Reklama

Kogo Pani widzi, patrząc codziennie rano w lustro?
Anna Dymna: Rzadko rano patrzę w lustro. Robię to w teatrze, dopiero wieczorem, gdy się charakteryzuję przed wyjściem na scenę. I zwykle widzę osobę uśmiechniętą.
„Anna Dymna. Wybitna aktorka, piękny człowiek, piękna kobieta”.
Anna Dymna: Proszę przy mnie tak nie mówić, bo czuję zażenowanie!
Ale to prawda!
Anna Dymna: Gdy ktoś mówił mojej mamie: „Jaką ty masz śliczną córeczkę”, odpowiadała: „Sympatyczna jest,skromna, normalna”. Uważała, że jeśli ktoś jest uczciwy, pracowity, kocha ludzi, umie się cieszyć i zachwycać małymi chwilami i rzeczami, to jest piękny. Nigdy nie słyszałam: masz być szczupła, zgrabna, ładna, bo wtedy będziesz więcej warta. Byłam jaka byłam, nieśmiała, ufna i naiwna jak dziecko. Taka weszłam na aktorską drogę.
Pani dorastała i weszła w zawód, kiedy...
Anna Dymna: ...był jeszcze misją. Kocham aktorstwo nie dla okładek, wywiadów, sesji zdjęciowych, bankietów, błyszczenia na rautach. To najmniej ciekawa strona mojego zawodu. Sama praca nad rolą jest fascynująca. Spotkania z reżyserami i aktorami na scenie czy przed kamerą to najciekawsze podróże w czasie, w nieznane krainy wyobraźni, w głąb człowieka. A zadawać publicznie szyku? Brrr... Nie! Na szczęście nie jestem już młoda, nie lubię afer i sensacji i nie muszę brać udziału w tym często sztucznym, chorym cyrku. Mogę być już ponad to.
Chory cyrk? Na co ten cyrk jest chory?
Anna Dymna: Na spazmatyczny wyścig. To wykańcza ludzi. Coraz więcej osób cierpi na samotność, depresję. W naszym świecie promuje się idealne ciała, twarze... ta pogoń za sztucznym ideałem piękna wpędza w kompleksy, choroby, nienawiść.
Jako młoda kobieta czuła Pani zazdrość koleżanek?
Anna Dymna: Czasem tylko słyszałam: „Anka, ale masz szczęście, że grasz. Dlaczego ja nie? ” – ale nie było w tym nigdy zawiści. Zresztą wiedziałam, że granie w filmach już podczas studiów zobowiązuje mnie do stukrotnie większego wysiłku. Byłam punktualna, sympatyczna, koleżeńska. Szanuję ludzi, podziwiam ich i lubię.
Może dobry człowiek przyciąga podobnych?
Anna Dymna: Złych omijam.
Pani biograficznej książce są akty. Pokazanie tych zdjęć było trudną decyzją?
Anna Dymna: Akty sprzed 40 lat? Dlaczego ich pokazanie miałoby być trudną decyzją!? Nagość to jeden z elementów w moim zawodzie, oczywiście jeśli nie służy tylko temu, aby kilku więcej facetów poszło do kina czy teatru. Miałam piękne rozbierane sceny w „Dolinie Issy”, „Barbarze Radziwiłłównie”. Oczywiście takim intymnym scenom towarzyszy zwyczajny ludzki wstyd. Ale nigdy nie robiłam histerii. Prosiłam ekipę: „Wstydzę się trochę, więc jeśli chcecie mnie zobaczyć nago, proszę bardzo, mogę wam teraz szybko się pokazać, a podczas ujęcia, jeśli możecie, wyjdź-cie...”. I na planie zostawali tylko niezbędni... Teraz? Mam ciało 62-letniej kobiety, po wielu przejściach, więc i wstyd byłby większy. Na szczęście nie muszę już się rozbierać publicznie. A te akty? Są śliczne! Cieszę się, że powstały.
Przemijanie dla aktorki musi być trudne.
Anna Dymna: Tak. Przecież starzejemy się publicznie. Czasem na ulicy słyszę od przechodniów: „Jezus Maria, to pani jeszcze żyje?!”.
Budzi to w Pani wesołość?
Anna Dymna: Uśmiech! Gdybym miała się tym przejmować, dawno musiałabym się powiesić z rozpaczy. Przemijanie nadaje wszystkiemu sens, lecz trzeba mieć do niego dystans. Gdybym całe życie była piękna i młoda, pewnie by mi się to znudziło i bym tego nie szanowała. Dziś cieszę się, że mam dwie ręce, dwie nogi i że jestem. Czas nam coś odbiera, ale również coś daje w zamian.
Co?
Anna Dymna: Spokój. Dystans. Radość z tego, co jeszcze nie przeminęło. Choć czasem łatwo nie jest.
Dla widzów długo była Pani delikatną panienką, choć dysponowała solidnym warsztatem aktorskim. Było Pani przykro, że widzą tylko ciało, nie zaś talent?
Anna Dymna: Długo o mnie pisali: „Ta Ania, piękna, młoda”. Potem, po dziecku, całkiem się zmieniłam, młodość mijała, ale wciąż grałam już nie tylko dlatego, że jestem młodziutka i śliczniutka. Los wciąż zabierał mi coś cennego. Nigdy jednak nie wpadłam w czarną dziurę rozpaczy. Znalazłam piękno, głęboki sens, których kiedyś w ogóle nie dostrzegałam.
Macierzyństwo podziałało na Panią uwalniająco?
Anna Dymna: Aktorka Zofia Jaroszewska, która nie miała dzieci, mówiła mi: „Pamiętaj, musisz mieć jakąś miłość poza teatrem. Zestarzejesz się, teatr cię odrzuci i co? Zostanie samotność!”. Całe życie marzyłam o dziecku. Miałam z tym problem: śmierć męża, wypadki... I co? Urodziłam syna! Dziś wiem: dziecko daje spokój, uczy od nowa spoglądać na życie, zachwycić się nim jego oczami. I daje poczucie, że jest się na zawsze potrzebnym. A jeśli uda ci się z dzieckiem zaprzyjaźnić, to sukces największy.
Pani się udało?
Anna Dymna: Mam w Michale prawdziwego przyjaciela.
Po porodzie zagrała Pani Helenę Schwartz w „Opowieściach Hollywood” w reżyserii Kazimierza Kutza, który przed Pani scenami wołał: „Stara gruba Żydówka na plan, proszę”. To pomogło zaakceptować własne ciało?
Anna Dymna: Kazio Kutz wówczas mnie tym żartem uwolnił od zwykłego wstydu. Przez chwilę czułam się winna, że czas mija i nie jestem już wiotką Anią Pawlaczką. Grałam u Kazia pierwszy raz. Na pierwszej próbie popatrzył na mnie życzliwie i powiedział: „No, teraz jesteś prawdziwa wspaniała baba!”. I to nie był mój problem, lecz widzów. Wielu nie chciało mnie zaakceptować grubszej i starszej. Pisali: „Ty świnio, nie żryj tyle”, „Ty zapyziały miśku”. Pastwili się tą swoją „wielką miłością”. Ileż razy usłyszałam: „Boże, z pani to tylko głos został!”. Miłe, prawda? Nie chcieli mnie takiej.
Ludzie są okrutni nawet dla uwielbianych aktorów.
Anna Dymna: Przeważnie spotykałam się i spotykam z życzliwością, teraz wynikającą głównie z działalności mojej fundacji. Niestety, także przez fundację spotykam się z dużo większą zazdrością. Niektórzy ludzie, nie rozumiejąc, na czym polega moja działalność, na wszelki wypadek mnie nienawidzą.
Bo pomaga Pani innym?
Anna Dymna: Tak! Kiedyś usłyszałam: „Starzeje się, dupa jej rośnie, to se szmal tak zarabia”. Gdy się dowiedzieli, że jestem wolontariuszką i nie biorę pieniędzy za swoją działalność, no to przeczytałam: „Udaje, pcha się przed kamery, żeby mówić o tych swoich podopiecznych, że niby z niej taki anioł”. I czasem śmieją się: „Święta Anna od downa”.
Ale nie rezygnuje Pani z grania?
Anna Dymna: Nigdy nie zrezygnowałam. W filmie gram rzadko, nie ma tak wielu ciekawych ról dla starszych kobiet, a z byle jakich propozycji po prostu rezygnuję – szkoda czasu. Gram cały czas w moim teatrze, choć od trzech lat mogłabym być na emeryturze. Kocham teatr i na razie nie wyobrażam sobie bez niego życia.
