Reklama

Byłem typem buntownika. Raz nawet udało mi się uciec. Postanowiłem, że w momencie gdy będziemy bawić się na świeżym powietrzu, ruszę w kierunku furtki, ominę wszystkie przeszkody i dalej jakoś to będzie. Goniła mnie pani Jadzia. Była raczej nieruchawa, biegała dość pokracznie. Bez problemu udało mi się dotrzeć do furtki przed nią. Spotkałem brata i mogłem tego dnia już zostać w domu.
Byliśmy typową peerelowską rodziną. Ojciec należał do partii. Widziałem, że stoi w rozkroku i stara się znaleźć kompromis między swoim światopoglądem a tradycją. Wszystkie święta zaliczał, ale nigdy nie klękał – stawał z boku. Zachowywał pozory i lawirował. Lanie od niego, takie fest, dostałem tylko raz. Miałem 6 lat, spędzaliśmy wakacje na wsi. Dom stał na wzgórzu. Była przy nim stroma droga, prowadziła w kierunku kładki na rzece. Na skraju wzniesienia stał traktor. Wdrapałem się na siedzenie kierowcy, nacisnąłem sprzęgło i maszyna ruszyła. Prosto do wody. Próbowałem kierować, ale silnik nie był uruchomiony. Nie było szans, żeby mały chłopiec zapanował nad takim pojazdem. Na szczęście w pobliżu był wujek. Stał z ojcem. Zatrzymali traktor kilka metrów od rzeki. Dostałem porządnie w dupę. Dwa dni leżałem w łóżku, tak mnie bolało. Mogłem wtedy zrobić komuś krzywdę.
Ojciec był zatrudniony w stoczni imienia Lenina, jako technolog budowy okrętów. Przeważnie siedział w biurze. Kilka razy zabrał mnie do roboty. Wynudziłem się tylko. Matka z kolei całe życie pracowała w Bimecie, fabryce łożysk. Nie byliśmy bogaci, ale niczego nam nie brakowało, a nawet jak brakowało, to rodzice starali się, bym tego nie odczuł. Jestem wdzięczny im za to, jak mnie wychowali. Od małego mogłem brać życie w swoje ręce. Nauczyłem się odpowiedzialności i bycia samodzielnym. Nie musiałem uczyć się gry na pianinie, nie kazali mi chodzić na balet. Języków uczyłem się, bo chciałem, a nie dlatego, że ktoś to na mnie wymuszał. Mogłem uprawiać sztuki walki, grać na gitarze. Nikt mi tego nie zabraniał. Przeciwnie, rodzice wszystko mi ułatwiali.
Ojciec zabrał mnie na lekcję dżudo. Wpadłem w to po uszy. Sporty walki stały się częścią mojego życia, prawie tak ważną jak muzyka. Miałem jeszcze jedną pasję. Rysowałem. Spędzałem godziny, zamalowując całe zeszyty. Tworzyłem własne komiksy. Rysowałem głównie sceny batalistyczne. Przychodził do mnie sąsiad z siódmego piętra, Piotrek. Rozgrywaliśmy wielkie bitwy, rzucając kulką w wojska przeciwnika. Był w tym kurewsko dobry, lepszy ode mnie. Przeważnie przegrywałem. Dostawałem białej gorączki, zwycięstwa kolegi były dla mnie strasznie frustrujące. Nigdy nie umiałem przegrywać, nawet być drugi.
Dobrze się uczyłem; ani w domu, ani w szkole nie sprawiałem większych kłopotów. Byliśmy z bratem kompletnymi przeciwieństwami. Jest osiem lat ode mnie starszy. Był rasowym chuliganem. Ledwo skończył podstawówkę. W domu były dwa pokoje. W jednym mieszkali rodzice, w drugim ja z bratem. Typowy peerelowski klimat: łóżka, biurko, nad nim tak zwana słomka z proporczykami. Obok stała meblościanka. Zdobiły ją stojące u góry puszki po piwie. Powiesiłem na ścianie plakaty ZZ Top i Ex Dance. On nad swoim miał Sandrę i C.C. Catch. Żyliśmy w jednym pokoju, ale obok siebie, nie razem. Chociaż to dzięki niemu odkryłem muzykę, zmienił więc moje życie.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama