ANNA GŁOGOWSKA I PIOTR GĄSOWSKI Miłosna walka między nami...
Zakochali się w sobie, bo... polubili zapach swojej skóry. Żadne nie chciało się angażować w ten związek. „Broniłem się przed nim. Już widziałem te kiczowate tytuły: »Połączył ich taniec!«. Brrr” – mówi Piotr. A jednak miłość okazała się silniejsza. Dziś wyśmienity aktor i utalentowana tancerka stanowią niezwykły związek. Owocem ich miłości jest córka Julka, a Piotr wciąż z przejęciem opowiada o tym, jak stracił głowę dla Ani. Być może, żeby to zrozumieć, postanowił napisać książkę... Tylko dlaczego ten najdowcipniejszy z aktorów zatytułował ją „Co mi w życiu nie wyszło”?
- 3/2012||
Z OSTATNIEJ CHWILI: ANNA GŁOGOWSKA I PIOTR GĄSOWSKI kupowali narkotyki od znanego dilera?! "Tracę pracę i szacunek. Na pewno się nie poddam!"
Z OSTATNIEJ CHWILI: ANNA GŁOGOWSKA I PIOTR GĄSOWSKI kupowali narkotyki od znanego dilera?! "Tracę pracę i szacunek. Na pewno się nie poddam!"
Nieszczególnie jakoś wyglądasz...
A, bo odwiedzili mnie przyjaciele z Rosji… Oni nie potra fią przestać biesiadować… Im jestem starszy, tym częściej wracam do korzeni. Jestem pół-Rosjaninem po mamie. I dziś wyjątkowo mocno czuję, że mam rosyjską duszę…
Rosjanie słyną z tego, że kochają pięknie, na zabój...
Powiedzmy to sobie szczerze – stan zakochania to amok przypominający chorobę psychiczną! Robimy wtedy rzeczy, których byśmy nigdy nie zrobili. Miłość to zawsze jest szaleństwo, w pozytywnym sensie rzecz jasna! Proszę spojrzeć na Andrzeja Łapickiego. Czasami żartuję, że pokazał nam drogę, którą podążać mamy. Moim zdaniem tak naprawdę wszyscy mu zazdroszczą! A że to jest w ocenie paru osób irracjonalne? Że za duża różnica wieku? Co to ma za znaczenie, jeśli są szczęśliwi? To wyjątkowy przykład, ale pokazuje, jak bardzo odwykliśmy od myślenia, że każdy ma prawo do swojego szczęścia, nawet jeśli innym wydaje się ono szaleństwem. Mogę chyba przy tej okazji sobie pozwolić na mały żarcik środowiskowy: ponieważ mam 47 lat, tzn. że... moja ostatnia narzeczona się jeszcze nie urodziła (śmiech).
A więc uważasz, że miłość jest czymś w rodzaju choroby psychicznej?
Tak, bo to jest utrata kontroli. Każdy zna to uczucie: te motyle w brzuchu, ten rodzaj podniecenia, amoku. Nie możemy spać, serce bije, pocimy się, pobudzają się zmysły erotyczne, jesteśmy w stanie pokonać 2 tys. kilometrów, żeby spotkać się z ukochaną. Przecież na trzeźwo tego nie zrobimy!
Lubisz ten stan?
Tak. Ja się go nie boję. Choć wiem, że wiele osób, bardzo pragnąc miłości, jednocześnie boi się utraty kontroli.
Co zrobić, żeby ten stan zatrzymać?
Nie mam metody. Ja staram się być atrakcyjny dla swojej partnerki. Nie uważam się za przystojniaka, macho, ale robię wszystko, by się podobać mojej Ani. Choć kiedy się patrzy w lustro, może to wydawać się trudne (śmiech).
Ale wracając do szaleństwa z miłości – musisz wiedzieć, jakie to ryzykowne…
Tak. Obserwuję wiele takich historii wokół. Facet wariuje, rozstaje się ze swoją żoną. Trudno. Kryzys wieku średniego, druga młodość. Ale jednej rzeczy nie mogę wybaczyć – gdy zapomina o dzieciach. To jest chore. Młoda kobieta pojawia się na horyzoncie i taki frajer rzuca wszystko! Według mnie poza szaleństwem najważniejszy jest szacunek dla kobiety, z którą mamy dziecko.
