Reklama

Chyba każda dziewczynka marzy o popularności, sławie. Ty jej zaznajesz. Minusów też?

Ewa Farna: No jasne. Wczoraj przez 16 godzin udzielałam wywiadów w Pradze. Było ciężko. Pytano mnie o różne rzeczy. Zwłaszcza plotkarskie gazety zadają okropne pytania. Mam jakieś kompleksy, ale nie jestem anorektyczką, nauczyłam się lubić siebie. A tu czeski dziennikarz pyta: „Nie przeszkadza ci, że jesteś gruba?”. Albo: „ Naprawdę nie wadzi ci, że masz nieogolone ręce?”. I później piszą: „Farna nie ma ogolonych rąk – to dowód, że jest homoseksualna!”. I że to ohyda, pewnie dlatego nie mam chłopaka… W Czechach pod tym względem jest okropnie, tamtejsi dziennikarze są skandaliczni. Staram się podchodzić do tego lekko – podczas kolejnego koncertu na scenę wyszłam z doczepionymi do rąk sztucznymi włosami, wszyscy się śmiali. Bo jak inaczej zareagować? Za to wywiady w Polsce to przyjemność!

Reklama

Wchodzisz na fora internetowe?

Ewa Farna: Nie. Ale na początku, gdy nagrałam piosenkę, która znalazła się na drugim miejscu list przebojów w Czechach, z ciekawości zaczęłam czytać, co ludzie o mnie myślą. I znalazłam: że skoro jestem Polką, to mam zmiatać do Polaków; że jak będę sławna, to pewnie z każdym… no wiesz. To było wulgarne. A ja miałam dwanaście lat! Miesiąc płakałam. Myślałam, że już nigdy nie wyjdę na scenę. Rodzice stanowczo zakazali mi czytać wpisy, producent tłumaczył: „Pracuj i będzie dobrze. Zawsze będziesz miała fanów i antyfanów”.

Jak Ci się udaje łączyć sprawy szkolne z – jednak – pracą? Podpisałaś umowę z wielką wytwórnią muzyczną.

Ewa Farna: Dotąd szło mi OK, ale teraz wciągnęło mnie nagrywanie płyty w Czechach… Gdy tylko mam wolną chwilę, słucham swoich piosenek (wskazuje na iPhone’a ze słuchawkami). Tata powtarza, że szkoła jest ważniejsza. Głos można stracić, sława pryska. Wykształcenie zostaje. Tak mówi też mój producent. Ja kocham i muzykę, i szkolne życie. Gdybym tylko śpiewała, może by mi się to znudziło? A tak, równowagę zapewniają mi rówieśnicy, te wszystkie rozmowy, że komuś ktoś się podoba…

W programie u Kuby Wojewódzkiego mówiłaś, że nie masz chłopaka. Bo popularność podnosi poprzeczkę?

Ewa Farna: Tak myślę. Ale nie chciałabym być dziewczyną, która na każdej imprezie pojawia się z innym. Lucka Bilá, popularna w Czechach piosenkarka, powiedziała mi kiedyś: „Nie śpiesz się do miłości. Poznasz fajnego chłopaka i ona sama się uda. A jak nie, to będziesz miała o czym śpiewać”. Tak będę o tym myśleć.

Poznajesz gwiazdy, chodzisz na gale…

Ewa Farna: To właśnie jest super, że mogę spotkać swoich idoli. Dodę poznałam niedawno. Zaskoczyło mnie, że jest sporo niższa ode mnie – ja mam 167 cm bez obcasów! Miła była, podała mi rękę. A ja, pod wrażeniem, kretyńsko krzyknęłam: „Cześć, jestem twoją największą fanką!”. Musiała sobie pomyśleć, że jestem dziwna. (śmiech) Czasem sama słyszę takie wyznanie. I co można wtedy odpowiedzieć? Poza tym jestem zodiakalnym Lwem, szczęśliwym jako pępek świata. (śmiech) Będąc na imprezie, lubię, gdy wszyscy robią mi zdjęcia. Choć gdy jem obiad z kolegami i zjawiają się paparazzi, jest mniej przyjemnie. To jednak zdarza się rzadko, oni są zbyt leniwi, by jechać z Pragi do mnie 400 km. Oto plus tego, że nie mieszkam w wielkim mieście.

Jak koledzy reagują na Twoją, i to międzynarodową, popularność?

Ewa Farna: Gdybyśmy zetknęli się teraz, pewnie patrzyliby inaczej. Lecz do mojej szkoły – to jedyna polska placówka w okolicy – chodzi raptem 400 osób i wszyscy znamy się od dziecka: z tym chodziłam na rytmikę, z tym na basen… Mój producent kończył tę samą szkołę, rodzice też.

Gdzie dokładnie mieszkasz?

Ewa Farna: W Wędryni, wsi na Śląsku Cieszyńskim, na samym krańcu zachodnich Czech. W okolicy mieszka około 40 tysięcy Polaków. Spora część, także ludzi bardzo młodych, uważa się za polskich patriotów. Mamy swoje gazety, organizowane są spotkania. Moja rodzina od zawsze żyje na tym terenie, tyle że babcia miała paszport jeszcze austrowęgierski, tata czechosłowacki, ja czeski. A jesteśmy Polakami.

Myślisz po czesku czy polsku?

Ewa Farna: Częściej używam czeskiego… Mówię nim codziennie, także z chłopakami z zespołu. Ale gdy jestem kilka w dni w Warszawie, zaraz się przestawiam. W domu rozmawiamy gwarą.

Gwarą?

Ewa Farna: Taką, jaką się mówi w Cieszynie. Śląską, z czeskimi naleciałościami. Jo som tam prziszeł…

Pamiętasz ten moment, gdy pomyślałaś, że ludzie słuchają Cię z przyjemnością?

Ewa Farna: Miałam 10 lat, kiedy wzięłam udział w konkursie na najlepsze wykonanie piosenki Maryli Rodowicz – wieczorem miała koncert w naszej wiosce. Tata wybrał jej mało znany utwór „Chcę do Bodzia”. Zaśpiewałam go przed całą wioską. I wygrałam. Rodzice nic nie wiedzieli! W nagrodę wystąpiłam z panią Rodowicz na scenie. Fajnie było. Trzy tysiące ludzi, świetna atmosfera.

Spotkałyście się potem?

Ewa Farna: Nie, ale czytałam, że spytano ją o mnie. Pamiętała. To miłe. Dwa lata później wystąpiłam w „Szansie na sukces” i ją wygrałam. Śpiewałam z Ryszardem Rynkowskim. W Czechach też miałam duety z wielkimi gwiazdami, choć w Polsce one chyba nie są znane.

Bliscy proszą Cię: „Ewa, zaśpiewaj...”?

Ewa Farna: Ostatnio moja ciocia obchodziła urodziny – pięćdziesiąte. Odwołaliśmy wszystkie koncerty i pojechaliśmy do niej. Prosili o występ. Ja nie mam tremy, stojąc przed stutysięcznym tłumem, gdy jednak zobaczyłam te trzydzieści osób, jak każda na mnie patrzy… O, nie! Ja nawet jako dziecko nie garnęłam się do występów przed gośćmi, jeśli już, to gdzieś w chórkach. Nie ciągnęło mnie do popisów, nie pozowałam przed lustrem z dezodorantem-mikrofonem. Wtedy, gdy jako dziesięciolatka zeszłam ze sceny z Marylą Rodowicz, mój tata przybiegł zdumiony: „Kochanie, ty śpiewasz!”.

Masz dorosły makijaż – wiem, jesteś po wywiadzie dla telewizji – a mimo to robisz wrażenie takiej... grzecznej córki.

Ewa Farna: Dziękuję, to wszystko zasługa rodziców. Są razem od 19 lat, kochają się. Wspólnie pracują – prowadzą kantor.

Nie buntujesz się przeciwko nim?

Ewa Farna: Ja jestem szczęśliwa z powodu moich rodziców, są super! Jeżdżą ze mną wszędzie, z mamą tak fajnie mi się rozmawia. Wychodzę gdzieś wieczorem z kapelą, z kolegami – mam ich więcej niż koleżanek – i gdy wracam, około 22, mama czeka. Siadam i gadam jak z najlepszą koleżanką. Mama zna moich kolegów, opowiadam jej o wszystkim.

Kiedyś normą w tym wieku było kwestionowanie autorytetu rodziców!

Ewa Farna: No czasem się spieramy… Bo np. wróciłam późno od kolegi, robił houseparty. Noc, basen… Fakt, następnego dnia miałam dwa koncerty, a do tego w niedziele chodzę na kurs tańców latynoamerykańskich. Mama mówiła: „Inni mogą, ale ty masz obowiązki!”.

Nie myślisz czasem: jestem dorosła, zarabiam, mogę decydować o sobie?

Ewa Farna: Nie, ja straszne dziecko jestem! Wszystkim, co dotyczy finansów, zajmuje się tata, wypełnia umowy itd. Jestem mu za to wdzięczna. Ja zajmuję się wydawaniem. Głównie na prezenty. Co kupiłam ostatnio? Tata kocha Winnetou, to przyniosłam mu całą serię filmów o nim. Ale za ciuchy płaci mama. Jak widzę coś ekstra na scenę, mama mówi: „OK, ale nie do szkoły”. Czasem kręci głową: „Za drogo. Jeśli chcesz, zapłać sama”. Wtedy przyglądam się cenie i po namyśle rezygnuję. (śmiech)

Nie oszczędzasz?

Ewa Farna: O inwestycjach nie myślę, nawet nie wiem, ile mam na koncie. To takie dorosłe sprawy…

Masz na siebie plan B? Showbiznes to narowisty koń...

Ewa Farna: Kocham muzykę, ale moje życie nie składa się tylko z niej. Lubię przedmioty humanistyczne: języki, wiedzę o społeczeństwie. Dla mnie jednak kluczowa jest miłość, przyjaźń. Moim wielkim marzeniem jest bycie szczęśliwą i uszczęśliwienie kogoś. Chcę mieć dom, dzieci. Bez tego nie byłabym spełniona.

Przeprowadzisz się do Warszawy albo Pragi? Tam łatwiej robić karierę.

Ewa Farna: Myślę o tym, ale pod kątem studiów. I choć do obu stolic mam tak samo daleko, raczej zdecyduję się na Pragę. Przepraszam, że tak mówię, jestem szczera: mam potrzebę studiowania w pięknym miejscu… Wiem, wiem, Czesi nie walczyli, miasta im nie zburzono… Poza tym tam mam więcej znajomych.

Reklama

Ewo, nie męczą Cię te koncerty, wywiady, dojazdy, zarwane noce?

Ewa Farna: To właśnie mnie najbardziej bawi! Lubię nocować w hotelach, podróżować. Czasem ktoś pyta: „Sześć godzin w aucie, to co ty robisz?”. Zasypiam! Muszę, żeby nie zemdleć. Gdy wracam, wiodę zwykłe życie. Odrabiam lekcje, spotykam się kolegami. A niedługo przeprowadzam się – moja trzyletnia siostrzyczka zajmie mój pokój na górze, ja będę miała na dole. Myślę teraz, jak go urządzić. Może w stylu retro? Na czarno-biało- fioletowo. Do tego świecące poduszki… Bardzo lubię swój dom.

Reklama
Reklama
Reklama