Reklama

Wita mnie przed swoim domem na warszawskim Żoliborzu w piżamie i ze szczotką w ręku: „No zobacz, ile tu kurzu. Sprzątam i jeszcze nie zdążyłam się ubrać. Zawsze pilnowałam, żeby było czysto. Pewnie dlatego wybrali mnie do samorządu dzielnicy Żoliborz”– śmieje się aktorka. I zaraz dodaje: „Bo ja do czyszczenia jestem przeznaczona. Kiedy na Pawiaku zapytano, kto pójdzie »na funkcję«, od razu się zgłosiłam. Pochylona nad wiadrem z wodą, myjąc podłogi, mogłam się wiele dowiedzieć. W celi też miałam idealny porządek. Gdyby Niemcy znaleźli odrobinę kurzu, marny byłby mój los”. Potem szybko zmienia temat: „Napijesz się kawy? A umiesz obsłużyć ten ekspres? Jak umiesz, to sobie zrób, a jak nie, dzwonię do męża i on nam powie”. Kiedy kawa jest gotowa, możemy zacząć rozmowę.

Reklama

GALA: Kiedy ostatnio grała pani w tenisa?

ALINA JANOWSKA: Co roku gram w Busku, gdzie leczę reumatyzm. Partneruje mi młody człowiek, świetny tenisista. Na początku zawsze na niego nakrzyczę, żeby mnie nie ganiał po korcie i podawał piłkę na rakietę. W tym roku też się tam wybieram.

GALA: Kto panią nauczył gry w tenisa?

ALINA JANOWSKA: Rodzice. Jeszcze nie chodziłam do szkoły, kiedy podawałam im piłki. Potem odbijaliśmy je z kolegami i weszło mi w krew. Lubię tenis, narty, do niedawna intensywnie pływałam. Ale teraz ze względu na chore kolano muszę się oszczędzać. Ostatnie dwa lata były dla mnie trudne, z defektami fizycznymi. Ale jestem wytrzymała na rozmaite bóle, łącznie z psychicznymi.

GALA: I pracowita. Koledzy opowiadali, że kiedy jechała pani w trasę, na uszach miała słuchawki, przez które uczyła się angielskiego, na kolanach podręcznik do nauki francuskiego, głośno powtarzała pani tekst monologu, a nogą wybijała takt piosenki i jednocześnie robiła na drutach.

ALINA JANOWSKA: Coś z tego było. Przecież gdy się jedzie kilometrami przez Amerykę, trzeba czymś wypełnić czas.

GALA: Patrząc na liczbę filmów, w których pani zagrała, spektakli teatralnych i kabaretowych, widać, że wyciskała pani z życia, ile się dało. A przecież miała pani także rodzinę, urodziła troje dzieci...

ALINA JANOWSKA: Dziećmi opiekowali się niania Halunia i mąż. Było dla mnie ważne, żeby nie marnować czasu. Wyniosłam to z domu. Mama zawsze chodziła ze ściereczką za pasem, ścierała kurz i śpiewała, gdyż była śpiewaczką, mezzosopranistką. Całymi dniami ćwiczyła głos. Ojciec, inżynier rolnik, był dyrektorem kolejnych szkół rolniczych i leśnych, więc kilka razy zmienialiśmy miejsce zamieszkania. Ale mama lubiła wieś i umiała ją pięknie interpretować. Analizowała kolory i formę. Stąd moja wrażliwość na malowanie.

GALA: Talent plastyczny pomógł pani przeżyć wojnę. W 1939 roku w Wilnie, po ucieczce przed Sowietami z rodzinnego domu, sprzedawała pani na targu malowane przez siebie wydmuszki. W obozie Hochenstein za portrety dzieci więźniarek dostawała pani chleb. Ale prawdziwą pasją był taniec. Tańczyła pani nawet na Pawiaku.

ALINA JANOWSKA: Ćwiczyłam, gdzie tylko mogłam. Tak jak mnie tego uczyła wspaniała profesor Janina Mieczyńska. To ona położyła fundamenty pod mój taniec, a i inne sztuki również. Dawała nam tematy do improwizacji, działała na wyobraźnię. Musiałam stwarzać różne typy: gruba baba, chudy mężczyzna, naśladować rozmaite zwierzęta. De facto była to też szkoła aktorska. Na Pawiaku ćwiczyłam w łaźni albo w celi, w ukryciu, żeby się nie narazić na karę.

GALA: Za co trafiła pani na Pawiak?

ALINA JANOWSKA: Za przechowywanie Żydów. Wszyscy im pomagaliśmy. Gdy teraz czytam, że Polacy mieli zły stosunek do Żydów, robi mi się niedobrze. Zabrano mnie z mieszkania, którym zarządzała siostra mamy. Schroniłam się tam po spoliczkowaniu Niemca za to, że klepnął mnie po pupie, gdy byłam robotnicą rolną u państwa Branickich w Wilanowie. U ciotki przynosiłam węgiel z piwnicy, paliłam w ośmiu piecach, sprzątałam i otwierałam drzwi według umówionych dzwonków. W jednym z pokojów mieszkali państwo Kisielewscy, rodzice Stefana. On też czasami nocował po występach w knajpach. W innym pokoju mieszkał Żyd, który przed wojną był attaché kulturalnym w Chinach. Widywałam go potem na przesłuchaniach gestapo na Szucha i na Pawiaku. Ja szorowałam podłogi, a on przynosił mi wodę.

GALA: Trzykrotnie pani ocalała.

ALINA JANOWSKA: Tych ocaleń było więcej. Wymodlili je chyba moi rodzice. Kiedy wróciłam z powstania, mama stała na stole i zawieszała firanki. Czekałam za drzwiami, aż skończy, żeby nie spadła. Zapytałam o ojca. „Na pewno jest w kaplicy u sióstr” – powiedziała. Mieszkaliśmy wtedy w Tworkach, gdzie przy szpitalu psychiatrycznym ojciec prowadził gospodarstwo rolne. Poszłam do kaplicy. Tata leżał krzyżem na ziemi i modlił się o mój powrót. Nie chciałam, żeby wiedział, że go zobaczyłam. Wróciłam do domu. Mam darowane życie, na pewno. Osobą, która wyciągała mnie z opresji, była Ilse Glinicka, pół Austriaczka, pół Estonka, przyjaciółka mamy. Znała świetnie niemiecki. Niemcy traktowali ją z szacunkiem i brali za swoją. To ona wydostała mnie z transportu, a potem z Pawiaka.

GALA: Wszystko pani pamięta? Dobre i złe rzeczy?


ALINA JANOWSKA: Staram się pamiętać te dobre, zabawne. Choćby prywatki w czasie okupacji. Chodziliśmy do mojej przyszywanej ciotki. Prowadziła na Jasnej tzw. bridge-room dla panów, którzy jedli, pili i grali w karty. Jej córki, Lilly i Betty, bo ciotka była z pochodzenia Szkotką, urządzały potańcówki. Tańczyliśmy całe noce, od 8 wieczorem do 5 rano, tyle, ile trwała godzina policyjna. Przychodzili tam fajni chłopcy. Przez jednego z nich poznałam Włodzia Galina i się w nim zakochałam.

GALA: To była płomienna miłość?

ALINA JANOWSKA: Bardzo. Włodzio był przystojny i niepokorny. Zaprosił nas na pływanie po Wiśle, co oczywiście było zabronione, żaglówką, którą sam zbudował. Zobaczyłam go w akcji i narodziła się sympatia. Był człowiekiem czynu, odważnym. Podczas tej wycieczki zostaliśmy napadnięci przez bandziorów. Kazano nam oddać kosztowności i pieniądze, a on, jak bohater, niepostrzeżenie zsunął się do wody i wrócił z uzbrojonymi w kosy mężczyznami z okolicy. Rabusie musieli wszystko oddać. Element sentymentalny między nami był pod napięciem, bo to, co robiliśmy, zawsze było niebezpieczne. A do tego dochodził element komiczny, radosny.

GALA: Szczerze się uśmiałam, czytając w pani książce „Jam jest Alina, czyli Janowska Story”, jak to po wojnie rzuciła pani dla Włodzia teatr i została konduktorką w jego autobusie.

ALINA JANOWSKA: Miałam konduktorską czapkę i torbę na bilety przewieszoną przez ramię. W nocy drukowaliśmy bilety pieczątką z kartofla. Sprzedawałam je, a on zarobione pieniądze inwestował w wyciąganie następnego samochodu z Wisły – nasz opel stamtąd pochodził. Do tego ganiała nas milicja. Ale Włodzio był niesłychanie zaborczy. Kiedy chciałam otworzyć szkołę tańca w Trójmieście, nie pozwolił. Więc mimo że byłam zaangażowana, uciekłam od niego. Potrzebne mi były własne pieniądze, zwłaszcza kiedy po śmierci taty musiałam wspomagać mamę. Zrozumiałam, że przy Włodziu zawodowo nic nie zrobię, za to będę mu służyła jako niewolnica, bo tego wymagał i nie znosił sprzeciwu!

GALA: Ale małżeństwo z Wojciechem Zabłockim się pani udało. Trwa już 45 lat.

ALINA JANOWSKA: W małżeństwie zawsze są jakieś progi, przez które trzeba przechodzić. Trzeba umieć wybaczać i doceniać dobre strony drugiego człowieka. Przyznaję, że sama czasem jestem za mało tolerancyjna. Ale doceniam dobre cechy męża i jego talenty. Jest świetnie wykształcony, ładnie maluje, pisze dobre wiersze i co wybuduje, jest świetne. Mamy dzieci, które są inteligentne, samodzielne i utalentowane. Niestety, wszystkie daleko. Najbliżej, bo w Krakowie, mieszka Michał. Jest poetą i reżyserem. Córki są w USA: najstarsza Agata, anestezjolog, od lat w Bostonie, Kasia, italianistka, od roku w Nowym Jorku. Mam też pięcioro wnucząt.

GALA: Oboje państwo byliście atrakcyjni. Jak radziliście sobie z zazdrością?

ALINA JANOWSKA: Nie dawałam Wojtkowi tak specjalnie powodów. Dopiero teraz dowiaduję się od ludzi, jakie miałam powodzenie. Zobaczyłam niedawno swoje stare zdjęcie na okładce jakiegoś pisma. I dotarło do mnie, że rzeczywiście byłam niezła laska! Ale wtedy tego nie czułam. Jeździłam z chłopakami na nartach tylko dlatego, że zabierali mnie na takie trasy, na które sama bym się nie porwała. Nigdy nie dopuszczałam do sytuacji, które mogłyby mi skomplikować życie.

GALA: Boi się pani starości?

Reklama

ALINA JANOWSKA: Przecież jestem stara. A jakoś strachu po mnie nie widać, najwyżej zmęczenie, bo dużo pracuję. Kiedy byłam młoda, na kort tenisowy Legii, gdzie grywałam, przychodziła pani, która miała 70 lat. Wydawała mi się strasznie stara. A ja mam 85! Starość jest wrażliwsza od młodości. Bo mniej więcej wiesz już, o co w życiu chodzi i co czym może się skończyć

Reklama
Reklama
Reklama