Beata Tyszkiewicz - święta w moim domu
Wigilię, Boże Narodzenie od czasów dzieciństwa Beata Tyszkiewicz zapamiętała jako coś skromnego i kameralnego. – Najważniejsza zasada, jaką mama wpoiła mnie i mojemu bratu Krzysztofowi, brzmiała: rzeczy materialne nie mają znaczenia. Liczyło się tylko to, że razem zasiadamy do stołu. Dziś jest podobnie, gdy święta obchodzę z córkami i wnukami.
- Claudia
Mówi o sobie: jestem dzieckiem wojny. – Miałam 4 lata, była okupacja. Pamiętam święta w pałacyku na Litewskiej, który należał do rodziców ojca. Stał tam ogromny stół pokryty lustrem, a po tym lustrze ślizgały się na maleńkich drucikach udających łyżwy... krasnoludki. Dla dziecka to była bajka! Co było na wigilijnym stole? Nie pamiętam. Nie było to istotne. Pamiętam, że zamiast białego cukru była melasa. Choć jakieś ciastka się piekło.
Przed wyzwoleniem z mamą i młodszym bratem Krzysztofem znalazła się w Krakowie. – Ojca z nami nie było, wywieźli go do obozu jenieckiego. Warszawa była zrujnowana, a w Krakowie mama miała kolegów z czasów studiów na wydziale rolnictwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na ich pomoc mogła liczyć. Święta spędziliśmy w pięknym kwaterunkowym mieszkaniu przy pl. Matejki. Wtedy na choinkach paliły się świeczki. Zapamiętałam widok prawdziwego światła choinki! Do Krakowa wyjechały z nami także przedwojenne, robione ręcznie zabawki na choinkę. W sklepikach można było kupić duże arkusze np. św. Mikołajów albo zdjęcia Shirley Temple, koszyczki z kwiatami, aniołki. Wystarczyło je złożyć, przełożyć nitkę i ozdoba na choinkę gotowa. Nasiona klonu, czyli „noski”, szyszki, orzechy, długie cukierki – zbieraliśmy je i złociliśmy. Łańcuchy kleiło się z małych kolorowych paseczków. Klej robiliśmy sami z gotowanych kasztanów. Strasznie brudził ręce i… ozdoby. Ale i tak przechowywaliśmy je z roku na rok. Dość długo pilnowałam, aby moje córki Karolina i Weronika też je robiły. Może nie miały już takiej jak ja cierpliwości, ale łańcuchy i złocenia wychodziły im wspaniałe.
Kolejne lata to święta spędzane na Dolnym Śląsku. W 1946 r. aktorka z mamą i bratem wyjechała do Bierutowic, dzielnicy Karpacza. – Mama prowadziła hotel Wang. Była jedną z trojga Polaków, którzy jako pierwsi po wojnie zjawili się w okolicach Jeleniej Góry. I tam też żyło się bardzo skromnie. Naturalne produkty były rzadkością. Wszystko robiło się z proszku, koncentratów. Na święta także. Sami Niemcy tak się żywili w czasie wojny. Ale trudne czasy wyzwalają lepsze uczucia. Zresztą nigdy nie żyłam w przesadnym dostatku. Prezenty? Robiliśmy własnoręcznie na drutach, szydełkiem. Przemyślane. I choć brzmi to dziś archaicznie, dzięki nim, moim zdaniem, matka nawiązuje inny kontakt z córką. Chodzi o czas razem spędzany. Dlatego dzieci warto przed świętami zaangażować np. do pracy w kuchni. Niech pieką z nami ciasteczka, nieważne, że wyjdą krzywe. I tak będą najpyszniejsze! Święta po to właściwie są, żeby pobyć ze sobą. Chodzi o więź rodzinną. Wziąć udział we wspólnocie przeżywania, jedzenia, zabawy. Dzieci czują się wtedy odpowiedzialne za święto. Moja córka Wiktoria z dwoma synami piecze co roku ciastka. A że kuchnia brudna?! Coś za coś.
W każde święta, od kiedy pamięta, do wigilijnego stołu zasiadali ona, mama i brat Krzysztof. Bez ojca. – Mieliśmy tylko siebie, ale czuliśmy się kompletną rodziną. Tata po wojnie zamieszkał w Londynie, ponownie się ożenił. Nigdy do Polski nie wrócił. Ale nam go nie brakowało. Mama powtarzała, że trzy to bardzo dobra liczba. Bo są dwie osoby, które przeważają w głosowaniu. Dwoje dzieci i dwoje rodziców to konflikt.
Zdarzało się, że na święta jechali do Zakopanego. Mieszkali w Witkiewiczówce. Zajmowali pokój z werandą. Stary drewniany dom był jak zaczarowany. Kiedy wiał halny, dom skrzypiał. – Pamiętam, jak szło się Bystrym. Słychać było psy. Światełka w chałupach góralskich, ośnieżone drzewa, szczyty gór… Zakopane było wtedy jeszcze naprawdę zakopane. Tylko tam chodziliśmy na pasterki. Uwielbiałam to góralskie zawodzenie w kościele.
W latach 50. zamieszkali w podwarszawskich Laskach. W małym pokoju, bez łazienki, bieżącej wody, ogrzewania. – Spałam na rozłożonej na podłodze kołdrze. W Wigilię wystarczyło nam pudełko sardynek, pieczone kartofle, pod obrusem zawsze była wiązka siana, a na stole czwarte nakrycie, bo czasem ktoś z Zakładu dla Ociemniałych przychodził późnym wieczorem. Słodkości na święta dostawaliśmy od zaprzyjaźnionej rodziny Blikle: sernik, makowiec, babkę.
Skromność – zdaniem Beaty Tyszkiewicz – otwiera inne drzwi. – Gdy tak strasznie zajmiemy się tymi drogimi, wyszukanymi prezentami, tym pieczeniem, tym jedzeniem, to może jest i kolorowo, ale… Kiedy się zje śledzia z ziemniakami, barszczyk z uszkami i karpia, to naprawdę jest się pełnym. Skromnie, ale smacznie. Nie znoszę wyrzucać jedzenia, jestem na to bardzo czuła, więc nic, co zostanie po kolacji, nie może się zmarnować. Jedzie do Głuchów, do zwierząt Karoliny, gdzie święta organizowane są naprzemiennie z tymi warszawskimi. Tam na wsi, w dworku, jest bardziej autentycznie, magicznie. Koty, psy, drób i konie Karoliny muszą zjeść opłatek.
Aktorka lubi ładnie nakryty stół, ozdobiony gałązkami świerku, bez wystawności, drogich porcelan. – To dodatki, na których nie należy się skupiać. Za dużo rzeczy straciliśmy w życiu, żeby przywiązywać do nich wagę. Ta skromność dotyczy też właściwego doboru ludzi. Bardzo ważne, kto z nami siedzi przy stole. Dobrze wychowani ludzie w taki czas są skarbem. Do nas przychodził prof. Adam Mauersberger, samotny starszy pan, erudyta, przyjaciel Gombrowicza. Kiedyś na Wigilię przyniósł mi bukiecik zasuszonego owsa i kiedy go zabrakło, ten bukiecik przypominał mi jego towarzystwo. I ciągle słyszę słowa mamy, żeby otaczać się ludźmi, którym na nas zależy, których obecność jest nam szczerze miła.