Reklama

Moim życiem rządzą trzy żywioły: miłość, muzyka i szczęśliwe dzieciństwo. To one mnie ukształtowały, z nich czerpię siłę - mówi Beata. Jest drobna, młodzieńcza, energiczna. Dopasowane dżinsy podkreślają szczupłą figurę. W intensywnie zielonych oczach widać radosne ogniki. Wszystko się jej układa, najnowsza płyta, jak i poprzednie, pewnie pokryje się złotem i platyną...

Reklama

Lubelskie początki

- Mieszkaliśmy w Lublinie na magicznej Starówce, w kamienicy. Mama i tata kochali się i szanowali. Rodzina podzielona była tylko w rozmowach: tata z siostrą Mariolą (która też śpiewała i miała swój zespół!) rozprawiali z przejęciem o budowach, bo tata w tej branży pracował. A ja z bratem Jarkiem, studentem rzeźby - o muzyce. Dziwiłam się: jak można się tak podniecać budowaniem! Dopiero z czasem zdałam sobie sprawę, że te budowy były taty pasją, jak dla mnie muzyka. Żałuję, że zrozumiałam to trochę późno - mówi cicho i milknie. Gdy w 2005 r. nagrywała drugą solową płytę, dowiedziała się, że tata ma raka. - Byłam załamana. Artystów, który specjalnie na nagranie przyjechali ze Stanów, nie mogłam odwołać. Decyzja o kontynuowaniu pracy była trudna, lecz muzyka mi pomagała. Tata odszedł, ale w trudnych momentach myślę o nim. Proszę, żeby mi pomógł, i nagle wszystko znowu zaczyna się układać. Od dzieciństwa czuła, że będzie mieć barwne życie. Pierwszą jej pasją był taniec (i jest do dziś). Pod koniec podstawówki, wraz z dyskotekami, pojawiła się fascynacja muzyką. - Pociągały mnie różne klimaty. Od Niemena i Grechuty, których słuchało rodzeństwo, po Breakout, Led Zeppelin, Józefa Skrzeka i SBB - coś innego, niż lansowano w radio. W liceum zaczęła myśleć o śpiewaniu. - Wiedziałam: człowiek powinien robić to, co kocha. Śpiewałam wtedy w kilku lokalnych zespołach. Między innymi z bratem, na studenckich juwenaliach. Kiedyś tata zdenerwował się, trzasnął ręką w stół. "Koniec, bo będzie kłopot z maturą!" Pamiętam, błagałam go, by mi tego nie zabierał. Obiecałam, że zdam maturę bez problemu, niech mi tylko pozwoli śpiewać. Pozwolił.

Jak dwie połówki jabłka

W Lublinie poznała Andrzeja Pietrasa, przyjaciela brata. Starszy o 6 lat chłopak wydawał się 15-latce niedostępny. Dwa lata później dała z bratem minirecital w domu kultury. - Andrzej nam się przysłuchiwał. Potem poszliśmy do kawiarenki. Nie, nie było żadnego pioruna z nieba! - śmieje się artystka. - Zaczęliśmy po prostu rozmawiać. O życiu. O muzyce. Do dziś rozmowy o niej towarzyszą nam od rana do wieczora. Nie da się wyznaczyć granicy: tu życie, a tu zawód. Rok 1978. Na Konkursie Młodych Talentów w Świdniku śpiewają jeden ze swoich największych hitów, "Piechotą do lata", zajmują 3. miejsce. I załapują się w kolejnym konkursie, w Toruniu, do Złotej Dziesiątki. Jadą do Opola na koncert Debiuty. "Piechotą do lata" ma długie bisy i drugie miejsce w konkursie. - Już wiedziałam: scena i śpiewanie to będzie moja przyszłość. Na to czekałam, o tym marzyłam. Następnego dnia ludzie mnie rozpoznawali. Byłam szczęśliwa! Nic innego nie istniało. Pojechaliśmy z Andrzejem nad morze, do jego ciotki. Żeby napełnić się tym sukcesem. Śledziłam listę przebojów. Spacerowaliśmy wieczorami brzegiem morza. Wtedy był zwyczaj, że ludzie palili ogniska i grali na gitarach. I wszędzie grali naszą piosenkę… Mając 19 lat, wyszła za Andrzeja. - Szybko? Byłam gotowa na dorosłość - mówi z przekonaniem. - Już wiedziałam, co chcę robić w życiu. Kochałam i czułam się kochana. Bezpieczna. Dzięki Andrzejowi, który jest jednocześnie menedżerem i producentem, mogę skupić się wyłącznie na muzyce. Kiedy wychodzę na scenę, mam to, czego mi zazdrości niejedna piosenkarka: pewność, że wszystko jest dopięte. Nigdy się z nim nie nudziłam. Zawsze umiał mnie zaskoczyć. Gdy po promocji płyty czy trasy koncertowej jestem zmęczona, krótka decyzja i lecimy do ciepłych krajów. Przyznaje, że obydwoje mają silne osobowości. - Uprawianie takiego zawodu naraża nas na emocjonalne huśtawki - uśmiecha się. - Ale zawsze potrafiliśmy rozmawiać ze sobą na każdy temat i rozwiązywać problemy.

Nie tylko muzyka

W latach 80. cała Polska nuciła "Nie ma wody na pustyni", "Józek, nie daruję ci tej nocy" czy "Małpa i ja". Dla Beaty każdy koncert był lekcją zawodu. - Dojrzewałam na oczach ludzi - wspomina. - Nauczyłam się wtedy wyczuwania nastrojów, budowania swojej osobowości, nie tylko artystycznej. Mam temperament, widać to zwłaszcza gdy śpiewam, ale gdzieś tam w środku byłam jeszcze nieśmiała. Scena mnie otworzyła. I dzięki ogromnej akceptacji publiczności wzrosła moja samoocena. A że polska rzeczywistość tamtych lat była szara, zaczęłam się inaczej ubierać, kolorowo. Stworzyłam własny image. Jestem sobą, czy komuś to przeszkadza, czy nie. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko jednego. - Dziecka. Zawsze chciałam mieć córkę. Na tyle wcześnie, żeby nie było między nami przepaści wiekowej. I żebyśmy mogły się dogadać, razem chodzić na zakupy - uśmiecha się. - Graliśmy wtedy mnóstwo koncertów. W miesiącu tylko na kilka dni wpadaliśmy do domu, żyliśmy na walizkach. Ale… chciałam mieć rodzinę. Wiedziałam, że im więcej nagrań, występów, tym trudniej będzie nam podjąć decyzję o jej powiększeniu - mówi. Urodzenie Kasi tylko narzuciło jej dyscyplinę. - Jestem poukładana, umiem zorganizować czas sobie i rodzinie. Gdy koncertowałam, córeczką opiekowali się teściowie i rodzice. Ale gdy Kasia miała 2-3 lata, zauważyłam, jak za nami tęskni. Zaczęliśmy zabierać ją, z nianią i zabawkami, w trasy. Ludzie uważali mnie za szaloną, nieodpowiedzialną. A Kasia była szczęśliwa - w zielonych oczach Beaty zapalają się radosne iskierki. Dziś Katarzyna Pietras jest absolwentką dziennikarstwa w Warszawie, śpiewa w zespole Kashmir. I jest najbliższą przyjaciółką Beaty. - Muzyka była jej wyborem. Nie ingerowałam w tę decyzję - mówi artystka. Druga córka, Agata, na razie uczy się w gimnazjum. - Między mną a dziewczynkami jest prawdziwa więź. Starałam się wychować je w przeświadczeniu, że nie ma takiego problemu, którego nie można rozwiązać. I że zawsze mogą na mnie i Andrzeja liczyć. Na naszą pomoc i radę.

Emocje

Beata mówi, że w swoich tekstach jest blisko zwykłych ludzi. - Jestem uważną obserwatorką. Historie ludzkie, przeżycia są inspiracją moich tekstów. Emocjonalnie wszyscy jesteśmy jednakowi. Miłość, odejście kogoś bliskiego czy narodziny odczuwamy podobnie. W 1993 r., gdy nagrywała z Bajmem album "Płomień z nieba", była w ciąży z Agatą. Miotały nią dwa przeciwstawne żywioły: radość oczekiwania na dziecko i smutek, bo odszedł wtedy ktoś bliski z rodziny. - Bywa, że słowa rodzą się nieoczekiwanie. Kiedyś tekst obudził mnie w nocy. Wszystko, co dotąd przychodziło mi do głowy, nie było tym, co chciałam. Wstałam, wzięłam notatnik i tekst popłynął sam: "Nienawiść to jest serca trwoga, gdy nie czuję nic...". Tak powstała piosenka "Plama na ścianie". Tekst "Szklanka wody" powstał po spotkaniu z młodym narkomanem, który kiedyś po koncercie podszedł do niej po autograf. - Zobaczyłam wkucia na jego ramieniu. Okropne uczucie. Mógł mieć 14, 15 lat? Moja Kasia była niewiele starsza! Zaczęłam z nim rozmawiać, widziałam, że tego potrzebuje. Wkrótce przygotowywałam kolejną płytę. Gdy usłyszałam świeżo skomponowaną melodię, poczułam, że wrażenia ze spotkania z nim mogę zamknąć w tekście. Od tamtej pory, śpiewając "Szklankę wody" myślałam o tym problemie... Jakiś czas potem graliśmy koncert. Blisko sceny są miejsca dla osób niepełnosprawnych. Siedziała tam piękna dziewczyna na wózku. Obok niej stała matka. Zaczęłam śpiewać tę piosenkę. Zobaczyłam wzruszenie w oczach matki. I sens tekstu wydał mi się inny. "Nie obiecam ci, że lepszy będzie świat, ważny jest oczu twoich blask..." Zrozumiałam, że kobieta pod sceną, słuchając tych słów, myślała o córce. Dla mnie ta piosenka nabrała nowego znaczenia. O muzyce Beata może mówić długo: - Artysta powinien pokazywać się w mediach w związku z konkretnym wydarzeniem artystycznym. Bycie skandalistką zupełnie mnie nie interesuje. Na szczęście nigdy nie musiałam nią być.

Poza sceną

- Koncertuję intensywnie i wciąż żyję na walizkach. Czasem mnie to męczy: nowe twarze, rozmowy, miejsca. Pamiętam, że ludzie mnie obserwują, dlatego nie mogę poczuć się swobodnie. Nie każdy nadaje się do tego psychicznie - przyznaje. Miewa chwile, gdy chce wyciszyć się i pobyć sama ze swoimi myślami. Nabrać dystansu do świata. Baterie ładuje przede wszystkim w swoim wielkim domu pod Lublinem. Od progu witają ją psy, Lola, Maks i Pluto. Przez olbrzymie okna do środka wdziera się zieleń. - Stare drzewa, ogród i przestrzeń… Cudowne żywe obrazy. Nie potrzebuję bibelotów. Coraz częściej uświadamia sobie, że życie koncertowo-zawodowe pochłania za dużo czasu. - Chciałabym mieć go więcej dla bliskich - zamyśla się. - Przez ilość pracy czuję, że coś istotnego gubię w kontaktach z tymi, których kocham. Powinnam zająć się mamą, po śmierci taty potrzebuje więcej czułości i opieki. Po 11 września, podobnie jak miliony innych ludzi, uświadomiła sobie, że nie ma bezpiecznych miejsc na świecie. - Ale to nie znaczy, że zaszyję się w domu. - Zwłaszcza że podróże są pasją Beaty. Była w wielu zakątkach świata, lecz najchętniej przebywa nad Bałtykiem, jeśli jest pogoda. I na Karaibach. - Chłonę tamtejsze wibracje i podoba mi się temperament mieszkańców, ich muzyka. Życzliwi, uśmiechnięci. Bo mają słońce? Tam zawsze jest wakacyjny klimat. Kilka lat temu z rodziną popłynęła w rejs luksusowym, największym pasażerskim statkiem świata, Queen Mary. - Do kolacji obowiązkowo strój wieczorowy, fryzura… Początkowo mnie to irytowało. Przyjechałam odpoczywać, nie stroić się. Ale polubiłam ten rytuał.

Reklama

Teraz płynę!

- Mam w sobie dużo optymizmu. Jestem zadowolona z życia - uśmiecha się. - Sukces? To wewnętrzna harmonia. Stan ducha, który lubię, gdy dobrze dzieje się i zawodowo, i rodzinnie. Wtedy czuję się spełniona. Uwielbiam tworzyć i staram się dążyć do perfekcji. Ale kiedy trzymam w dłoni płytę, nad którą ciężko pracowałam, wiem, że jest rozdziałem zamkniętym. A ja lubię wspinać się po kolejne muzyczne wyzwania... Po żadnym sukcesie nie miałam myśli: o, jestem najlepsza. Lubię poprzeczki! Chodzi o to, by gonić tego królika, prawda?

Reklama
Reklama
Reklama