Łatwo mówić…
I żeby było jasne – rzecz dotyczy nie tylko mężczyzn! A jeśli chodzi o to, co uważam na temat podtrzymywania relacji z dziećmi i szacunku do przeszłości, to jeśli kiedyś przyłapiesz mnie na złamaniu tej zasady, proszę, kopnij mnie mocno w dupę!
Sam związałeś się z kobietą młodszą o 14 lat.
Ale co to jest 14 lat, skoro mamy przykład 60-letniej różnicy (śmiech)! Poza tym ja w związek z Anią wchodziłem w zupełnie inny sposób. Ja nikogo dla Ani nie porzuciłem. Byłem już kilka lat po rozstaniu z Hanią. A poza tym bardzo dbałem, żeby w trakcie tych zmian chronić nasze dziecko.
Po rozstaniu z Hanią byłeś sam przez 5 lat. Nastąpił wtedy powrót do fantastycznego stanu kawalerskiego?
Przez pierwszy rok czułem się fatalnie. Nie, nie byłem królem balu…
Ale przecież fajne jest życie bez zobowiązań!
Dla kogo fajne, dla tego fajne! Pamiętaj, że ja od 20. roku życia miałem stałe związki. Ważne było dzielenie łoża, jedzenie śniadań i kolacji. Zawsze byłem z kimś: Hania, Ania, wcześniej pewna Węgierka o imieniu Katalin. Trzy długie związki. Ja w tym znajdowałem harmonię.
Więc wystraszyłeś się tej samotności i wpadłeś w ramiona Ani?
Nie cierpiałem zbytnio, gdyż zawsze było wokół mnie sporo osób. Lubię towarzystwo, ciągnie mnie do ludzi i ludzi ciągnie do mnie. W pewnym momencie zrobiło mi się z tym dobrze... Gdyby nie „Taniec z Gwiazdami”, trwałoby to pewnie do dziś... Coś za coś. Straciłem pewnego rodzaju wolność, ale ja już się wyszumiałem. Mój okres hulaszczy nastąpił w wieku dojrzałym, miałem już swój rozum. Być może dlatego teraz w związku nie czuję się zniewolony. Wychodzę z domu tylko wtedy, kiedy interesują mnie ludzie, z którymi się umówiłem. Już nie wychodzę na „polowania”.
Te „polowania” kończyły się niczym, bo...?
Kiedy czułem, że serce zaczyna bić mocniej, kończyłem relację. Kiedy wchodziłem w stan zakochania, to uciekałem.
A widzisz, przyłapałam Cię! Bałeś się utracić wolność!
Nie. Miałem bardzo silny emocjonalnie poprzedni związek z Hanią. Rozstanie z nią to była moja pierwsza wielka porażka. Bałem się angażować w nowy związek w obawie przed tym, czego już zaznałem.
Rozstanie z Hanią tak bardzo Cię naznaczyło?
Z perspektywy czasu już nie uważam, że to porażka, bo przekuliśmy to w coś fantastycznego. Teraz mogę nawet powiedzieć, że to nasz sukces. Wtedy patrzyłem na to jak na porażkę, cierpiałem... W ogóle nie chcę porównywać różnych okresów w moim życiu. Każdy był ważny, każdy był po coś.
Jak to się stało, że Ania była w stanie przebić się przez Twoją niechęć do związków?
Po pierwsze – i ona, i ja byliśmy w specyficznym okresie. Ania też była po rozstaniu. Po drugie – nastąpiło między nami niesamowite porozumienie. To było „wsiąkanie” w siebie, dzień po dniu. Rozmowy, a nawet powiedziałbym – takie obwąchiwanie siebie. Może cię to rozśmieszyć, ale odpowiadał nam zapach naszej skóry.
To już coś!
Ja oczywiście włączyłem program o nazwie „parasol ochronny” (śmiech). Myślę, że cała tajemnica naszego sukcesu polega na tym, że ja nie podchodziłem do Ani jako do potencjalnej partnerki. Zakładałem, że to będzie tak kiczowate, że nie ma prawa się wydarzyć. Już widziałem te tytuły: „Połączył ich taniec!”, „Miłość wybuchła na parkiecie”. Wydawało mi się to takie oczywiste, tuzinkowe, jak z opery mydlanej. No i się zablokowałem na Anię.
I wydawało się, że będzie OK, aż tu nagle…
Mieliśmy przerwę w ćwiczeniach do „Tańca z Gwiazdami”. I po dwóch, trzech tygodniach nagle napisałem do Ani SMS-a: „Czegoś mi brakuje”. Ona odpisała, że jej też… No i nastąpiło powolne oswajanie się ze sobą.
Ania była Twoją trenerką tańca, miała nad Tobą pewną przewagę.
Byłem bezradny, tym bardziej że do momentu rozpoczęcia treningów wydawało mi się, że nieźle się ruszam! W jakim tkwiłem błędzie! Natomiast Anię obserwowałem z zachwytem, uwielbiałem jej taniec. A poza tym ta jej siła… I nie mówię tu o sile fizycznej… Ona jest jedną z najsilniejszych kobiet, jakie poznałem. Jest w moim panteonie siłaczek. To fajterka, bokserka. Obiektywnie trudno być z taką kobietą, ale – umówmy się – z mimozą też trudno być (śmiech).
Boksujecie się?
Jasne. Ania potrafi przyłożyć znienacka. Dla niej nie ma złotego środka. Anka porusza się po ekstremach. Często zapominam o tym i jestem zaskoczony, gdy dostanę lewym sierpowym (śmiech).
Co takiego dała Ci Ania?
Ten związek to jest nasza wspólna praca. Ale oboje jesteśmy w jakiś sposób niezależni. Jestem pewien, że Ania ma jeszcze więcej poczucia niezależności niż ja. Oczywiście w tanich brukowcach to wygląda inaczej. Piszą: „Mocny facet i biedna półporzucona dziewczyna”. Uwielbiam te tytuły: „Nie był na urodzinach córki”, „Wyjeżdża sam na wakacje”, „Nie chce mieszkać z matką swego dziecka”. Albo: „Gruby i stary. Ania, rzuć go!”. Na szczęście my, których to dotyczy, mamy do tego dystans i wiemy, jak jest naprawdę. Ania wie, że w dniu urodzin naszej córeczki po prostu pracowałem.
Jakim jesteś ojcem dla Julii?
Jestem ojcem zafascynowanym. Zafascynowanym swoją córką. Bo przecież wiadomo, że dzieci dzielą się na genialne i… cudze. Julka interesuje mnie jako człowiek. Ma zawsze coś do powiedzenia, spiera się.
O co się ostatnio pospieraliście?
Ostatnio Julka przyszła do nas z rysunkiem. Ania mówi, że rysunek jest niedokończony. „Zobacz – mówi Ania – narysowałaś prezent, ale nie ma kokardki. Rysunek musi być dokończony”. A Julka na to: „Nie będziemy tak rozmawiać. Jak mówię, że jest dokończony, to jest dokończony”. Myślę sobie: prawo artysty. I występuję w roli mediatora. Julka na to: „Nie podoba się wam mój rysunek, już nie jesteście moimi najlepszymi rodzicami”. Ja mówię: „Dlaczego na mnie krzyczysz, ja nic nie powiedziałem”. Ona – że jestem po stronie mamy. Ja twierdzę, że nie, absolutnie nie. Ona mówi, że nie jestem jej najlepszym tatą. To pytam, czy ma innego tatę. Ona na to, że nie, ale że myślała, że jestem najlepszym tatą, ale nie jestem. Typowa kobieta. Poszła obrażona do innego pokoju. Mija pięć minut. Pyta, czy już nam się podoba jej rysunek. Ja pytam, czy coś zmieniła. Ona mówi, że nie, ale jej się wydaje, że tyle czasu minęło, że chyba mógł się nam spodobać ten rysunek. I to jest właśnie moja córka, czterolatka!
A czujesz, że jesteś innym ojcem dla niej i dla syna?
Jestem dobrym ojcem dla obydwojga. Ale oczywiście inaczej podchodzę do ojcostwa teraz niż 16 lat temu. Jestem starszy i bardziej cierpliwy. Muszę powiedzieć, że mam z obydwojgiem moich dzieci niesamowity kontakt. Kuba jest pozbawiony takiego nieprzyjemnego buntu nastolatka. Ma bardzo tolerancyjnych rodziców i nie wykorzystuje tego nadmiernie. Moje dzieci są takie fajne, że mam tylko przyjemność obcowania z nimi. Właściwie żadnych stresów.
Na co trzeba uważać w związkach?
Nie jestem doktor Lew-Starowicz, więc nie wygłoszę zgrabnej formułki (śmiech). Ale wiem jedno – trzeba uważać, żeby się nie znudzić sobie nawzajem. Dlatego ja czasami uciekam, czasami Ania…
Czego nigdy robić w związku nie można?
Nie lubię słowa „nigdy”. Ono jest takie skończone… Trzeba być lojalnym wobec siebie. W każdym związku. Trzeba stanąć po stronie bliskiej osoby, nawet jeżeli się z nią do końca nie zgadzamy.
Tancerki są inne niż aktorki?
Myślałem kiedyś, że to nasze środowisko jest bardzo hermetyczne. Ale kiedy poznałem środowisko tancerzy… Zmieniłem zdanie! To jest rodzaj zakonu. Bardzo zamkniętego. To inna orbita.
Co na orbicie Ani wciąż Cię jeszcze zaskakuje?
Gdyby nie „Taniec z Gwiazdami”, nie miałbym szans poznać się z Anią. Ona pokazała mi zupełnie inny świat. Świat, który do tej pory znałem od czasu do czasu z występów estradowych czy migawek telewizyjnych. Ja uwielbiam aktorstwo, robię to, co kocham, realizuję swoje pasje. A Ania też jest nierozerwalnie związana z tym, co robi. I ja jestem trochę zazdrosny o jej pasję. Wiem, że to jest irracjonalne. Ale już się pogodziłem, że jestem na trzecim miejscu po Julce i tańcu. Pocieszam się, że to ciągle podium. Jeśli nie doceniasz pasji człowieka, którego kochasz, nie możesz być z nim w związku. Ania to taniec. Taniec to Ania. Taka jest prawda. Ona to wszystko bardzo emocjonalnie przeżywa. Czasami, gdy ogląda z trybuny lub w TV jakieś zawody czy pokazy taneczne, to bywa, że ma ból szyi i pleców! Z emocji! Po prostu mięśnie się jej tak spinają.
Z tańcem jest tak, że można go uprawiać do pewnego momentu.
Ania, gdy sama już nie będzie tańczyć, będzie nadal trenować innych, będzie sędziować! Ale marzy też o butiku z biżuterią. Zna się na tym, czuje, co jest ładne, modne. Czasami, kiedy jej się oczy świecą na widok jakiegoś pierścionka, nazywam ją sroczką.
Wasz związek można porównać do jakiegoś tańca?
Ja bym porównał do tanga w połączeniu z pasodoble. Bo tango jest drapieżne, namiętne i miłosne, a pasodoble jest walką. Między nami cały czas jest walka. Ale to jest wspaniała walka, pełna miłości i oddania.
Chcesz zrozumieć, co się z Wami dzieje, i dlatego zabrałeś się do pisania książki?
Ta książka powstaje przez przypadek. Do tej pory nie mam dobrej strony internetowej. Dlatego chciałem zwrócić się do paru osób, żeby napisały o mnie parę słów. Zanim to jednak nastąpiło, zacząłem pisać sam. Napisałem trzy zdania, potem cztery, sześć. I tak samo z siebie poszło. Już jestem w połowie książki!
Więc aktor Piotr Gąsowski został pisarzem?
Można tak powiedzieć, pod warunkiem że użyjemy tego terminu kpiarsko. Moje pisanie to raczej „serfowanie po przeszłości”.
Poserfowałeś po przeszłości i dałeś książce tytuł: „Co mi w życiu nie wyszło”? Zadziwiające!
Nie bierz tego tak dosłownie, jest to bowiem pewien chwyt. Zastosowałem starą zasadę, o której słyszałem od Jana Nowickiego: „Jeżeli chcesz komuś przyłożyć, to musisz zacząć od swojej osoby”. Wiesz po co? Żeby zmylić czujność. A poza tym to na razie tytuł roboczy...
Zatem tą książką chcesz „przyłożyć samemu sobie”? Zapowiada się bardzo ciekawie…
Dziwisz się, bo to nie idzie w parze z wizerunkiem człowieka sukcesu, prawda? Ale ja na przekór wszystkim postanowiłem odkryć swoje słabe strony. Ale nie ekshibicjonistycznie, tylko żartobliwie. Staram się przy tym opowiadać o wielu czasem kontrowersyjnych rzeczach. Poza tym dobrze jest ponaśmiewać się z siebie, ze swoich wyobrażeń o tym, kim przez całe życie chciało się być, a kim się jest. Tak dla zdrowia psychicznego (śmiech)!
To jak „Gąsu” naśmiewa się z Gąsowskiego?
Przede wszystkim kpię z mojej aktorskiej próżności, z młodzieńczych ideałów i wyobrażeń o swojej niepowtarzalności i wielkości. Na początku chciałem być Robertem De Niro i Alem Pacino. Byłem święcie przekonany, że właśnie mnie się uda. Tak pewnie uważa połowa studentów akademii teatralnej. Każdy myśli, że wyjedzie do Stanów i będzie grał w oscarowych filmach. A potem trzeba umieć spokornieć. Ta książka nie traktuje tylko o porażkach zawodowych, również o porażkach towarzyskich. Zauważyłem, że jak ktoś tak bardzo serio, zwłaszcza w towarzystwie, mówi o swoich aktorskich i artystycznych osiągnięciach w taki szczególny, egzaltowany sposób, to staje się śmieszny.
Mówisz o aktorstwie, ale jaki zawód właściwie uprawiasz, Piotrze?
Dobre pytanie! Ja już sam nie wiem, jaki jest mój zawód. Czy aktorstwo, czy prowadzenie programów TV, czy może jeszcze co innego? Nazwałbym to może komedianctwem szeroko pojętym. Wiem natomiast jedno – brak dystansu do siebie może być przyczyną wielu groźnych chorób. Autoironia jest dobrą szczepionką. Aplikuję sobie ją bardzo często!
Pomaga?!
Na ogół tak! My, aktorzy, wciąż jesteśmy niepewni swojej wartości. To, co robimy, jest niewymierne i niepoliczalne, zależymy od gustów i zapotrzebowania publiczności. Porażka czy sukces zawsze jest pewnego rodzaju tajemnicą. Bo kiedy po wytężonej pracy, wielkiej liczbie prób czy dni zdjęciowych coś nie wychodzi, mimo iż był świetny reżyser, wyśmienici aktorzy, a efekt jest mizerny – nikt nie umie sobie wytłumaczyć, dlaczego tak się stało. A w związku z tym, iż bywa właśnie tak, śmiejmy się z siebie, ile wlezie!
Zawsze miałeś taki dystans do siebie?
Są takie momenty w życiu, które ja nazywam kamieniami milowymi, kiedy fizycznie wręcz odczuwam zmianę mojego punktu widzenia i „środka ciężkości”. Dla mnie stało się to w 1997 roku. Zagrałem dużą rolę z Robinem Williamsem w amerykańskiej produkcji. Ja sobie nawet mowę na Oscara przygotowałem. A potem producenci wszystko wycięli. Wszystko. A miałem tam trzy tygodnie zdjęć!
Depresja była?
I to jaka!
Co nas nie zabije, to wzmocni.
Też tak uważam! Ja zawsze marzyłem o Hollywood. Do tego stopnia, że po szkole wysyłałem listy z prośbą o przyjęcie na różne uczelnie amerykańskie. Bo każdy chce podbić Amerykę. To aktorski afrodyzjak. Ale rozstałem się już z tym mitem.
Czy to akt odwagi przyznać się do swoich porażek?
Nie przesadzałbym z tą odwagą! Chociaż… Umiałem się wstawić za słabszym. Wyjść z niepopularną teorią. Nawet teraz. Jeśli coś mi się nie podoba, to załatwiam to w cztery oczy. Niezależnie, czy to dyrektor stacji, czy ktoś inny – nie boję się. A nawet jeśli się boję… to mnie to podkręca!
Nie boisz się też latać i dlatego kończysz kurs pilotażu? Co tam czujesz w powietrzu, kiedy lecisz?
Ja jestem jeszcze bardzo niedoświadczonym pilotem... Oj, to znaczy nawet nie jestem jeszcze pilotem, bo nie mam licencji, ale mogę powiedzieć, że tam, w górze, zapominam o wszystkim. Pewnie dlatego, że muszę na wszystkim potrójnie się skupić! Dla mnie to jest ciągle nowe, tajemnicze, ciągle coś mnie zaskakuje, czegoś muszę się nauczyć. Na dziesięć egzaminów mam dziewięć zdanych. Teraz się zacznie!
Będąc pilotem, czujesz się bardziej męski?
Oczywiście (śmiech)!
A bardziej boski?
Moje myśli metafizyczne nie są związane z Panem Bogiem. I chociaż chciałbym uważać inaczej, sądzę, że po śmierci nic nie ma. Ostatnio byłem w rejsie z Kolumbii do Panamy. To był jacht „Ulysses” polskiego kapitana Mirka Lewińskiego. Przez cały ten czas byłem otoczony morzem. To w takich momentach osiąga się stan nirwany. To jest dla mnie jedyne przeżycie metafizyczne, duchowe. Taki stan zawieszenia, kiedy nie płacę rachunków za gaz, nie ma pracy, nie dzwonię do nikogo, nigdzie nie muszę ani nie mogę wyjść! Wpatruję się w gwiazdy. Albo kiedy godzinami jedziesz przez ogromną pustynię Grand Namib, a po horyzont nie ma nic… Wtedy można się zawiesić i nie myśleć dosłownie o niczym. To fantastycznie oczyszcza mózg!
Miłość, jak latanie, wymaga odwagi?
Nie. Jak się zakochujemy, to nie kalkulujemy, więc to nie jest odwaga. Ale w zasadzie każda diametralna zmiana w życiu wymaga odwagi. Im jestem starszy, tym więcej autokontroli mi się włącza. Nie lubię tego za bardzo. Ale z drugiej strony godzę się, że to jest prawo faceta w średnim wieku.
Obchodzisz 25-lecie pracy artystycznej. Co myślisz po tych latach? Czujesz się jeszcze artystą?
Artystą się nie jest, artystą się bywa... To było cudowne 25 lat! Wspaniałe. Jestem szczęśliwym człowiekiem, uprawiam zawód, który sobie wymarzyłem. Czuję, że jestem uprzywilejowany! Mam zdrowe, mądre i dobre dzieci, kochających rodziców, rodzinę i przyjaciół, na których mogę liczyć. Utrzymuję się całkiem nieźle ze swojej pracy. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym narzekał. Mam bardzo ciekawe życie. Na nic bym go nie zamienił. To życie mnie ciągle zaskakuje, gdzieś mnie gna, ciągle się czemuś dziwię. „Będziesz artystą tak długo, jak będziesz się dziwił jak dziecko – mówił mój mistrz Adam Hanuszkiewicz. – Im więcej dziecka w tobie, tym lepiej”. I ja staram się pozostawać wierny tej zasadzie.