Reklama

Miłość to choroba?

Reklama

Jest bardzo miłym zapaleniem myśli, zresztą zaraźliwym. Trzeba uważać, bo można zarazić drugą osobę. A wtedy jest się za tę chorobę odpowiedzialnym – zgodnie z tym, co pisał Saint-Exupéry w „Małym Księciu”, że jest się odpowiedzialnym za osoby, które się oswoiło. Należy się pilnować i utrzymywać dystans, żeby nie popaść w przesadę w miłosnych wyznaniach, dowodach miłości, w poświęceniu. Bo to się potem strasznie mści. Trzeba być sobą. Jednak kiedy pokażemy, jacy jesteśmy, niekoniecznie ktoś nas natychmiast pokocha…

To może nie warto pokazywać prawdziwego oblicza?

Warto, bo ta druga osoba od razu wie, z kim ma do czynienia – dowiadujemy się, że jesteśmy histeryczni, paskudni i złośliwi.

Odkrywanie drugiego człowieka nie powinno być przygodą?

No dobrze, a co potem?! Rozwody. Nie, nie. Musimy od razu postawić rzeczy prawdziwie. Gdy byłam na studiach, miałam uroczego adoratora Krzysia Winiewicza. Był zdolnym operatorem. Mieszkałam w Dziekance, akademiku szkół artystycznych w Warszawie, i on tam zostawiał mi karteczki: „Będę o szóstej”. A ja zostawiałam wiadomość: „A mnie nie będzie”. Żeby wszystko było jasne. Bo i tak by wyszło, jaka jestem. Albo mówiłam: „Zgoda, pójdę z tobą na spacer, ale jeśli kupisz mi reprodukcję Moneta”. To znaczyło, że owszem pójdę, ale tylko dla tej reprodukcji, a nie dla niego.

Dobrodusznie nie żądała Pani samego Moneta.

No nie. Krzyś był niesamowity. Kiedyś kupił mi w prezencie jeża. Jeż się mnie bał, nie chciał jeść. Musiałam go oddać do sklepu zoologicznego. A Krzyś zaprenumerował mi codzienną gazetę chińską. Innym razem przysłał mi mapę z latarką. Na mapie napisał: „Wyruszyłem w Polskę”, a ponieważ nie szukałam go, na znak protestu zgolił brodę i mi ją przysłał. Mówił: „Nie mam u ciebie szans, ponieważ twoja mama mnie lubi”. A potem: „Już mnie nie lubisz, bo na mnie nie krzyczysz”. Bo jeśli jesteśmy zaangażowani, zachowujemy się spontanicznie i musimy troszkę krzyczeć.

Poczucie humoru, inteligencja, pomysłowość... Może to właśnie był odpowiedni kandydat na męża, tylko Pani tego nie dostrzegła?

To był tylko szkolny flirt. Zresztą on się potem ożenił z Martą Lipińską. Ale w kontaktach męsko-damskich trzeba się zachowywać zgodnie ze swoim temperamentem, charakterem i upodobaniami. Kiedy mężczyzna przyniesie fiołki alpejskie w doniczce, skądinąd ładny kwiatek, ganię: „A co to takiego?!”. Bo jeżeli powiem: „Och, dziękuję, szalenie mi się podoba”, on całe życie będzie przynosił te fiołki. To już lepiej zachować się prawdziwie.

Tylko nie Chanel N°5!

Dokładnie tak. Bo to prezenty po linii najmniejszego oporu – fiołki alpejskie czy chustka od Hermèsa albo Chanel N°5 kupione w samolocie. A ja chcę mydełko Guerlaina o zapachu geranium. Już nie produkują? Tym bardziej chcę.

Jak jeszcze Panią podrywano?

To kobiety zwracają uwagę na mężczyzn, a nie odwrotnie. Co oznacza, że jestem osobą, której nie można poderwać. To ja muszę wyrazić zainteresowanie. Jeżeli ktoś mi się podoba, ma dystans do siebie i poczucie humoru… To rzeczy pryncypalne. Bez tego nie podchodź! Możesz jeść palcami kurczaki, parówki, robić, co chcesz, ale niech to ma wdzięk. Bądź prawdziwy w tym, kim jesteś! Wtedy jest szansa, że może nam się razem udać. Nie można ze sobą rywalizować. Dlatego ciężko jest w małżeństwach aktorskich.

W reżyserskich też?

Też. Rywalizacja przeszkadza we wspólnym życiu. Każdy z partnerów, choćby mieli różne zainteresowania, powinien wspierać drugą osobę – myśleć jej kategoriami, zastanawiać się, jak jej pomóc, a nie, co może zyskać przy okazji. Kiedy byłam z Andrzejem Wajdą – nie żebym chciała wracać do tego małżeństwa, bo on od ponad ćwierć wieku jest szczęśliwym mężem Krystyny Zachwatowicz – cały czas myślałam, co mógłby zrobić, podpowiadałam. Na przykład chodziłam z nim na spotkania i widziałam, jak komuś, kto ma napisać scenariusz, opowiada napisany przez siebie scenopis. Mówiłam: „Napisz sam”. To było poparcie. A moją rolą było grać. Mogłam u niego zagrać nawet sierotkę Marysię i siedmiu krasnoludków. Ale nie chciałam. Grałam u różnych reżyserów: u Wojciecha Hasa, Androna Konczałowskiego, Jerzego Antczaka. Starałam się robić różne rzeczy. Po to, żeby nikt mnie nie przykrył kubeczkiem, bo jestem osobą niezależną.

Pamięta Pani, kiedy pomyślała Pani o Andrzeju Wajdzie: „To ten”?

Po pierwsze, kiedy go spotkałam, był nieprawdopodobnie piękny. Wyglądał jak Paul Newman. Poznaliśmy się na planie filmu „Samson”. Wszystko, co mówił, było mądre.

W Pani książce „Nie wszystko na sprzedaż” znalazłam niesamowite zdjęcie: rok 1948, Dolny Śląsk. Dwie dziewczynki bawią się z kotami. Młodsza ma lat 9, starsza – 18. Jedna urodziła się w Warszawie, druga pochodzi z Krakowa. Te dwie kociary – Pani i Krystyna Zachwatowicz– po latach będą kolejnymi żonami tego samego mężczyzny. Scenarzysta by tego lepiej nie wymyślił...

Profesor Zachwatowicz przyjeżdżał z córkami do Paulinum, do Domu Pracy Twórczej, który po wojnie prowadziła moja mama. Potem spotykałyśmy się z Krysią, gdy była w Piwnicy pod Baranami i śpiewała „Taka głupia to ja już nie jestem”. To było jedno środowisko.


Igraszki losu. Pani mama jako studentka była w Rzymie. Ktoś zrobił jej tam zdjęcie. Uchwycił na nim również przechodzącego mężczyznę. To był Pani ojciec, tyle że rodzice poznali się dopiero znacznie później i wcale nie w Rzymie, tylko w Warszawie...

Dzieją się czasem dziwne rzeczy. A ja fotografowałam się nie tylko z Krysią, również z młodym Kieniewiczem, Gieysztorem...

Wiem, wiem. Bardzo była Pani kochliwa. W Aleksandrze Gieysztorze zakochała się Pani jako jedenastolatka, potem u sióstr w Szymanowie była platoniczna miłość do brytyjskiego dyplomaty Anthony’ego Edena, był też kolega Krzysztof i wiele innych oczarowań…

Och, zaraz kochliwa! Gdyby pani, mając 11 lat, zobaczyła Aleksandra Gieysztora, też by pani wpadła jak śliwka w kompot. A Eden? Któż był od niego przystojniejszy?! Nosił melonik, wąsy, a przy tym jego zdjęcie na ścianie we wspólnej sypialni z 20 innymi dziewczętami doprowadzało siostry do szału, co też było żartem.

Pierwsze poważne uczucie przyniosło radość czy ból?

Pierwsze uczucia nigdy nie są radosne. Wiążą się ze strasznym stresem. Na pierwszym roku szkoły aktorskiej miałam sympatię Józka Łotysza, studenta czwartego roku. Józek był przystojny, zdolny, ale okropny nicpoń. Nie miałam pojęcia, że w ogóle można tak traktować drugą osobę…

Był też zazdrosny, przyjechał do Pani na plan filmowy do Krakowa.

Robił sceny. Schemat jak z najbardziej naiwnego opowiadania. A te pierwsze uczucia są niezwykle ważne. Niepotrzebnie nas warzą. W naszą promienność wkrada się gorycz. A my upieramy się przy nich, bo bronimy swojej niezależności, swojego wyboru. Kobiety stać na uczucia mierzone własną miarą, dopiero gdy są niezależne. Więc najpierw trzeba zadbać o niezależność zawodową, finansową, rodzinną. Niech dziewczyna ubiera się tak, jak chce: chce mieć fioletowe włosy – niech ma, chce się ubierać w lisie skóry – niech się tak ubiera. Bo jeśli straci niezależność, jest zagrożona. Mezalianse wytrącają nas z równowagi, ponieważ bronimy swojego, choć czujemy, że źle robimy. Ale jesteśmy młode, uparte i brniemy. A to śmiertelne niebezpieczeństwo. Mama pyta: „Ale czy to ma sens?”. A my: „Nie wiem, o czym mówisz”. A potem płaczemy, bo ktoś się zachował nie tak. Wszystko nas pali, boli, ale trwamy przy swoim. A potem wychodzimy za mąż, rodzą się dzieci i trzask-prask! Po wszystkim.

Ale to nie ten związek trzymała Pani przez cztery lata w ukryciu, gdyż partner był żonaty.

Nie, to aktor. Ale nie było związku. To ja byłam związana, a on miał swoje normalne życie. Kobiety się godzą, by być drugą miłością mężczyzny. Ale nie godzą się być trzecią. A tak jest, bo jeżeli mężczyzna zdradza żonę, tak samo będzie postępował wobec kolejnej partnerki. Im bardziej będzie szanował swoją rodzinę, żonę, tym większa gwarancja, że jest odpowiedzialny.

Mówi Pani o tym lekko, ale musiało to być trudne przeżycie dla młodej dziewczyny. Gdy zaczynał się romans, miała Pani zaledwie 22 lata.

Nie było trudne, bo nie zgodziłabym się, żeby się rozwiódł. Nigdy nie pokazałam się z nim publicznie, jeżeli nie było zawodowego powodu. Nie zatelefonowałam. A to splątanie dawało mi komfort osoby zaangażowanej. Bo jeśli jestem zaangażowana uczuciowo, o co mi chodziło najbardziej, jestem zajęta. Kobiety nie lubią być dyspozycyjne. Jeżeli jest 200 kobiet, a wśród nich jedna wolna, mężczyzna od razu ją wyłowi. Bo ona pulsuje dyspozycyjnością – inaczej stanie, inaczej spojrzy. Wiadomo, że jest do wzięcia. Ktoś mnie zaprasza na sylwestra, a ja za piętnaście dwunasta wychodzę, ponieważ nie jestem z tym, z kim chciałabym. Ale też nie będę z nikim innym. Stoją za tym klasztorne szkoły, wierność sobie. Jakże trudne są związki!

Potrzebne są kompromisy. Pani nigdy nie szła na nie.

Potrzebna jest konwencjonalność, która jest trudną sztuką. Nie chcę, żeby ktoś mnie kochał czy wielbił. Chcę, żeby się zachowywał konwencjonalnie. A potem będziemy robić ptysie ze śmietaną. Ale nie zaczynajmy od ptysi. Pierwsze uczucie jest ważne. Żeby nie pokaleczyło i nie dało poczucia lęku. Bo jak w miłość wchodzi cierń, pojawia się lęk. A on nie pozwala nam się zachować dalej tak, jak byśmy chciały. Lęk wywołuje w nas korektę uczuć. I spadamy w przepaść. Bo jak ktoś panią naraz walnie po pysku, to co pani czuje? Spadanie!

