielska: Może dlatego, że wtedy była Pani jeszcze dzieckiem. W tym filmie w ogóle nie było czego się bać! Choć sama mam ponure wspomnienia z planu. Kręciliśmy w paskudnym, rozsypującym się domostwie. Stamtąd przywlokłam do krakowskiego mieszkania pluskwy. I ten film kojarzy mi się ze wszystkim na „de”: dezynfekcją, dezynsekcją, deratyzacją, dezaktywacją (śmiech). Musieliśmy na jakiś czas wyprowadzić się z domu. To był horror! A pod koniec zdjęć wybuchł stan wojenny. Pamiętam, że jeździłam maluchem na plan do pałacu w Żerkowie. Kawał drogi. Podróże były upiorne: co kilka kilometrów ogniska, wojsko i kontrole. Miałam specjalne zaświadczenie, że mogę się poruszać po kraju.
W teatrze ma Pani szczęście do ostrych charakterów. Po spektaklu „Królowa i Szekspir”, w którym grała Pani królową Elżbietę, autorka sztuki wysłała Pani list z gratulacjami.
Iwona Bielska: Esther Vilar była na premierze. Lubiłam grać Elżbietę, ale mam też inne ulubione role: Teresa w „Auto da fé” Canettiego, Pani Zucker w „Niewinie” Dei Loher w reż. Pawła Miśkiewicza, Brigit z „Faktory 2”w reż. Krystiana Lupy, Marta z „Kto się boi Wirginii Woolf” w reż. Mikołaja Grabowskiego. Miałam wielkie szczęście do reżyserów. Albo oni do mnie.
Role teatralne i filmowe – zebrała Pani za nie wiele nagród. Choćby Orła za najlepszą rolę drugoplanową – Wojnarową w „Weselu” Smarzowskiego.
Iwona Bielska: Kto to jeszcze pamięta?! Wtedy nie było gali, transmisji telewizyjnych. Tego dnia grałam spektakl w Krakowie. Ktoś zadzwonił: masz Orła. Nie bardzo wiedziałam, co to w ogóle znaczy. Marian Dziędziel przywiózł mi nagrodę, czekał jeszcze na wygrawerowanie nazwiska. „Cholera, muszę ci to wieźć, a to ciężkie”, narzekał. Na tegorocznej gali też nie byłam, bo grałam w teatrze. Człowiekiem salonowym to ja chyba nie jestem. Żadne tam splendory, suknie, nagrody, flesze mnie nie kręcą...
Woli Pani od nich swój dom w Rudnie?
Iwona Bielska: Mieszkam w przepięknej podkrakowskiej wsi. Maleńka, malownicza, a jej centralnym punktem są ruiny XIII-wiecznego zamku. W latach 90. krakusów opanowała fobia niezdrowego powietrza. Miałam wtedy małe dziecko i uczepiłam się myśli, aby z Krakowa się wyprowadzić. Kiedyś, podczas wycieczki w rodzinne strony męża, chcieliśmy synowi pokazać ruiny zamku w Rudnie i trafiliśmy do sołtysa wsi. Za rok zadzwonił: jest kawałek ziemi do kupienia. Gdy wyprowadzaliśmy się z Krakowa, nasz syn Michał miał 12 lat. Rudno to absolutnie moje miejsce na ziemi, niewymienne na żadne inne. Mimo że teraz więcej czasu spędzamy w Warszawie, każdego dnia cieszymy się, że wrócimy do domu. Do Rudna sprowadziłam również swoją siostrę Elżbietę.
Nie żal było Krakowa?
Iwona Bielska: W styczniu ubiegłego roku, gdy Mikołaj (Grabowski, mąż aktorki – przyp. red.) odszedł z dyrekcji Teatru Starego, zrezygnowałam z etatu. Dalszą pracę w tym teatrze uznałam za niemożliwą. Teraz gram w warszawskiej IMCE i to mi w zupełności wystarcza. Zrobiliśmy razem już 3 spektakle, a ostatnio „Operetkę” Gombrowicza. Jesteśmy pełni ochoty do walki i do pracy.
Na przełomie lat 80. i 90. zniknęła Pani z ekranu, dlaczego?
Iwona Bielska: Jak zwykle trochę było w tym zbiegów okoliczności, trochę przypadków, a trochę dlatego, że w roku 1984 urodziłam Michała. A ponieważ nigdy nie miałam przemożnego parcia na występowanie, uznałam, że to czas dla syna. To ułożyło się naturalnie. Ani mnie nie brakowało grania, ani innym nie brakowało mnie.
Nie brakowało?!
Iwona Bielska: Ależ tak (śmiech). Zawsze mi się wydaje, że mam tyle, na ile zasługuję. Nie mam pretensji do losu, że powinnam być gdzieś indziej, mieć coś więcej. Wszystko mi się zgadza. Macierzyństwo nie było dla mnie formą przymusu czy źródłem frustracji, że nie gram. Skąd! Znosiłam, wnosiłam wózek na czwarte piętro codziennie i wydawało mi się to zupełnie oczywiste.
Syn Michał jest już dorosły. Ukończył w Berlinie Akademię Filmową.
Iwona Bielska: Skończył wydział operatorski. Mąż bardzo namawiał syna, aby został aktorem. Widział w nim potencjał. Przed laty Michał zagrał kilka głównych ról w Teatrze TV: Cedryka w „Małym lordzie”, Bossego w „Dzieciach z Bullerbyn”, głównego bohatera w adaptacji Konwickiego „Zwierzoczłekoupiór”. Wydawało się, że jest bardzo utalentowanym dzieckiem. Ale okazało się, że syn nie chce robić tego, co my. Gdy był mały, ktoś w teatrze go zapytał: „A co będziesz robił? To, co rodzice?”. „Tak, tylko na większą skalę”, odpowiedział. Zobaczymy teraz, jak ta skala mu wyjdzie (śmiech). Sam wybrał kierunek studiów. My z mężem nie bardzo wierzyliśmy, że się dostanie. Słabo znał niemiecki i baliśmy się, że będzie to przeszkodą.
Ale czemu aż Berlin?
Iwona Bielska: W proteście. Zdawał do Łodzi i Katowic, ale się nie dostał. I oświadczył, że w tym kraju już zdawać nie będzie. Dopiął swego. Egzaminy trwały długo. Totalnym zaskoczeniem było, że doszedł do ostatniego etapu. Zapytali go, czy miałby z czego żyć w Berlinie, gdyby się dostał. Odpowiedział: „Mam duży spadek” (śmiech). W dniu, w którym miały przyjść wyniki, zamknęłam się z książką i udawałam, że czytam, a mąż chodził po pokoju jak lew. Jeszcze rano pocieszał Michała: „Jeśli się nie dostaniesz, będziesz zdawał do szkoły w Krakowie...”. Po kilku godzinach syn oświadczył: „Mam dla was bardzo smutną wiadomość. Nie będę zdawał do szkoły aktorskiej”.
Jaką jest Pani mamą?
Iwona Bielska: Między mną a Michałem jest bardziej kumpelski niż rodzicielski układ. On wspaniale nadaje się na kumpla. Zawsze był fantastycznym dzieckiem, nigdy nie mieliśmy z nim żadnych problemów. Teraz jest w związku, szczęśliwie zakochany. Jego dziewczyna Antonia Bill, młoda niemiecka aktorka, jest urocza. Oprócz tego, że nie mówi po polsku, nie ma wad (śmiech). Kiedy do mnie pisze, podpisuje się: Deine (twoja) Curke, przez „u”. Jesteśmy bardzo zaprzyjaźnieni z jej rodzicami, spędzamy razem święta. Odwiedzamy się latem i zimą... Widzę, że syn już w Niemczech osiadł. Cieszę się, że – mimo wszystko – mamy do siebie blisko. To tylko pięć godzin autostradą.
