Grażyna Brodzińska - gwiazdą jestem tylko na scenie
Pierwsza dama polskiej operetki. To o niej Bogusław Kaczyński mówi, że prezentuje najwyższy kunszt sztuki wokalnej. A ona zachwyca nie tylko głosem, lecz także urodą. I choć na scenie króluje, w codziennym życiu zaskakuje skromnością.
- Ida Dawidowicz, Claudia
Błysk w oku, piękny uśmiech, włosy ściągnięte w koński ogon. Ma coś z trzpiotki, gdy żartuje i wybucha śmiechem. – Najbliższa mojej osobowości jest Adela z „Zemsty nietoperza”: iskierka, pełna radości – mówi dźwięcznym głosem. Mariaż wdzięku, elegancji, scenicznej charyzmy, talentu i pracowitości sprawia, że o Brodzińskiej mówi się: kobieta-instytucja. W Polsce w zasadzie nie ma śpiewaczek, które mogłyby z nią konkurować. „Aria ze śmiechem” w jej wykonaniu to majstersztyk, także aktorski. Jest wszechstronna – jeździ po Polsce i świecie, śpiewając arie operetkowe, operowe, piosenki musicalowe, nawet te charakterystyczne. Występuje z recitalami, w spektaklach operetkowych, na koncertach. „Wiedeńska krew”, „Zemsta nietoperza”, Europa moich marzeń”, „Magiczny Hollywood”... Ubóstwia koncerty, które prowadzi Bogusław Kaczyński. Jedną ze swych płyt zatytułowała: „Śpiewaj, kochaj”. – Te słowa wyrażają to, co dla mnie najważniejsze.
Talent w genach
Jest córką śpiewaczki, tancerki i aktorki Ireny Brodzińskiej i Edmunda Waydy – tenora, reżysera, założyciela teatrów muzycznych w Lublinie i Szczecinie. – Mama piękna, zgrabna. Już na wejściu miała brawa, ludzie szaleli. Na scenie jestem podobna do niej: gesty, sposób bycia, barwa głosu. Tak jak ona trzymam się z dala od plotek. Chcę spokojnie pracować i żyć. Mama marzyła, że Grażyna będzie kontynuować jej artystyczną drogę. Ale tata, znając trudy zawodu, początkowo był przeciwny. – Kiedyś reżyserował „Barona cygańskiego” Johanna Straussa, a w spektaklu występowały małe Cyganiątka. Brakowało jednego dziecka. Choć miałam wtedy 10 lat i nadawałam się do tej roli, tata za nic nie chciał wziąć mnie do przedstawienia. Dopiero mama go ubłagała. Ciotki teatralne twierdziły wtedy, że Grażynka, jak każda mała dziewczynka, chce być księżniczką. I że jej to minie. Nie minęło. Do opery jednak nie poszła. – Dla mnie musi coś się dziać na scenie. Kocham i śpiew, i aktorstwo, i taniec. To wszystko mogę robić jednocześnie tylko w operetce. Ten zawód to pasja. I życie. Mam niskie ciśnienie, więc na scenie, gdy podnosi mi się adrenalina, czuję się świetnie.
Dom i mąż
Podczas spotkania nagle rozbrzmiewa miłosna piosenka Presleya. To telefon artystki. Dzwoni mąż, aktor Damian Damięcki. Na ekranie komórki wyświetla się jego zdjęcie. Pani Grażyna odbiera. Jej twarz natychmiast promienieje, błyszczą oczy. – Damian pyta, czy po wywiadzie nie poszlibyśmy na spacer... Ponad 20 lat temu. Jakiś koncert. Od razu zwrócił na nią uwagę. Ale piękna brunetka była zajęta. On... wolny! – Kiedyś powiedział: „Będę czekał tak długo, jak będzie trzeba”. „A jak się nie uda?”. „A skąd możesz to wiedzieć? Będę czekał na ciebie”. Mój partner wyjechał na stałe za granicę. Ani mi się śniło opuszczać kraj. Za oceanem na pewno operetki bym nie śpiewała! A Damian czekał. I doczekał się. Nie od razu się pobrali. – Przez kilka lat sprawdzaliśmy się. Damian się bał, że papier coś popsuje. Ale ja nie chciałam być starą panną w wieku lat 80! Chciałam być żoną. Najdłuższa rozłąka? Gdy wyjechała na rok na kontrakt do wiedeńskiej Kammeropera śpiewać m.in. partię Eurydyki w „Orfeuszu w piekle” i Zerlinę w „Don Giovannim”. – Kontaktowaliśmy się wyłącznie telefonicznie. Damian przyjechał do mnie dopiero na święta. Było ciężko. Teraz, jeśli wyjeżdżam, to na krótko. Są jak dwa bieguny. – Ja jestem poukładana, on nie. Ja lubię potrawy przyprawione, on smaki „nieskażone”. Ja gustuję w komfortowych autach, on w takich, które... jeżdżą. On lubi wieś, ziemię, sadzenie drzew, ja zaś wolę podróże i relaks w luksusie. Ale dla mnie Damian to prawdziwy mężczyzna, taki z krwi i kości. Mówi, że trafiła na męża-przyjaciela. – Sam mąż i wyznania „kocham cię” to mało. W przyjaźni mieści się wszystko: wyrozumiałość, akceptacja. Cenię jego mądrość i inteligencję. Nie jest ponurakiem. Nie nudzę się przy nim nawet w ciszy. Na szczęście nie jest typem amanta, na którego trzeba dmuchać i chuchać. To on traktuje mnie jak księżniczkę. Nie na pokaz czy w słowach, ale w czynach. I nie jest zazdrosny o moją pracę, wielbicieli. Wręcz zachęca np. do śmielszych kreacji na scenie: „Wyeksponuj nogę! Pokazuj, póki możesz!”. Dzwoni kilka razy dziennie. Nie pyta, gdzie jestem, co robię, tylko: „Czy wszystko w porządku?”. Kiedy kaszlnę, kichnę, zaraz docieka: „Dobrze się czujesz?” – uśmiecha się artystka. – I pomaga mi. W starych librettach niektóre arie brzmią zbyt naiwnie lub pretensjonalne. Trzeba tekst przerabiać, czasem pisać od nowa. I tu też odkryłam w nim talent. Napisał wiele tekstów piosenek do moich dwóch ostatnich płyt. Bo gdy sobie coś wymyślę, muszę to mieć natychmiast. A Jacek Cygan nie zawsze ma czas. Wtedy proszę Damiana. Mąż ma też inne talenta. Przez jedną noc uszył mi piękną suknię koncertową. Zieloną. Raz zdarzyło się, że na koncert w Katowicach zapomniała butów. Sprawdzonych, dobranych kolorem do kreacji. – Damian, nie namyślając się, wsiadł w auto, przywiózł mi je i... wrócił do Warszawy, bo wieczorem grał przedstawienie. Którego mężczyznę stać na taki gest? O relacjach z synem męża z pierwszego małżeństwa, aktorem Grzegorzem Damięckim, mówi: fantastyczne. – Pierwsze spotkanie: zbuntowany 16-latek siedzi w fotelu i czyta książkę. Damian już wcześniej uprzedził mnie: „Nie przejmuj się, jeżeli Grzegorz wyjdzie z pokoju”. Nie wyszedł. „Czytał” i od czasu do czasu, jakby od niechcenia, podnosił na mnie wzrok. Wkrótce zamieszkaliśmy we trójkę. Dziś jesteśmy przyjaciółmi. Czasem w żartach odetnie się: „Ach, ty macocho jedna!”.
Czy ktos jest chory?
