Reklama

Zawsze stawia na swoim, w życiu kieruje się zasadą spójną z mottem Sienkiewiczowskiego Kmicica: „Proś, jak nie dają, to sam bierz”. Okazało się jednak, że Daniel Craig, choć fajny z niego facet, z Jamesem Bondem ma niewiele wspólnego. Jest nieśmiały, peszy się, jąka, powtarza i gubi wątek, boi się broni palnej. Czar pryska. Cóż, przynajmniej wiem, że świetny z niego aktor, bo mnie tą rolą Bonda nabrał.
Zresztą twórca postaci Bonda, Ian Fleming, też go raczej nie przypominał. Był dość przystojny. Tyle. Poza tym Agent 007 był raczej jego alter ego, marzeniem o tym, kim pisarz chciałby być, gdyby nie był takim śmierdzącym tchórzem. Przepraszam, że nie przebieram w słowach, ale facet mnie wkurzył, choć już dawno nie żyje. Przeczytałam w jego biografii, że studiując w Genewie, zakochał się w niejakiej Monique Panchaud de Bottomes. Para była po słowie, ale Fleming zerwał zaręczyny, bo... mamusia mu kazała. Rodzicielka wytoczyła najcięższe działo – zagroziła synowi wydziedziczeniem. Jaką zbrodnię popełniła Monique? Nie była arystokratką. A do tego została obwiniona o kiepskie wyniki Fleminga w nauce. Pisarz wprawdzie nigdy nie był orłem, wyrzucono go już z kilku szkół, a do nowych przyjmowano głównie dzięki rodzinnym pieniądzom i znajomościom, ale przesadnie ambitna matka wreszcie znalazła przyczynę niepowodzeń syna.
Matka Fleminga, Evelyn St. Croix Fleming, była podłą staruchą, której wielkopańskie maniery nie pozwalały odmawiać narzeczonej syna gościny, uprzykrzała jej jednak życie jak tylko mogła. Kazała służbie wyłączać ogrzewanie w pokoju Monique, kiedy ta zatrzymywała się w jej posiadłości. Evelyn od kilkunastu lat była bogatą wdową. Majątek jednak otrzymała pod pewnym warunkiem: nie wolno jej drugi raz wyjść za mąż. Miała więc konkubenta i nieślubną córkę, ale na powtórne zamążpójście nie zdecydowała się nigdy. Pieniądze musiały być dla niej najwyższą wartością. Trudno się spodziewać, żeby taka kobieta wychowała syna na porządnego człowieka – to jednak dla Fleminga marne usprawiedliwienie. Może tylko pewne pocieszenie dla panny Panchaud de Bottomes, że jej los oszczędził takiego męża. I takiej teściowej.
Fleming poślubił w końcu Anne Charteris, dwukrotną rozwódkę, i nie był w tym małżeństwie zbyt szczęśliwy. Zdradzał żonę, a ona zdradzała jego. Do tego publicznie wyszydzała jego „infantylną pisaninę”. A Bond powstał, bo Fleming marzył o życiu nonszalanckiego, nieustraszonego agenta, bo sam był uczepiony spódnicy mamusi, żerując na jej bogactwie. Nie rozumiem, jak można zrezygnować z ukochanej kobiety dla pieniędzy. Albo dlatego, że nie podobała się mamusi. Kłopot w tym, że kobiety, które podobają się jednocześnie i matkom, i synom w przyrodzie raczej nie występują. Dlatego też zbyt zapatrzeni w swoje matki panowie, jak choćby Leonardo DiCaprio czy Justin Timberlake, jakoś nie mogą się ustatkować. A wracając do Fleminga, to zanim porzucił on ukochaną Monique, zdradzał ją na potęgę. Może więc poza urodą miał jeszcze coś wspólnego z Bondem: brak kontroli nad rozporkiem. Z tą różnicą, że Bond miał tam jeszcze jaja. Fleming nie.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama