Dorota Wellman - Lubię karmić swoich bliskich
Wulkan energii. Taką ją znamy z telewizji, taka jest również w domu. Nam opowiada, za co w dzieciństwie dostawała ścierką po głowie, a także zdradza, jak przystroić mrożonymi różami stół.
- Dorota Mikłaszewicz, Naj
Lubi gotować i zna się na tym. Uważa, że stanie przy kuchni nie odejmuje jej ani godności, ani kobiecości. Wręcz przeciwnie!
Pani Doroto, prosiłam o spotkanie przed świętami, bo legendy o pani krążą.
No proszę... A jakie to?
„Świetnie gotuje”, „super nakrywa do stołu”. Prawda czy fałsz?
Wszystko prawda! Ja rzeczywiście dobrze gotuję i to codziennie. Sprawia mi to przyjemność, a poza tym uważam, że w nienormalnych czasach – w normalnym domu – powinien być podany obiad, jak Pan Bóg przykazał. To „trzyma” rodzinę.
Założę się, że jako gwiazda telewizji zatrudnia pani pomoc domową.
Dajemy sobie radę we trójkę: ja, mąż i syn.
I co, sama pani robi zakupy? A umie pani odróżnić młodą wołowinę od starej lub poznać, że ryba leży w sklepie już parę dni?
W moim rodzinnym domu dostawało się w dupę za brak podobnych umiejętności! Ścierką co prawda, ale zawsze...
To srogi reżim tam panował.
Po prostu babcia uważała, że kobieta musi: pachnieć, mieć poukładane w głowie oraz potrafić wszystko ugotować. Więc od najmłodszych lat ja i cioteczne siostry byłyśmy uczone gotowania, pieczenia, robienia tortów. To jest tradycja kresowego domu. Moi rodzice pochodzą z okolic Wilna i Nowogródka – miejsc, które wiele znaczyły w naszej kulturze i wydały najpiękniejsze i najmądrzejsze panie domu.
Często pani dostawała ścierką w imię tej kresowej tradycji?
Raz, kiedy się leniłam przy wyrabianiu ciasta drożdżowego. A drożdżowe robi się „tymi ręcami”, jak mówią nasi politycy. Ono wymaga poświęcenia, żeby mogło oddać to, co najlepsze: było puchate, napełnione powietrzem. W ogóle, w kuchni obowiązuje zasada: to, co włożysz w przygotowanie potrawy – staranie, wyobraźnię – wyjmiesz potem z piekarnika. Dlatego trzeba mieć cierpliwość.
To znaczy?
Nie zaglądać ciągle do babki drożdżowej, nie dziobać ciasta widelcem, nie piec indyka na czas! Bo mięsa żaden termometr i czasomierz nie pomogą upiec. Trzeba próbować, podlewać, troszczyć się o nie. A to się robi na oko! I na oko się wie, że jest OK.
No dobrze, ale jak pani sobie daje radę, wykonując tak absorbujący zawód?
Podstawą sukcesu jest organizacja. Jak w niemieckiej fabryce! Wstaję około piątej rano, bo przecież prowadzę „Dzień dobry TVN”. I kiedy szykuję się do wyjścia, już robi mi się część obiadu. Wchodząc do wanny, wstawiam wywar z włoszczyzny np. na przyszłą pieczarkową, a gdy wychodzę, mam już podgotowaną. Zakupy robię po pracy, w tych samych od 20 lat sklepikach ursynowskich. Zawsze – na co dzień i przed świętami.
Sprasza pani gości na święta?
My świętujemy całą dużą rodziną – z siostrami ciotecznymi i ich rodzinami. Zapraszam też samotnych znajomych, sąsiadów, którzy są tylko we dwójkę. No przecież wiem, że siedzą sami za ścianą i nie dałoby mi to spokoju. Zbiera się tak z 15–20 osób.
Dawno zaczęła pani przygotowania?
Już od początku grudnia sprzątam dom. Prezenty mam kupione na miesiąc wcześniej. A jedzenie przygotowuję według listy. Na przykład piernik robię 10 dni wcześniej, bo jak go tylko wyjmę z piekarnika, to jest tak twardy, jak postawa polityczna PiS. Z czasem dojrzewa i mięknie.
Wigilię robi pani postną?
No pewnie! Mięsa się u nas zaczynają w pierwszy dzień świąt, na obiad.
Ma pani jakąś specjalność?
Uwielbiamy szynkę pieczoną. Ale się trzeba natrudzić – tak jak ja – żeby znaleźć odpowiednią, tzn. ze skórą. Ja ją nadziewam goździkami, tnę tę skórę w kwadraty, zalewam wszystko sokiem z pomarańczy oraz wódką i marynuję.
Godzi się pani na pracę w święta czy walczy, żeby całe mieć dla siebie?
Jeśli chodzi o pracę zawodową, to jak zwykle: rano jadę do telewizji, a potem wracam i staję przy kuchni. Ani mi to nie ujmuje kobiecości, ani godności, ani niczego innego. Jestem szczęśliwa, że mogę karmić moich bliskich. To forma obdarowywania miłością.
Uchodzi pani za mistrzynię w dekorowaniu stołu. Prawda?
Lubię się tym bawić. Na przykład lubię mieć ładne naczynia. A że mam komplet talerzy w jabłka, kiedyś zrobiłam ucztę jabłkową – kaczka z jabłkami, ciasto z jabłkami itd. – i obsypałam jabłuszkami rajskimi stół. Był także stół obsypany mrożonymi różami. Kupiłam takie powykrzywiane za bezcen, obcięłam pąki i zamroziłam. A potem oszronione położyłam na talerzykach, a one roztapiały się i rozkwitały pod wpływem ciepła.
A jak wygląda pani świąteczny stół?
Bywa czerwony – jak w zeszłym roku – kiedy do czerwonego obrusa przyszyłam białe pióra. Wydawał się taki pierzasty, anielski. Był kiedyś złoty, bo kupiłam złotą siatkę, z której się szyje dodatki do sukni wieczorowych. Rzucona na biały obrus odmieniła obraz stołu i domu. To nie są drogie pomysły. Ta siatka kosztowała jakieś 20 zł. Albo inaczej: istnieją tanie zestawy błyszczących gwiazdek, dużych i małych. Wystarczą dwa opakowania, żeby obsypać wszystko. Niechże się przylepiają do śledzia, do opłatka, dlaczego nie – to tyko jeden dzień w roku! Trzeba korzystać z wyobraźni, wciągać w zabawę bliskich. To wielka przyjemność.