Na długich trasach, np. Warszawa–Przemyśl, na jej miejscu w pociągu wiszą suknie. – Ja zaś chodzę po korytarzu lub idę do wagonu restauracyjnego. Pamiętam powrót z Krakowa. Pociąg załadowany, cudem znalazłam miejsce w Warsie. Żeby nie siedzieć bez konsumpcji, bo to jednak nieuczciwie, przez trzy godziny zamawiałam: kawa, herbata, zupa, obiad, deser... Najgorzej jest zimą. – Zaglądam do przedziału: „Przepraszam, czy ktoś z państwa jest chory?”. Ci, którzy mnie poznają, rozumieją. Bywa, że sami zaczynają sprawdzać współpasażerów. Ale jeśli ktoś mnie nie skojarzy, myśli pewnie: wariatka-hipochondryczka! – śmieje się. Dwa lata temu jechała na kilkudniowy festiwal operetkowo-musicalowy do Cieszyna. – Na dworcu w Warszawie odwróciłam się akurat w chwili, gdy stojąca za mną kobieta zaczęła kasłać. „Zaraziła mnie”, pomyślałam przerażona. No i wieczorem się zaczęło. Podczas przedstawień za kulisami stała lekarka, która miała mnie „reanimować” lekami, zastrzykami. Niestety, w spektaklu „Hello, Dolly” nie zagrałam. Nie dałam rady! Nie chciałam, żeby publiczność moją niedyspozycję odczytała jako fanaberię. Przed spektaklem wyszłam przed kurtynę i ledwo chrypiąc, opowiedziałam poranną historię z dworca. „Ale gdy przyjadę następnym razem i będziecie chcieli mnie jeszcze oglądać, będę wam śpiewać dzień i noc”. Rozległy się brawa. W zastępstwie zaśpiewała koleżanka. Kiedy koncerty popularnych artystów rockowych odwołują z braku zainteresowania, na Grażynę Brodzińską bilety sprzedają się na pniu. Np. na widowisko multimedialne „Magiczny Hollywood”, w którym artystka nie tylko śpiewa, ale też tańczy i opowiada. Świetna, młoda orkiestra. Dużo tańca. Kapitalne efekty świetlne i pirotechniczne. Na telebimach filmowy komentarz do scenicznych wydarzeń. – Graliśmy m.in. w Rzeszowie, w hali widowiskowej z miejscami dla 3,5 tys. osób. Denerwowałam się, jak je wypełnić. Mówię do organizatora: „Jestem rozpuszczona, nie przywykłam do widoku wolnych miejsc”. – Wieczorem ze sceny ogląda pełną salę. Połowa to ludzie młodzi. Po występie owacje na stojąco.
Wielbiciele
Na scenie jest wulkanem energii, seksapilu i poczucia humoru. Trzy lata temu, sylwester w Filharmonii Krakowskiej. – Tuż przez północą śpiewałam „Przetańczyć całą noc” z „My Fair Lady”. Zaprosiłam do tańca muzyka z orkiestry. Kończyliśmy, gdy mój partner niechcący nastąpił mi na tren. A ja poczułam, że... zsuwa mi się spódnica! Zatrzymałam ją... przy kolanach. Na szczęście miałam dobrą bieliznę. Publiczność zachwycona! Ze spódnicą w garści dośpiewałam partię i słyszę z widowni: „Biiiiis!”. „Proszę państwa, czy ktoś ma igłę z nitką?”, pytam. „Nieee, nie mamy. Chcemy bis!”, wołają rozbawieni, oczywiście, mając na myśli akcję z sukienką. Jeśli zdarzy się jej, że w trakcie śpiewania ucieknie słowo, nadrabia, wymyślając tekst. – Byle na temat. Raz, gdy skończyła mi się inwencja, zatrzymałam orkiestrę i zwróciłam się do publiczności: „Proszę państwa, nie wiem, jak wam podobał się tekst, który śpiewałam. Wymyśliłam go, ale nie jestem w stanie go skończyć”. Publiczność się cieszy. „Kulisy” są zawsze gratką! Oczywiście, to są tzw. wypadki przy pracy. Na własną twórczość decyduję się na koncertach, nie na spektaklach. Pierwsza przychodzi do teatru, ostatnia wychodzi. – Lubię adorację, ale nie wtapiam się ostentacyjnie w publiczność, by słuchać komplementów. „Mogę pani dotknąć?”, pytają czasem ludzie na ulicy. Cieszę się, że lubią mnie żony. „Mąż wstydzi się podejść po autograf, a tak panią uwielbia”, mówią. To już coś! Skąd bierze się ten entuzjazm? Może z tęsknoty za bajką, jaką jest świat operetki? Dostaje mnóstwo e-maili. W większości od ludzi młodych. Piszą, że oglądali ją na You-Tube i im się spodobało. Lub że: „Kuzynka ze Stanów wyciągnęła mnie na koncert. Proszę pani, ja tego nie lubiłem. A od dziś będę chodzić na pani występy!”. – To mój sukces. Raz wystraszyła się wielbiciela. – Obdarzył mnie chorym uczuciem. Słał listy. Pisał: „Damian nie jest twoim mężem, tylko ja, zabiję siebie, ciebie i na zawsze będziemy razem”. Bałam się wychodzić z domu, do teatru, bo był na widowni. Policja nie mogła go aresztować, bo „nic złego jeszcze nie zrobił”! Na szczęście, jak się pojawił, tak zniknął.
Bez tupania
Nigdy nie była butna ani rozkapryszona. Zawsze skupiona na pracy. Punktualna. Samodyscyplinę i pokorę ćwiczyła jako 18-latka w Studium Wokalno- Aktorskim Danuty Baduszkowej przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Zajęcia od 8 rano do wieczora, o 19.15 spektakl. Dzień w dzień. – Rówieśniczki przesiadywały w kawiarniach. A ja wiedziałam, że jeśli pójdę na bankiecik, to wrócę późno i rano będę zmęczona, a potrzebuję równo 8,5 godziny snu. Wynajmowałam wtedy pokoik. Sama nosiłam węgiel z piwnicy, by napalić w piecu. W łazience nie było ogrzewania, woda omalże zamarzała w kranie. Może dlatego teraz doceniam każdy miły drobiazg? Cieszę się, gdy po występie dostaję kwiaty. Zawsze zabieram je do domu. Nawet z najdalszych podróży. Nie lubi marnowania czasu. Gdy w dawnym Teatrze Roma koledzy podczas przerw siadali w bufecie przy kawie, ona brała coś do picia i szła na górę pracować. – Lubię uczyć się, odkrywać nowe rzeczy. Marzy mi się coś szalonego. Rola w filmie kostiumowym! Magazyn „Home and Market” zalicza ją do grona 50 najbardziej wpływowych Polek. Ona prywatnie się chowa. Lubi klimaty kameralne. Przygotowując się do roli Dolly w „Hello, Dolly”, bała się, czy odnajdzie w sobie cechy tej przebojowej postaci. – To moje totalne przeciwieństwo! Bo ja za kulisami jestem Grażynką. Stonowaną, w czarnym golfiku. Z siatką, w kolejkach. Trzeba mnie często wypchnąć do przodu. Ale kiedy już wchodzę na scenę... – oczy artystki zapalają się – ... staję się innym człowiekiem. Już nie Grażynką, a Grażyną Brodzińską. Jestem jak czołg! W dekoltach i szpilkach. Na scenie mogę zrobić niemal wszystko. Niektórzy dziwią się, czemu nie wyjechałam robić kariery za granicą – zamyśla się. – To duży stres. Wielka konkurencja i trzeba mocno rozpychać się łokciami, wiem coś na ten temat. A ja tak nie umiem. Tam na początku jest się artystą awaryjnym, trzeba czekać na swój moment. Jestem na to zbyt niecierpliwa. W Polsce sama decyduję o sobie. Lubię piękny polski język. Mam swoją publiczność. Tutaj czuję się kochana.