I bywa, że pracuje Pani z kontrowersyjnymi reżyserami…
Anna Dymna: Jeśli potrafię. Z Jankiem Klatą pracowałam w „Orestei” i „Trylogii”. On wie, czego chce. Umie wytłumaczyć, dlaczego takim, nie innym znakiem się posługuje, umie słuchać, szanuje propozycje aktora. Wyrosłam z teatru Wajdy, Grzegorzewskiego, Jarockiego. Teatr tamtych wartości jest moim światem i dzięki tym wielkim twórcom kocham teatr i póki mam siły, chcę mu służyć. Próbuję zrozumieć, dlaczego dzisiejsi twórcy muszą prowokować, krzyczeć, dlaczego to, co tworzą, jest często chaotyczne, nerwowe. Jeśli nie potrafię zrozumieć, po prostu rezygnuję z roli. Muszę, aby być uczciwa.
Wiesław Dymny, podobnie jak Pani, trzymał się z dala od karierowiczostwa.
Anna Dymna: Byliśmy z Wiesiem do siebie podobni. Jak brat z siostrą. Oboje ze Wschodu, z Kresów. Wiesio nie kombinował, nie szedł z „prądem”.
Dymny nadal jest w Pani życiu w jakiś sposób obecny?
Anna Dymna: Cały czas, chociaż przecież tak dawno, niespodziewanie i ostatecznie mnie opuścił. Choć umarł, jest i nikt mi go już nie odbierze. Pamięć o nim daje mi siłę na całe życie.
Na czym więc polega uroda życia?
Anna Dymna: Na tym, że się żyje i że są wokół ludzie, i można im na coś się przydać. Oni dają mi siłę. I to ci najsłabsi. Niby im pomagam, ale tak naprawdę to oni dają mi dużo więcej, niż ja mogę im dać. Patrzę na ich losy, na ich cierpienie, odwagę, niezłomność, siłę i to mnie prostuje. Janusz Świtaj jest od wielu lat całkowicie sparaliżowany, nawet nie oddycha samodzielnie, a pracuje w mojej fundacji, kończy pierwszy rok studiów, zdaje na piątki egzaminy… Patrząc na niego, znajduję w sobie nowe siły. To on mi uświadamia, jak bardzo jestem szczęśliwa.
Ponad 20 lat uczy Pani w krakowskiej szkole teatralnej. Co mówi Pani swoim studentkom?
Anna Dymna: Uczę radości z tego, co robią. Moi studenci nie mają prawa się nudzić. Daję im trudne zadania i mówię: „Wiem, że zrobisz to najlepiej”. Pracowałam z fantastycznymi reżyserami, m.in. Konradem Swinarskim. On coś takiego robił, że człowiek – nawet jeśli nie umiał chodzić – latał. Mówię studentom: „Wszystko przed wami, wiecie, ile jest w was ukrytych niezwykłych rzeczy? Odważcie się tylko!”.
Czuje się Pani wolna od mód i recenzentów?
Anna Dymna:Zawsze byłam. Recenzje czytałam spokojnie – złe mnie nie załamywały, dobre nie wpędzały w euforię. Zresztą już dawno nie czytałam rzetelnej analizy pracy aktora. Dziennikarzy głównie interesują ekscesy, pikantne szczególiki. Kiedyś jedna pani robiła ze mną wywiad po spektaklu „Spaghetti i miecz”. „Podziwiam, że pani na końcu rozbiera się do kostiumu kąpielowego i z tym cielskiem...”. Takie teraz są rozmowy z dziennikarzami: co tam rola, ważne, że jej dupa urosła, że choć aktorka, to śmie się starzeć. Mimo tej presji nie zamierzam ścigać się z czasem. Fausta dobrze znam! Chociażbym zaprzedała duszę diabłu i chirurgom, i tak czas upływa.
Płynie, a Pani wciąż dostaje wiele listów, m.in. od wielbicieli.
Anna Dymna: Piszą, bo w telewizji znów idzie np. „Janosik”. Niektórzy nie wiedzą, że nakręcono to bardzo dawno, i dostaję prośby od 18-letnich chłopców: „Ania, spotkaj się. Jesteś moim ideałem”. Jednemu odpisałam: „Dziecko kochane, to było 43 lata temu”. Odpisał: „A nie ma Pani wnuczki?”.
Od czego – albo od kogo – trzyma się Pani z daleka?
Anna Dymna: Przede wszystkim od narzekających ludzi i od głupiej nienawiści. Przeraża mnie brak szacunku człowieka do człowieka. Trzeba więc z radością robić swoje mimo wszystko i nie dać się zniechęcić.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama