Reklama

Czyj to był pomysł, żebyście Państwo spotkali się na scenie?

Reklama

ANDRZEJ GRABOWSKI: Mój, oczywiście. Ale pomysł zrealizowałem w połowie, bo chciałem, żeby drugą córkę Argana zagrała Kasia, moja młodsza córka, która jest w szkole teatralnej w Łodzi. Ale nie udało się jej zwolnić z zajęć.

ZUZANNA GRABOWSKA: Tata już wcześniej chciał, żebym z nim zagrała, bo już jakiś czas gra Argana w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Miałam być Ludwisią. Akurat ukończyłam szkołę teatralną i uznałam, że nie będzie dobrze, jeśli pierwszą rolę zagram z tatą. Zależało mi, żeby wcześniej zrobić coś na własny rachunek. I myślę, że mi się udało – gram w kilku warszawskich teatrach. Na wspólną pracę zdecydowałam się dopiero po czterech latach.

Z rodziną gra się inaczej niż z kolegami aktorami?

A.G.: Tak samo, choć nie do końca. Widzę, co na scenie robi Zuzia i doradzam jej, tak samo jak innym aktorom. Ale ona pewnie patrzy na mnie jak na dziwoląga, bo niby ojciec, a nie ojciec.

Tata to tyran na scenie?

Z.G.: O nie, absolutnie! Podtrzymuje na duchu. Myślałam, że granie z ojcem będzie mnie stresowało, a po paru dniach okazało się, że to zupełnie naturalne. Widzę, kiedy tata mi się przygląda i jak czasem robi miny, a że zna mnie świetnie, potrafi wytknąć rzeczy, których nikt inny by nie zauważył. Bałam się tej pracy i jestem zdziwiona, że jest fajnie.

Właściwie mogą Państwo robić rodzinne spektakle: Andrzej, dwie córki, Mikołaj Grabowski, szwagierka Iwona Bielska, ich syn Michał, mama Zuzi, Anna Tomaszewska, która gra z Andrzejem w „Chorym z urojenia” w Krakowie.

A.G.: To nie jest takie łatwe. Przez jakiś czas robiliśmy „rodzinny” teatr, przez widzów zwany klanem Grabowskich. Najtrudniej było z Mikołajem, który jest wymagającym reżyserem i emocjonalnie podchodzi do wszystkiego. Wobec tego pozwala sobie na mówienie więcej młodszemu bratu, czyli mnie, niż innym aktorom. A ja z kolei pozwalam sobie więcej na mówienie starszemu bratu niż normalnemu reżyserowi. Dochodziło do konfliktów, które na szczęście nie kończyły się rękoczynami…

Z.G.: Ale prawie…

A.G.: Zrywałem próby. Nie do końca, oczywiście. Więc efekt był dobry, bo znajdowaliśmy consensus. Już wiem, że ostre konflikty nic nie dają. Na szczęście Zuzia ma łagodny charakter.

Jak to jest, Zuziu, kiedy się wyrasta w przeświadczeniu, że świat jest teatrem, za kolegów ma się takich artystów jak Krystian Lupa, Jan Frycz, a za wujka Mikołaja Grabowskiego?

Z.G.: Krystian Lupa w moich wspomnieniach to oszalały siwy pan, który gra reżysera w „Zwierzoczłekoupiorze”, gdzie wystąpiłam jako dziecko. Jan Frycz zawsze był tak blisko naszego domu, że nie myślałam o nim jako o wielkim aktorze, lecz znajomym rodziców. Tak było z wieloma osobami. Dopiero później zobaczyłam, że inni uważają ich za ludzi wyjątkowych. Jako dziecko miałam ten świat za normalny i myślałam, że wszyscy są aktorami. Wydawało mi się niemożliwe, że można robić coś innego.

Dzieci aktorów często najpierw mają za złe rodzicom, że zostawiają je wieczorami w domach i idą do teatru, ale w miarę dorastania zaczynają doceniać dobre strony tej sytuacji i sławnych rodziców.

Z.G.: Rzeczywiście, dla mnie jako małego dziecka, najgorsze były wieczory. Nie lubiłam teatru, nawet nie chciałam tam chodzić. A jak już widziałam rodziców na scenie, denerwowałam się że coś się z nimi dzieje. Bo mama akurat płacze albo tatę biją. To wszystko było dla mnie dziwne. A dochodziły jeszcze ich wyjazdy ze spektaklami. Później zaczęłam zauważać, że to superzawód. I teraz moje dzieciństwo nie kojarzy mi się z traumą, bo rodzice starali się, jak mogli, żeby jednak być w domu. Nigdy nie wykorzystywałam tego, że rodzice są aktorami. Tak jest do tej pory. Nie robię sobie z tatą wspólnych zdjęć, nie chodzę na bankiety. Nie chcę być kojarzona wyłącznie z tym, że jestem córką taty. A z drugiej strony nie wstydzę się tego, że mam fajnych rodziców. Staram się to wypośrodkować.

Tata wyobrażał sobie, że córki będą wykonywały inny zawód niż aktorstwo?

A.G.: Oczywiście! Nigdy ich nie namawiałem. Nie przypuszczałem, że Zuzia będzie aktorką, była nieśmiała, skryta, nie lubiła nawet rodzinnych obiadów.

Z.G.: Chęć bycia aktorką chyba była we mnie zawsze. Byłam nieśmiała, ale co jedno ma do drugiego? (śmiech)

A.G.: Też jestem nieśmiały. Dlatego bronię się przed towarzystwem, chowam do kąta. Wiem, że wyglądam na kabotyna. A to wynika ze strachu i nieśmiałości.

Zuzia była zbuntowaną nastolatką?

A.G.: Nie. Jeżeli się buntowała, to wewnętrznie. Nigdy tego nie okazywała. Grzeczne, dobre dziecko. Do dzisiaj mam o niej takie zdanie. Cenię w niej to, że potrafi mi powiedzieć, kiedy coś robię źle. Nie zdarza się to często, ale jednak...

A jakim tatą jest Andrzej?


Z.G.: Nie wtrąca się do mojego życia, co uważam za dobrą cechę. Pozwala na wiele. Może dlatego, że ma mnie właśnie za ułożoną dziewczynę. Wiadomo, nie robiłam nic strasznego, ale gdyby tak było, wolałby pewnie o tym nie wiedzieć. Sprawy ze mną załatwiała mama. Kiedy długo nie wracałam z imprezy, prosił mamę, żeby do mnie dzwoniła. Często też nie było go w domu, bo wyjeżdżał z teatrem lub na plan filmowy. Okres mojego dojrzewania to jego Kiepscy. Ale zawsze był obecny w naszym życiu. I tak jest do dzisiaj. Bywa, że dzwoni dwa, trzy razy dziennie.

A.G.: A jak nie ja, robi to Zuzia.

Z.G.: Kiedy jesteśmy z Kasią chore, tata dzwoni bez przerwy.

Jeździliście razem na wycieczki?

Z.G.: Ostatnio na Synaju.

I co się tam zdarzyło?

Z.G.: Kilka lat temu byliśmy z moją żoną Anitą, jej córkami, z Zuzią i Kasią w Egipcie. Postanowiliśmy wejść na Górę Synaj, by zobaczyć wschód słońca. Z hotelu na tę wycieczkę wyjeżdża się o drugiej w nocy. I tata po dwustu metrach...

A.G.: ...nie dwustu, tylko po dwóch kilometrach stromego podejścia miałem dosyć.

Z.G.: Odwracam się, a tata siedzi na kamieniu. Mówi, że nie idzie. Za nami ciemność, przewodnik pogania, co robić?!

A.G.: Byłem obładowany wodą do picia, miałem jej z dziesięć litrów. Mówiono, żeby ją zabrać, a okazało się, że można ją kupić.

Z.G.: Zostawiłyśmy więc tatę i idziemy z siostrą. Po drodze dzwonię do niego: „Gdzie jesteś?”, a tata: „Co mam ci powiedzieć? Że przy piątym kamieniu siedzę?”. Denerwowałyśmy się, bo podejście coraz trudniejsze, a on został sam. Jesteśmy na górze, zimno jak cholera, nikt nie ma siły oglądać wschodu słońca, a ja się cały czas martwię o tatę. Nagle patrzę, a on stoi obok. „Jak to? Skąd się tu wziąłeś?!” „Wynająłem wielbłąda” (śmiech).

A.G.: Tak było. Ale wniósł mnie tylko do pewnego momentu, bo droga była zbyt stroma. Więc wspinałem się po schodkach, mając przed sobą olbrzymie pośladki prawosławnej Rosjanki. Wchodzę na górę, a tam wszyscy w kocach śmierdzących wielbłądami. Ale zdążyłem na wschód słońca, a przewodnik: „No to wracamy”. Ta góra nie jest prawdopodobnie tą biblijną i Mojżesza nigdy na niej nie było.

Nadal jeździcie razem na wakacje?

A.G.: W tym roku nie, ale tylko dlatego, że Kasia i Zuzia pojechały na Wielkanoc z mamą do Rzymu. Zwykle wtedy jeżdżę tam, gdzie ciepło.

Tata funduje te wyjazdy?

Z.G.: Tak. Jak się jedzie z tatą, to jako dziecko. Już nim nie jestem, ale miło tak myśleć.

Andrzeju, jakie miałeś najtrudniejsze przeżycie z Zuzią?

A.G.: Po drugiej klasie liceum postanowiła pojechać na rok do Stanów Zjednoczonych. Byłem zaskoczony tym pomysłem, ale znaleźliśmy fundację, która za odpowiednią opłatą wysyłała dzieci. Na lotnisku Zuzia płakała. Zamieszkała w Cleveland u amerykańskiej bardzo bogobojnej rodziny. Miesiąc później byłem na występach w Chicago. Dzwonię do niej, a ona cały czas płacze. „Zuzia, to jadę po ciebie i wracamy do Polski”, a ona, dalej płacząc, mówiła „nie”. To był trudny rok, przez jego połowę w telefonie był tylko płacz.

Z.G.: Nie przez połowę, tylko przez pierwszy miesiąc. Rodzina okazała się dziwna. Nie było tam miłej atmosfery. Ale z perspektywy czasu wspominam to jako super przygodę.

A chłopcy, sympatie? Ojciec był zazdrosny o córkę?

A.G.: Nie, naprawdę. Nigdy nie miałem z tym żadnych problemów.

Zuzia radziła się czasem taty?

A.G.: Raz tylko, gdy zrywała z chłopakiem. Byłem zdziwiony, gdy zaczęłaś mi się zwierzać i radzić.

Z.G.: Bo potrzebowałam męskiego punktu widzenia. I tata poważnie ze mną porozmawiał. Ucieszył się, że przyszłam z tym do niego.

A czy, kiedy się żeniłeś, akceptacja córek była dla Ciebie ważna?

A.G.: Ważne było, co myślą, ale nigdy ich o zdanie nie zapytałem. Nie mogłyby być obiektywne. Rozstałem się z ich matką, więc trudno oczekiwać, żeby mi powiedziały: „Dobrze robisz, że się z matką rozstajesz”. To trudny temat, do dzisiaj go nie poruszamy. Przypuszczam, że obecna żona, która ma dwie córki, też się ich nie radziła.

W czym jesteście podobni?

Z.G.: Boimy się chorób. Tata jest chyba trochę hipochondrykiem.

Trochę „chory z urojenia”?

Z.G.: Trochę. Zawsze się bałeś, że coś ci będzie.

A.G.: Byłaś dzieckiem. Każde powiedzenie, że coś mnie boli, traktowałaś serio. Zawsze...

Z.G.: Ale od mamy można było usłyszeć tylko: „Nic mi nie jest”...

Jaką, Zuziu, cechę charakteru taty cenisz najbardziej?

A.G.: Powiedz, że pracowitość.

Z.G.: Naprawdę, pracowitość. Tata może bardzo dużo wytrzymać. Nie dałabym rady tak jak on pracować. Z planu na plan, z kabaretu na kabaret. Bardzo dużo jeździ nocami, a ja wtedy się denerwuję i zawsze proszę, żeby zaczął się oszczędzać.

A co ojcu podoba się u Zuzi?

A.G.: Te cechy, które sam posiadam: nienarzucanie się, niechęć do bycia celebrytą, i to, że córka nie chce być obecna w mediach za wszelką cenę. Jest taka trochę przedwojenna.

Będziecie jeszcze w przyszłości razem pracowali?

Reklama

A.G.: Mamy taką nadzieję.

Reklama
Reklama
Reklama