Reklama

Dwóch mężów prababci Heleny
Początek historii sięga II wojny światowej. Trzy kobiety: moja prababcia Helena, po mężu Borucka, ze swoją matką, czyli moją praprababcią, Władysławą Radzką, i moją babcią Danutą, wówczas dziewięcioletnią dziewczynką, mieszkały w swoim letnim domu w Wiśniewie pod Warszawą, w dzisiejszej Białołęce. Praprababcia Władysława pamiętała jeszcze koszmar rewolucji bolszewickiej 1917 r. Mieszkała wówczas w Moskwie z mężem Antonim, który był maszynistą. Wtedy to była elitarna posada. W swoim domu trzymali służbę: pokojówkę, kucharkę. Dla czerwonych byli zgniłą burżuazją. Praprababcia wspominała, jak rewolucjoniści wpadali do domów i patrzyli kobietom na ręce. Każdą, która miała gładkie, niespracowane dłonie, wyrzucali żywcem przez okno. Ją ukryła pokojówka. Ta trauma i lęk przed Rosjanami prześladowała ją przez resztę życia. Gdy w 1944 r. dowiedziała się, że do Warszawy nadciągają Sowieci, zdecydowała, że we trzy wrócą do miasta, do mieszkania na Żelaznej. Uważała, że Niemcy są bardziej cywilizowanym narodem, a zatem mniejszym złem od Rosjan.
Nie było łatwo. Wojna, żołnierze i one, trzy kobiety… Dzielnie przedarły się przez most Kierbedzia, jednak nie trafiły na Żelazną. Do miasta dotarły, kiedy wybuchło powstanie warszawskie. Schronienie znalazły w podziemiach katedry św. Jana, tam mieszkały do momentu kapitulacji powstańców. Potem z ludnością cywilną Niemcy przewieźli je do obozu w Pruszkowie.
Babcia Danuta ze swoją mamą do Warszawy już nigdy nie wróciły… Nie miały do czego. Ich dom na Żelaznej był doszczętnie zburzony, jak reszta miasta. Prababcia Helena przeprowadziła się do Łodzi. Tam dostała pracę (została główną księgową) i mieszkanie. I tam, 10 lat później, moja babcia Danuta poznała Aleksandra Wendzikowskiego, przyszłego ojca mojego taty, starszego od niej o 16 lat warszawiaka, którego powojenna zawierucha także zagnała do Łodzi.

Reklama

Dziadek długo szukał wybranki swego serca. Z pewnymi perypetiami. Jego młodszy brat Witold uczył się wtedy w przyspieszonym liceum dla wojennej młodzieży. Dziadkowi spodobała się dziewczyna, która chodziła z Witoldem do szkoły. Miała na imię Irena. Poprosił brata, żeby najpierw się z nią zapoznał, a potem mu ją przedstawił. Wujek Witold faktycznie zaprzyjaźnił się z Ireną, ale zamiast przedstawić ją Aleksandrowi, sam się w niej zakochał. Została jego żoną. Ciocia Irena potem zawsze się śmiała, że mimo iż nie została wybranką Aleksandra, ten zawsze czuł do niej wielką słabość. Jednak los uśmiechnął się wreszcie i do niego. Pewnego dnia poznał śliczną brunetkę o imieniu Danuta. Dzięki interesom, jakie robił z Hieronimem, jej ojcem.
To była strzała Amora: Aleksander i Danuta szybko się zakochali i zaręczyli. Ich związek należał do burzliwych. Babcia wspominała, że nie raz, nie dwa wyrzucała pierścionek przez okno, mówiąc, że nigdy za Aleksandra nie wyjdzie. Temperament narzeczonej widocznie dziadkowi imponował, bo coraz bardziej umacniał się w postanowieniu: tylko ta dziewczyna! A pierścionki mógł dawać swej ukochanej choćby codziennie! Miał bowiem w Łodzi zakład jubilerski i zasypywał biżuterią wszystkie swoje wybranki. A było ich wiele…
Jest mnóstwo zdjęć dziadka z tamtego okresu: zawsze otoczony wianuszkiem kobiet. Długo nie mógł się ustatkować. Ale i babcia Danuta na brak adoratorów nie mogła narzekać! Była piękną kobietą. Po ślubie dziadkowie prowadzili bardzo bogate życie towarzyskie. Babcia z dumą opowiadała, że była królową łódzkich dancingów. Kiedy wchodziła do restauracji „Malinowa”, orkiestra przerywała koncert i zaczynała grać „Kasztany” – specjalnie dla niej! – bo babcia miała kasztanowe włosy. Mój tata zawsze przy tej opowieści złośliwie dodawał, że to nie przez urodę babci, ale przez „górale” dziadka. Ja mimo wszystko wolę tę babciną wersję.
Był jednak temat, o którym babcia Danuta do samej śmierci milczała: zawsze, gdy ktoś pytał o jej ojca, naszego pradziadka. Zamykała się wówczas w sobie. Otóż pradziadek Hieronim Marszałek zmarł, gdy miałam 12 lat. Dopiero wtedy dowiedziałam się, że tak naprawdę nie był on moim prawdziwym pradziadkiem. Tata odkrył to wcześniej, już w liceum. Przypadkiem znalazł stary zeszyt babci Danuty ze szkoły i zobaczył inne nazwisko – Borucka. Ponieważ pradziadek nigdy nie zaadoptował mojej babci, nosiła nazwisko swojego ojca. Nikt do końca naprawdę nie wie, co się zdarzyło. Babcia nic o ojcu nie mówiła, ba! twierdziła, że po wojnie nie miała z nim kontaktu. Potem okazało się, że nie było to prawdą… Pełno tu domysłów. Prawdopodobnie jej rodzice rozwiedli się w czasie wojny lub tuż po. Rozwód był wtedy sprawą rzadką i społecznie potępianą, więc nie ma co się dziwić, że wolała milczeć.
Dopiero po jej śmierci, w zeszłym roku, w jakichś dokumentach wyczytałam, że na Cmentarzu Bródnowskim jest kwatera, którą babcia dostała w spadku po swoim ojcu. Odnalazłam ten grób. Jej ojciec nazywał się Roman Borucki. Zmarł chyba w 1956 r. Często się zastanawiam czy miał potem drugą rodzinę. Jak się potoczyły jego losy? Wiem, że został odznaczony Honorową Odznaką m.st. Warszawy. Był chyba architektem. Być może po wojnie odbudowywał stolicę? Podejrzewamy też, że obydwaj moi pradziadkowie: Roman Borucki i Hieronim Marszałek, byli przyjaciółmi. Być może ten prawdziwy wyruszył na wojnę w 1939 r. Słuch po nim zaginął. Nie wiadomo, czy trafił do obozu, czy do niewoli… A jego przyjaciel, ten drugi pradziadek, miał się zaopiekować rodziną. I taką roztoczył opiekę, że pradziadek Roman nie miał już do czego wracać…

* na zdjęciu prapradziadkowie Rządzcy z prababcią Heleną

Reklama
Reklama
Reklama