Panią walnął Konczałowski.

No tak, ale zawodowo. To nieważne. Gdyby to zrobił prywatnie, już by nie żył. Ja wszystko wybaczam i niczego nie zapominam. Zrobił to, wiadomo dlaczego. Wróciłam przed kamerę, zagrałam i zapłakałam, czego sobie życzył. Już zapomniałam.

„Beata, gdy się zakocha,/to pójdzie jak na wojnę –/w ostatnich zgrzebnych pończochach,/po straszne i po spokojne” – pisała o Pani przed laty Agnieszka Osiecka. Celnie?

Bardzo celnie. Było i dalej: „Jaśminem ozdobi chatę…”. To wszystko prawda. Ale w obecnym świecie zawsze cię pokona osoba, która będzie codziennie wkładała nowe rajstopy. Czyli: nie ceruj starych pończoch w imię miłości, bo nikt tego nie doceni. Doceni za to tę, która codziennie włoży nową parę rajstop. A w tobie urodzi się zgorzknienie. Agnieszka napisała też, że w moim życiu jest jak w bajce o trzech wróżkach, bo każda rzecz dobra, która mi się zdarzy, jest zaraz równoważona przez złą.

Mama była Pani mentorką w sprawach damsko-męskich?


Jestem pokoleniem, którego rodzice nie wprowadzali w życie. Z mamą i bratem egzystowaliśmy w małym pokoiku, w prymitywnych warunkach. Pamiętam wizytę u lekarza – duże mieszkanie, w drzwiach mleczne szyby, biblioteka, salon… Myślałam: „Boże, jaki to jest dom!”. A my: fajerka elektryczna... Mama mnie nauczyła – i tak są wychowane moje córki – że trudne warunki to coś cennego w życiu. Ale o sprawach męsko-damskich z nami nie rozmawiała. I jeśli później przy takiej dziewczynie chłopak powie coś niegrzecznie albo brutalnie się zachowa, jej oczy robią się jak młyńskie koła. Ale przed mamą wciąż trzyma jego stronę, chociaż wie, że to nie ma szans… Bo jest konflikt, mezalians. Bo nie spotyka kogoś, kto jest tak samo wychowany jak ona, kto chodził tymi samymi ścieżkami i z kim spędzała wakacje, mając 7 lat i 11. Więc wychodzi za kogoś, kto te warunki spełnia – takie było moje ostatnie małżeństwo.

Z Jackiem Padlewskim. Romantyczna historia, ale związek też nie przetrwał próby czasu.

Miałam 7 lat, jak go poznałam. Wydawało mi się, że skoro nasi rodzice znali się jeszcze sprzed wojny, to jest gwarancja. A w małżeństwie nie ma żadnych gwarancji. Ale chwalimy ten związek, bo mamy dziecko. Cudowną córkę Wiktorię... Dzięki niej mam i wnuka Szymona, a teraz czekamy na narodziny jego braciszka. Prawdziwe szczęście.

Kazimierz Brandys napisał kiedyś, że wszyscy mężczyźni chcą się z Panią ożenić, ale żaden nie kocha. Może była Pani dla tych mężczyzn swoistym trofeum?

Oni kochali nieumiejętnie, na swój sposób. Ale co to znaczy według mężczyzny „kochać”? Jakby pani napisała taką książkę, zapewne by się pani zdziwiła.

Australijska para autorów bestsellerowych poradników psychologicznych Allan i Barbara Pease’owie już to zrobiła. Z ich obserwacji wynika, że kiedy on słyszy „kocham cię”, wyobraża sobie: „zobowiązania, małżeństwo, teściów, dzieci, nudę, rezygnację z hobby, męczarnie psychiczne, wieczną monogamię, rosnący brzuch i łysinę”. Mało zabawne.

Ale prawdziwe. On też myśli, że ona będzie mu sprzątała, gotowała, prała. Adolf Rudnicki zapytał kiedyś moją mamę, ile kosztuje utrzymanie żony. A mama na to: „Ty szukasz gosposi, kochanie”. Więc młodym osobom mówię: „Pilnuj, żebyś pozostała sobą. Nie zniżaj się karkiem do ziemi w imię »szalonej miłości«, żeby cię nikt nie sponiewierał. Wszystkie kwiaty na klombie są twoje. Najwyżej on zapłaci mandat”. A jednak w Polkach się ugruntowało przekonanie, że prawdziwy facet – tak było w czasach mojej młodości – to Hłasko.

Typ macho. Wiecznie żywy.

Czy może być gorzej? Oto, co znaczy idealny man!

Jeszcze był Zbigniew Cybulski, który mówił Pani: „Nie lubię cię, bo jesteś Księstwem Warszawskim”.

Wymyślił to Księstwo Warszawskie. Przychodził do mnie, korzystał z mojego telefonu, a ja go karmiłam. Bobek Kobiela uważał go za amanta gawędziarza. Leniwy. Zbyszek jeszcze nie skończył rozmowy, a Bobek już w tym czasie miał tuzin narzeczonych.

I ślub z Panią. Przy okazji kręcenia „Spóźnionych przechodniów” zażartowaliście z mnóstwa osób. Ale nic dziwnego, skoro wysłaliście zaproszenia...

I ślub ze mną... Późno dojrzewałam, pomimo że wcześnie zaczęłam pracować. Tańczę, gdy ktoś mnie prosi do tańca. Tak samo było z moimi filmami.

Ale Pani również wybierała. I tancerzy, i filmy.

Odrzuciłam zaledwie kilka ról. To inni nas kształtują. Jestem naiwna i taka chcę pozostać. Może tylko chciałabym być bardziej asertywna. Teraz pewnie z lenistwa. To też ważna cecha, bo kiedy się lenimy, nabieramy właściwego dystansu.

Nigdy bym nie pomyślała, że brakuje Pani asertywności, przynajmniej w stosunku do mężczyzn. Postępowała Pani z nimi bardzo radykalnie, gdy uznawała, że związek się wypalił.

Można podjąć złą decyzję i można się z niej wycofać, ale nie wolno jej rozpamiętywać. Bo wtedy już nie ma miejsca ani na decyzję, ani na jej zmianę, ponieważ wszystko jest grząskie.

Jarosław Iwaszkiewicz w „Dziennikach” napisał, że nie pierwsza miłość jest najniebezpieczniejsza, ale ta ostatnia. W Pani przypadku był to o 30 lat młodszy brytyjski aktor.

Zawracanie głowy. Byłam wtedy ciężko chora, umierająca i on się mną zajmował. Wariat! Regularny do leczenia zamkniętego (śmiech). Odesłałam go do mamusi.

Co dojrzałej kobiecie daje młodszy partner?

Niefrasobliwość. O tyle lat jest głupszy!

To ten aspekt dydaktyczny w miłości, o którym mówili Arystoteles i Platon? Że kiedy już jesteśmy wystarczająco wyedukowani, uczymy innych?

Pigmalion. Troszkę tak, ale nie chciało mi się go uczyć. Nie jesteśmy przyzwyczajone, żeby ktoś się tak o nas troszczył. A w czasie choroby słabiej się podejmuje decyzje (śmiech).

Co jest najpiękniejsze w miłości?

Jak się rozstajemy bez żalu.

Co by Pani radziła dzisiejszym dziewczynom?

Reklama

Żeby nosiły rajstopy, o których wcześniej mówiłam… Codziennie nowe bez względu na koszty. I uważały, by ktoś ich, dziewczyn, nie zmienił. I niech sobie wielkimi literami napiszą szminką na lustrze: „CZASAMI MAMUSIA MA RACJĘ!”.

Reklama
Reklama
Reklama