DJ-ki: Joanna Tomczak
Joanna Tomczak. Gra sama i z kolektywem C.I.A., współprowadzi Label Rec.Out wydający elektroniczne produkcje.
- glamour
Jestem dziś wykończona, ale szczęśliwa. Wydałam właśnie swoją pierwszą epkę „Save Your Tears”, niezły tytuł na debiut. Bo wcale nie zaczynałam wczoraj, gram już siedem lat. Żeby zostać DJ-ką, zrezygnowałam z prowadzenia gospodarstwa rolnego. Zawsze podobała mi się muzyka techno, a w pewnym momencie zwariowałam na jej punkcie. Mam rodzinę w Berlinie, pojechałam tam na pierwszą dużą imprezę i wsiąkłam w ten klimat. Zaczęłam kolekcjonować płyty, chodzić coraz więcej po klubach, poznawać DJ-ów, a potem chciałam już tylko sama grać. Początki były naprawdę trudne, kilka razy nie miałam wyjścia, musiałam poszukać innego zajęcia, żeby związać koniec z końcem. Teraz jest nieźle, gram sama i z kolektywem C.I.A. – mamy na koncie album „Diffusion Games”. Prowadzę ze znajomymi label Rec.Out. Jestem też promotorką, razem z ekipą International Day Off zapraszam do Poznania świetnych muzyków klubowych. Daję radę, choć żyję z miesiąca na miesiąc.
Dlaczego wciąż w tym siedzę? Bo poza kasą jest też wartość dodana. Rozmowy z artystami są inspirujące. Czuję, że przez takie spotkania się rozwijam. Moje sety DJ-skie, ale też ta pierwsza epka, są dość eklektyczne. Nie zamykam się w jednym gatunku muzycznym. Mam teraz 32 lata i takie poczucie, że techno to muzyka mojego pokolenia. A ludzie w moim wieku zaczynają mieć inne priorytety, znikają z horyzontu. Dwa lata temu sama się zastanawiałam, czy nie zająć się już tylko organizowaniem imprez i założyć rodzinę. A jednak gram, trudno jest zrobić sobie przerwę, urodzić dziecko. Co potem, czy młodej mamie przystoi ostro imprezować? Nocne życie jest meczące, niesie też dużo pokus.
Mam parę zmartwień, kiedy wybiegam w przyszłość. W weekend, kiedy się gra, pojawia się euforia, bo to taka chwila – wszystkie światła na mnie. To ja rządzę. Sprawiam, że ludzie się bawią. Potem przychodzi szara rzeczywistość tygodnia, pracuję nad muzyką, a w głowie krążą myśli. Na ostatniej imprezie zostałam uderzona przez jakąś dziewczynę. Nie chciała zapłacić przy bramce, zrobiło się graco, przypadkiem znalazłam się w złym miejscu. Byłam tym emocjonalnie rozbita. Sporo jest podobnych stresowych sytuacji. Fajne chwile przeplatają się z trudnymi, wtedy zadaję sobie pytanie: czy warto to robić? I wszystko znika, bo nagrałam właśnie fajny miks, w ten sposób wyrażam siebie i jestem szczęśliwa. Bo za kilka dni wyjdę ze swoimi setami do ludzi, zagram na genialnym festiwalu Audioriver, gdzie tłumy bawią się do rana na plaży nad Wisłą, dalej promując swoja epke. A może „Save Your Tears” pobije tego lata „Get Lucky” i już nie będę musiała się niczym martwic?