Tymi egzaminami syn powtórzył Pani los. Pani zdawała do łódzkiej Filmówki, ale się nie dostała. Udało się w Krakowie. Bardzo Pani zależało, by grać...
Iwona Bielska: Gdy startowałam w zawodzie, każdemu studentowi zależało, żeby mieć potem etat w teatrze. Teraz to się zmieniło. Tylko nieliczni widzą w tym sens. Większość młodych aktorów napływa do Warszawy, żeby chodzić na castingi do seriali, reklam.
Od czego zaczęła się Pani fascynacja sceną?
Iwona Bielska: W liceum zrozumiałam, że granie na scenie to fajna forma komunikacji. Pisałam teksty na akademie, scenariusze spektakli, reżyserowałam, grałam.
W rodzinnej Łodzi już od dziecka miała Pani wiele zajęć.
Iwona Bielska: Byłam bardzo ambitną dziewczynką. Chciałam dużo sobą reprezentować, więcej niż przeciętny człowiek. Grałam na pianinie, ponieważ w rodzinie mieliśmy pianistkę – przychodziła uczyć mnie i siostrę. Zajęcia baletowe – już nie pamiętam, kto mnie wciągnął. Był jeszcze basen, potem w liceum zaczęła się siatkówka. Przez moment grałam nawet w reprezentacji kraju. Moja polonistka z liceum mówiła: „Ty, Bielska, jesteś człowiekiem Odrodzenia”. To był dla mnie wielki komplement.
Ten duch sportowy pozostał? Kibicuje Pani jakiejś drużynie, sportowcowi?
Iwona Bielska: Nie, bo mnie denerwuje, że sama nie mogę stanąć na boisku. A oni tacy jeszcze młodzi!
Mąż, Mikołaj Grabowski, uważa, że Państwa spotkanie było dziełem opatrzności...
Iwona Bielska: Być może... Pamiętam moment, kiedy pomyślałam, że to TEN mężczyzna. Stało się to w Teatrze Słowackiego. Bo na uczelni w ogóle nie zwracaliśmy na siebie uwagi, choć kilka lat studiowaliśmy obok siebie. On wtedy do mnie się nie zalecał. Twierdzi, że się wstydził i byłam niedostępna.
Fakt, że grała Pani w Starym Teatrze, kiedy dyrektorem był Pani mąż, nie przeszkadzał Wam?
Iwona Bielska: Nie, bo z Mikołajem dbaliśmy, aby nie dać powodów do posądzenia męża o nepotyzm. Zdarzały się więc sytuacje, gdy reżyser chciał mnie obsadzić w jakiejś roli, a Mikołaj się sprzeciwiał: „Nie, to już za dużo. Iwona dopiero co zagrała”. Nigdy nie mieszałam się w sprawy teatralne. Z Mikołajem uznaliśmy, że na temat personaliów w domu nie rozmawiamy. Jakby tak przejrzeć tamte dziesięć lat w Teatrze Starym, to się okaże, że grałam u tych reżyserów, z którymi od dawna się znałam albo którzy mnie chcieli, a nie dlatego, że jestem żoną dyrektora. Pod tym względem mam czyste sumienie.
Kraków oraz Łódź. Z którym miastem jest Pani bardziej związana?
Iwona Bielska: Łódź to miasto mojego dzieciństwa. Kojarzy mi się z dziadkami, nieprzeciętnie cudownymi, oryginałami. Kraków zaś to szalone lata młodości, przyjaźnie, które przetrwały do dziś. Zawsze mówię, że jestem krakowianką z Łodzi. Przywiązuję się do miejsca, gdzie mam pracę i przyjaciół. Teraz moim miejscem jest Warszawa. Lecz jak tylko trafia się wolna chwila, wracam do Rudna, do naszego ogrodu, naszych psów.