Reklama

Okazujecie sobie tyle czułości po 15 latach w zwiazku. Zdradzicie receptę na taką miłość?
Agnieszka: Przejść razem kryzys (śmiech). Wspólne pokonanie problemów wzmacnia. Przyznaję, że to ja zapoczątkowałam proces zmian, ale Robert zechciał za nimi pójść. Nie usłyszałam pełnego wyrzutów: „O co ci chodzi? Z czego jesteś niezadowolona? Przecież mamy wszystko, czego w życiu potrzeba”. Miałam szczęście, ponieważ Robert uważnie słuchał. To był początek naszego niesamowitego rozwoju jako pary. Oboje często powtarzamy: jak cudownie, że przytrafił nam się ten kryzys.
Cudownie? Agnieszka sie wyprowadziła. Blisko, bo dzieliło was tylko piętro. Ale jednak przez rok nie mieszkaliście razem.
Robert: Przeżyłem to bardzo. Agnieszka miała odwagę powiedzieć słowa, których nigdy nie spodziewałem się usłyszeć. Ale one były jak kubeł zimnej wody, jak otrzeźwiające uderzenie w twarz. Siedziałem sam i zastanawiałem się, co mnie spotkało, przecież ją kocham. Ale okazało się, że nie jemy wspólnie posiłków, nie chodzimy na spacery...
Agnieszka: Dziękuję, że zrozumiałeś, jak bardzo potrzebowałam tego oddalenia i czasu. Wiedziałam, że kryzys nie minie jak gorączka trzydniowa u dziecka. Na szczęście oboje chcieliśmy coś zmienić. Pójść nawet, jeśli trzeba, do psychologa, by pomóc sobie zrozumieć, co się z nami dzieje.
Kiedyś wizyty u psychologa były skrywaną tajemnicą. Dziś są oznaką tego, że chce się świadomie inwestować we własny rozwój.
Agnieszka: Nie ma sensu stale powtarzać tych samych błędów. Problemy są po to, by zacząć się rozwijać, dojrzewać.
Robert: Najpierw przestałem pracować w weekendy. A byłem pracoholikiem, mijałem się z Agnieszką, pozwoliłem sobie zagubić się w niekontrolowanym pędzie. Ona mnie z tego wyrwała. Kiedy tak spokojnie zjedliśmy śniadanie, spędziliśmy wspólnie dzień, wieczorem poszliśmy do kina, już wiedziałem, że nie chcę dłużej tracić tego, co omijało mnie przez lata.
Poczułeś to tak w jednej chwili?
Robert: Niemal od razu. Najtrudniej jest spróbować. Dopóki tego nie zrobisz, nie masz nawet pojęcia, w jakim żyjesz obłędzie. Bywa, że spotykamy się z kimś, siadamy razem przy stole, a on połowę tego czasu rozmawia przez komórkę. Kiedyś byłem taki sam. Pamiętam, że parę lat temu przerwa na posiłek w ciągu dnia była w mojej pracy ekstrawagancją. To się zmieniło. W plan sesji wpisana jest chwila na obiad, ale to ja zacząłem mówić: „Usiądźmy razem”. I widziałem zmieszanie, bo między ludźmi nie było bliskości. Dziś to oczywiste: jeśli za obiektywem staje Wolański, lepiej, żeby był wolny stół, przy którym zmieści się cała ekipa (śmiech).
Agnieszka: Zrobiło się miejsce i na pracę, i dla nas. Mamy zasadę: w weekend nie odbieramy telefonów. Jeśli odłożysz na bok komórkę, być może stracisz zlecenie, ale inaczej możesz stracić coś cenniejszego, kochaną osobę, rodzinę.
Wam otworzyły sie na to oczy.
Robert: Gdyby nie Agnieszka, wielu rzeczy nie potrafiłbym dostrzec. Nawet kiedy byłem sam, zawsze schludnie się ubierałem, interesowałem sztuką, ale inaczej patrzę na świat, odkąd ją kocham. Wciąż wysyłam Agnieszce zdjęcia. To może być zwykły liść. Ona robi to samo. Nauczyła mnie takiego uważnego patrzenia. I niemartwienia się o to, co będzie za chwilę.
Agnieszka: Ludzie często myślą o tym, co było, co będzie i tracą mijający właśnie moment. Nie ma ich w TEJ chwili. Nie pochwalam beztroski, ale trzeba cieszyć się byciem tu i teraz.
Brzmi jakby nie było nic prostszego. Umiecie się tak niepohamowanie cieszyć?
Robert: Nie mamy ambicji mieszkania w pięcio czy siedmiogwiazdkowym hotelu, ale jak już trafiamy do takiego...
Agnieszka: ... to skaczemy po łóżkach (śmiech).
Robert: Jak coś nas cieszy, rozpiera radość skaczemy po łóżku. To czysta przyjemność.
W górach też? Od trzech lat spędzacie tam każdą wolną chwilę.
Agnieszka: Nie uciekamy od ludzi, ale to miejsce skradło nam serca. Ładujemy tam akumulatory. Kiedyś byliśmy ludźmi miasta. Jeśli gdzieś wyjeżdżaliśmy, to najchętniej do Paryża, Londynu lub Nowego Jorku.
Robert: Marzyliśmy, by mieszkać w metropolii.
Agnieszka: Kontaktu z naturą uczyliśmy się jak dzieci. Wszystko nas zachwyca. Czasem jesteśmy nawet postrzegani jako niegroźni dziwacy. W momencie, w którym następuje przebudzenie i stajemy się świadomi, wszystko zaczyna cieszyć. Najprostsze sprawy. Łapię takie ukradkowe spojrzenia z niemym pytaniem: zwariowała? A ja biorę do ręki paprykę i wołam: „Jezu, jaka ona piękna, ależ ma kolor!”. Kiedyś moje obrazy i rysunki były czarno-białe. Dzisiaj nie mogę nasycić się kolorem.
Robert: W Paryżu przez dziesięć lat mieszkałem w czerni i bieli.
Agnieszka: Czysty artyzm, a ja tu nagle zachwycam się bakłażanem i zaczynam malować pomarańczowe dynie (śmiech).
Czym was zachwyca ten nowo odkryty świat?
Robert: Dziś sami mamy ogródek. Ale zaczęło się od tego, że poznaliśmy ludzi, którzy nie chodzą po warzywa do sklepu, bo mają swoje. I zobaczyliśmy, jak cudownie jest wyjść z domu, zerwać to, co sami wyhodowaliśmy i zaraz zjeść. Poznaliśmy innych, którzy mają kozy i z mleka robią doskonałe sery. Żyją tak, bo taki jest ich wybór. Wcale nie pochodzą z zabitej dechami dziury. Dostrzegamy piękno w tym, że coś jest zrobione ręcznie, z sercem i duszą. Ma niepowtarzalny urok. Ludzie jeżdżą do Toskanii, a tu w Polsce, w miasteczku, które ma 600 mieszkańców stoi światowej sławy bazylika. Cudze chwalicie, swego nie znacie. Taka prawda.
Agnieszka: W Warszawie często spotykamy ludzi, którzy mają, zdawałoby się, wszystko: domy, samochody, karierę, najmodniejsze ubrania, i są niezadowoleni. Wściekli, narzekają, od rana na siebie wrzeszczą. Napisałam „Smak szczęścia”, bo zrozumiałam, że ono wcale nie zależy od zewnętrznych okoliczności, bogactwa, stanu posiadania. Czasem mając materialne zdobycze można być wewnętrznie największym biedakiem. Szczęście mamy w sobie. Chcę o tym pamiętać każdego dnia.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama