Ewa Wojciechowska - Kreatywna w Biznesie Glamour
O naszych gwiazdach wie chyba wszystko. Ma najważniejsze-ich zaufanie. To do niej dzwonią, gdy chcą coś ogłosić, sprostować. Potrafi być krytyczna i szczera. Ona ukuła termin "nicobryci" o tych, co nic nie zrobili, a jest o nich głośno. -To też jest sztuka-mówi.
- Monika Kotowska, glamour
Budzisz się i natychmiast sprawdzasz newsy?
Oczywiście. W moim świecie trwa ostra walka o to, kto powie o czymś pierwszy. Już w nocy pokazują się najnowsze zdjęcia z wieczornych imprez, więc od razu je przeglądam. Kto co miał na sobie to na Plejadzie jeden z ulubionych tematów. O szóstej rano zaczyna pracować wydawca dnia, sprawdza serwisy polskie, zagraniczne i wysyła mi rozpiskę newsów do wybrania. Robię to jeszcze w łóżku. Koniecznie muszę trzymać rękę na pulsie, bo w show-biznesie stale coś się dzieje. Siedząc z tobą, czuję się bardzo dziwnie, bo już od godziny nie mam dostępu do internetu.
Jest taka scena w filmie „Diabeł ubiera się u Prady”: zima, Anne Hathaway idzie po ulicy w szpileczkach z odkrytymi palcami. Przypomina mi się impreza w Teatrze Wielkim, totalny mróz, a ty w zwiewnej, żółtej sukni, z gołymi nogami.
Pamiętam, sukienka od Ewy Minge, do tego sandałki na szpilce. To cię dziwi? Tak po prostu trzeba. Wiesz dlaczego? Bo te zdjęcia zostają na zawsze w archiwach agencji fotograficznych. I potem nikt nie pamięta, patrząc na nie, że była zima, nikogo nie obchodzi, czy za oknem leżał śnieg po kolana. Do sukienki pasowały mi tylko te buty i musiałam je założyć, poza tym nienawidzę rajstop. Nikt mnie tego nie uczył, oglądając zdjęcia zachodnich agencji, zauważyłam, że nie ma czegoś takiego jak prognoza pogody na czerwony dywan. Tam zawsze trwa pełnia lata. W Londynie bywa zimniej niż u nas, a gwiazdy wychodzą z aut do reporterów wystylizowane, w samych sukienkach, bez okryć. Trzeba przecierpieć, moja droga.
Ty, taka perfekcyjna, opowiesz mi o swojej największej gafie?
Premiera filmu Krzysztofa Zanussiego „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”. Pełna sala gości, panie w galowych strojach, reżyser właśnie przemawia na scenie i na to wchodzę ja, spóźniona, z dwiema pękatymi torbami popcornu i colą. Strasznie się zawstydziłam, chciałam się zapaść pod ziemię. Oduczyłam się jedzenia na imprezach.
Kto cię wprowadzał w świat show-biznesu?
Hm... Kimś takim, może niedosłownie i zupełnie nieświadomie, był mój tata! Przez kilkanaście lat był znanym w naszym rodzinnym Lesznie wodzirejem, prowadził zabawy, dancingi i wesela. Ma do dziś ogromną kolekcję płyt winylowych. Organizował też bale przebierańców dla mojej klasy w szkole i przedszkolu. I właśnie przypomniałam sobie, że po raz pierwszy przed mikrofonem stałam właśnie na takim balu, bo tata stwierdził, że powinnam powitać kolegów. To były moje pierwsze „konferansjerki” w życiu (śmiech). Być może dzięki tacie nigdy nie bałam się wystąpień publicznych ani tym bardziej kamery i aparatu. Bo tata był i jest zapalonym fotografem, od dziecka robił mi tysiące zdjęć i filmował kamerą.
Skąd bierzesz te wszystkie ciuchy?
Dopiero od pół roku mam stylistę, Bartłomieja Indykę, bo do tej pory ciuchy załatwiałam sobie sama. W mojej szafie prawie w ogóle nie znajdziesz sportowych ubrań. Mam tak po mamie, która do dziś szyje wszystkie kostiumy na miarę u krawcowej i jest zawsze elegancka. Kiedy idę na zakupy, wracam z dwiema sukienkami i bluzką. Z tym, co na siebie włożyć, nigdy nie miałam problemów, bywały za to z czym innym. Z pierwszej służbowej imprezy, na którą poszłam, wybiegłam z płaczem. W ogóle nie mogłam się tam odnaleźć. Inaczej to sobie wyobrażałam. Pracowałam wtedy w „Gali”, miałam zrobić reportaż do rubryki towarzyskiej. Wydawało mi się, że taka impreza jest pełna gwiazd. Okazało się, że wśród gęstego tłumu cudem je odnalazłam. Najbardziej zabolało, że kiedy już się udało i wreszcie z kimś rozmawiałam, w jednej sekundzie przestawałam istnieć, gdy tylko w polu widzenia pojawił się jakiś fotoreporter. Całą drogę powrotną w samochodzie ryczałam. Ale otarłam łzy, zaakceptowałam reguły gry i szybko się przystosowałam.
Do czego jeszcze?
Do tego, że rozmowy, które prowadzę na imprezach, są o niczym (śmiech). Co masz na sobie? – to jedyne pytanie jakie możesz zadać na czerwonym dywanie, bo w tłumie kilkudziesięciu dziennikarzy, trudno jest porozmawiać o poważnej roli w filmie. Ale wiem, że nasze gwiazdy są tym często zniesmaczone. Na dłuższe rozmowy jest czas na indywidualnych wywiadach, które też robię na Plejadzie. Ale taki właśnie jest show-biznes, zakłada pewną powierzchowność, to jest zabawa. Mam świadomość, że to jest płytki świat, patrzę na różne reality shows, na to, co gwiazdy potrafią zrobić, żeby zaistnieć. I czasem nie wiem, co powiedzieć.
Ale mimo wszystko to cię do tego świata nie zniechęca. Czy z show-biznesem jest jak z coca-colą? Niby wiadomo, że lepiej jej nie pić, ale ten smak uzależnia?
Coś w tym jest. A ja od zawsze wiedziałam, że chcę się tym zajmować. Potrafię na wszystko patrzeć z dystansem. Owszem, najpierw oglądałam mnóstwo programów poświęconych rodzinie królewskiej, inspirowali mnie dziennikarze, którzy znali nawet najdrobniejsze szczegóły z życia każdego z jej członków. To byli brytyjscy eksperci z prawdziwego zdarzenia. Patrzyłam na nich z zazdrością. Po germanistyce studiowałam podyplomowo dziennikarstwo. Najbardziej interesowało mnie to, co związane z lifestyle'em i gwiazdami, choć wtedy jeszcze nie wymawiano tego słowa. Na zajęciach królowało dziennikarstwo polityczne, pisało się same poważne teksty o katastrofach. Świat show-biznesu nie istniał albo był traktowany jak zgniłe jajko. A ja chciałam inaczej, jak w takich Stanach, gdzie są setki programów przedstawiających najróżniejsze, również zabawne rankingi. Tak pół żartem, pół serio.
Wciąż coś notujesz? Masz na każdego teczkę?
Mam wszystko w głowie. Pamiętam, kto kiedy, z kim się pobrał, imiona dzieci, role filmowe i serialowe, mnóstwo szczegółów. Myślę o sobie jak o ekspercie, kronikarzu współczesnego życia towarzyskiego. Uwielbiam wracać do czasów międzywojennych, czytać książki, wspomnienia o tym, jak się wtedy bawiono i porównywać z dniem dzisiejszym. Wtedy życie śmietanki koncentrowało się w paru knajpach, choćby słynnej „Ziemiańskiej” przy ulicy Mazowieckiej. Organizowany był słynny bal mody w hotelu Europejskim, na którym wybierano królową. Ludzie bywali, dyskutowali do rana, dziś zamieniają ze sobą dwa słowa. Wtedy gwiazdy to były osobowości z wielkim dorobkiem, dziś wystarczy, że się kilka razy pokażesz, by nazywali cię gwiazdą. Mówię o takich „nicobryci”, bo nie mają roli na koncie, ani w filmie, ani w serialu, nie nagrali płyty. Nie zrobili nic, a jest o nich głośno, ale to też sztuka!
„Nicobryci”. Ostre słowa.
Jestem dziesięć lat w show-biznesie, wiem, o czym mówię. Wiem też, że trzeba szanować swoje gwiazdy. Życzę im jak najlepiej. Patrzę, jak się zmieniają, rozwijają, pamiętam o każdym sukcesie. Nawet jeśli niektórzy uważają, że mamy „sroł-biznes”, i nawet jeśli nie mamy prawdziwego czerwonego dywanu, tylko co najwyżej czerwoną wycieraczkę, to ja tę wycieraczkę szanuję. A gwiazdy, nawet te, które czasami robią głupie rzeczy, podziwiam za odwagę. Trzeba ją mieć, żeby stanąć przed fotoreporterami, pozować i nie bać się krytyki. Patrzę na to zazwyczaj od kulis, widzę, ile kosztuje. Na swoim portalu codziennie czytam bezlitosne komentarze: „miała za krótką sukienkę” albo „za duże buty”... Czytam wszystko, również pod swoim adresem. Często nawet odpisuję. Moje dziennikarki zwróciły mi kiedyś uwagę: „Ewa, nie powinnaś”. A ja to lubię. Internet daje nieograniczone możliwości! I to jest mój świat.