Ewa Drzyzga
"Do dziś się zastanawiam, dlaczego moja mama uznała, że nadaję się na reporterkę. Może zobaczyła we mnie aktywną, śmiałą dziewczynę? Taki typ społecznicy."
- Ida Dawidowicz, Claudia
NIE MIAŁAM POMYSŁU NA SIEBIE, TO POSZŁAM NA RUSYCYSTYKĘ
Gdy pytają mnie, czy poszłam na filologię rosyjską z miłości do języka i literatury rosyjskiej, mówię: absolutnie nie! Jak o wielu rzeczach w moim życiu, o tej też zadecydował przypadek. Skończyłam liceum i wciąż nie miałam pomysłu na siebie. Zaczęłam więc się zastanawiać, jaki kierunek wybrać „na przeczekanie”. Myślałam o szkole aktorskiej. Ale dostać się do niej tak z marszu? Nie mam szans. Polonistyka? Nie, wciąż za mało przeczytałam (śmiech). Wtedy wpadł mi do głowy rosyjski. Zdałam na filologię rosyjską bez problemu. Kiedy przyszłam na pierwsze zajęcia, pani mgr Dorota Jaźwiecka poprosiła, byśmy nie mówili do niej po rosyjsku. Bo kompletnie nie mamy pojęcia, jak się wyrażać w tym języku! Po paru miesiącach przyznaliśmy jej rację. Sposób, w jaki opowiadała o języku, Rosji, literaturze, to, jakim była człowiekiem – dystyngowaną, piękną kobietą – spowodowało, że zwyczajnie zatopiłam się w rosyjskim, choć studia nie należały do lekkich. Dyrektor naszego instytutu był genialnym metodykiem. Według niego nauczyciel jest jak dyrygent: nie ma mowy, żeby siedział! Zawsze stoi. A lekcja to koncert, spektakl: musisz przykuć uwagę dziecka. Kiedy nabrałam pewności językowej, wiedziałam, że w życiu chcę uczyć rosyjskiego i będę nauczycielką z powołania.
Marzenia o teatrze spełniłam, angażując się w Grupę Teatralną Om przy Rotundzie. A potem, na piątym roku studiów, stało się coś nieprzewidzianego. Radio państwowe, oddział krakowski, zorganizowało konkurs na reportera. To był czas, kiedy moja mama z przerażeniem patrzyła, jak coraz więcej czasu poświęcam teatrowi. W domu mnie prawie nie było. I mama chyba sobie wykalkulowała: jeśli Ewa zajmie się czymś innym, ciut odpuści teatr. Namówiła mnie więc, bym się na ten konkurs zgłosiła. Poszłam dla świętego spokoju. Po paru testach i rozmowach przyjęto mnie. Weszłam szybko w tryby radia, dostałam do prowadzenia półgodzinną popołudniówkę: muzyka plus krótkie newsy. Wkrótce dołączyłam do dziennikarzy tworzących pierwsze w Polsce radio komercyjne: Radio Małopolska Fun, późniejsze RMF FM. To był rok 1991. Ta praca mnie absolutnie wciągnęła: codziennie coś nowego. Uczyłam się obserwować, słuchać. Dziennikarz musi być ciekawy świata – ja byłam. Pamiętam takie zdarzenie: przyszłam na uczelnię po nocnym dyżurze, a koleżanki pytają, czy odrobiłam jakieś zadanie. „Jakie?”, pytam. I uświadomiłam sobie, że jestem już w innym świecie.
Ten piąty rok był dla mnie trudny. W teatrze przepraszałam: nie przyjdę na próbę, bo mam w radiu nocny dyżur. Uznałam, że radio to większa odpowiedzialność, teatr – to „tylko” hobby. Jestem zadaniowcem, rodzice wychowali mnie na osobę odpowiedzialną. Skoro wzięłam na siebie obowiązek dyżuru, jak mogę nie przyjść! Studia? Wiedziałam, że skończę, więc oczy na zapałki, ale szłam na wykłady. Pracę magisterską napisałam z Płatonowa, który mnie fascynował. Nikt nie mógł mi dać gwarancji, że zostanę radiowcem. To były początki radia komercyjnego w Polsce, mogliśmy polec. Dziś uważam, że miałam absolutne szczęście, iż radiem zaraziłam się pod koniec, a nie na początku studiów. Inaczej bym ich nie skończyła. Zwłaszcza że wtedy, gdy dopiero uczyliśmy się tworzyć radio komercyjne, spędzaliśmy w nim po kilkanaście godzin dziennie, nierzadko śpiąc na podłodze. Czasem zastanawiam się, jaką nauczycielką rosyjskiego bym była. Mam nadzieję, że „dyrygentem”.