Reklama

Niebawem kończy 40 lat - z czego dokładnie połowę spędziła na scenie. Energii pozazdrościć jej może większość dwudziestolatek. Właśnie poprowadziła koncert "Gorączka niedzielnej nocy" na festiwalu w Sopocie. Samotnie wychowuje 8-letniego syna Rocha, koncertuje, udziela się społecznie i - od niedawna - politycznie. Popiera Partię Kobiet Manueli Gretkowskiej. Od czterech lat wspólnie ze swoim menedżerem Tomikiem Grewińskim prowadzi Kayax - firmę fonograficzną, która w tym czasie wylansowała kilka gwiazd, m.in. Krzysztofa Kiljańskiego, Zakopower i Marysię Peszek, wspomogła kariery Andrzeja Smolika, Noviki i Tatiany Okupnik. Rozmawiamy w siedzibie firmy. Kayah wpada tam rzadko, ale kiedy już jest, załatwia wszystko od ręki. Tym razem musi zaakceptować okładkę kolejnej wydawanej przez Kayax płyty: "Za ciemna. Tu trzeba poprawić owal twarzy, tu przykryć zmarszczkę". Polecenia wydaje szybko, konkretnie. Dokładnie wie, czego chce.

Reklama

Jaką jesteś szefową?

KAYAH: Nieobecną. Jestem tak zagoniona, że w firmie co najwyżej bywam. Raz na tydzień.

Potrafisz przeprowadzić rozmowę dyscyplinującą z podwładnym?

KAYAH: Pewnie. Robię to bardzo rzadko, ale jak już się zdarzy, wiem, jak postąpić. Kiedy ktoś mnie zawiedzie, mówię mu, że sprawił mi ból. I to działa lepiej niż awantury z krzykiem. Bardzo dbam o to, by w zespole, w którym pracuję, była dobra atmosfera. To jest czasem ważniejsze od umiejętności i zawodowstwa.

A umiesz rozliczyć się z urzędem podatkowym, ZUS-em? Wiesz, czym jest kapitał zakładowy?

KAYAH: Daj spokój! Ja nie rozróżniam brutto od netto. Jestem twarzą Kayaksu i tyle. Nie wnikam nawet, ile dokładnie płyt sprzedajemy. Bo mnie to okropnie nudzi. A nasze projekty wspomagam kreatywnie i medialnie. Moja popularność gwarantuje dobry PR. To moja działka.

A myślisz o sobie: "bizneswoman"?

KAYAH: Jaka tam ze mnie bizneswoman?! Jestem współwłaścicielką firmy, ale z prawdziwym biznesem mam niewiele wspólnego. O to dba mój wspólnik i menedżer - Tomik Grewiński. To on któregoś dnia namówił mnie na przygodę, jaką jest Kayax. Na razie udaje nam się przetrwać. I to się liczy. Bo satysfakcja z tej pracy jest ogromna. Każdy z tych projektów to dla mnie ogromne przeżycie. Obserwuję tych naszych artystów, dopinguję ich, staram się pomóc.

A któregoś dnia uczeń przerośnie mistrza i na własnej piersi wyhodujesz konkurentkę czy konkurenta?

KAYAH: A jakim ja mogę być mistrzem dla Marysi Peszek albo każdego innego w naszej stajni? Mogłabym się od nich wiele nauczyć. Bo wrażliwość i kreatywność są niezależne od wieku i doświadczenia. Muzyka to nie jest bieg przez płotki. Przez 20 lat na scenie nauczyłam się, że to jedyne zdrowe podejście. Ale niezbyt częste. Wynikające z niezdrowej konkurencji przepychanki są czymś zwyczajnym w tym naszym - jak mawiał Czesław Niemen - "paszoł biznesie".

Na co dzień używasz tego określenia?

KAYAH: Tak, choć mówię to z goryczą, bo sama robię w tej materii. Mam tylko nadzieję, że dzięki Kayaksowi przedrostek "pa" coraz bardziej będzie odklejał się od "show". Marzy się nam, by logo Kayaksu było gwarancją jakości. Na pewno priorytetem nie są pieniądze.

Na sprzedaż płyt Kayaksu chyba nie możesz narzekać?

KAYAH: Finansowo różnie na naszych projektach wychodzimy. Bierzemy się za bary z rzeczami trudnymi, niekomercyjnymi, często promujemy debiutantów. A to wiąże się z ryzykiem. I czasem musimy dopłacić do interesu. Nie codziennie wydaje się takie płyty jak "In The Room" Krzysztofa Kiljańskiego. To był wielki, także komercyjny sukces, którego nie spodziewaliśmy się.

A porażka?

KAYAH: Niedawno wydaliśmy płytę "Music 4 Boys And Gays", czyli "Muzyka dla chłopaków i gejów". Co oczywiście jest żartem. I co się okazało? Że w naszym purytańskim, zakłamanym i nietolerancyjnym społeczeństwie płyta cieszyła się powodzeniem jedynie na aukcjach internetowych - bo gwarantują anonimowość. W sklepie ludzie wstydzą się sięgnąć po płytę dla homoseksualistów. To było coś, co mnie sfrustrowało. Sam tytuł płyty był oczywiście prowokacją. Bo nie ma czegoś takiego jak muzyka dla gejów, tak jak nie ma muzyki dla kobiet, mężczyzn i tak dalej. Muzyka jest albo dobra, albo zła. Madonny czy Zdzisławy Sośnickiej nie słuchają przecież tylko geje.

Ty, podobnie jak one, stałaś się gejowską ikoną.

KAYAH: Podobno byłam nią jeszcze przed wydaniem płyty. Może to dlatego, że umiem podnieść się po porażce?

To aż tak ważne?

KAYAH: W małych środowiskach, wśród ludzi, którzy są zastraszeni i czują się zepchnięci na margines, liczy się osobowość. Imponują im kobiety o mocnych charakterach.

Przynajmniej to środowisko doceniło cię za odważny projekt.

KAYAH: Wcale nie wygląda to tak różowo. Z tej strony spotkałam się z oskarżeniem, że zrobiłam to pod publiczkę, dla kasy. Nigdy w życiu nie robiłam niczego pod publiczkę. Nawet kiedy nagrywałam z Bregoviciem, było to szczere, od serca. I wcale nie marzyłam o tym, by dzięki temu trafić pod strzechy. W założeniu miała to być wykwintna, wręcz niszowa płyta.

Wstydzisz się tego albumu?

KAYAH: Nie, dlaczego? Napisałam świetne teksty, pokochali mnie ludzie, kupiłam dom... Ale piosenki "Prawy do lewego" mam już dość.

Rozmawiamy tuż przed twoimi 40 urodzinami. To dla ciebie ważna cezura?

KAYAH: Czasem tak. I wtedy znów chciałabym mieć 30 lat... Inaczej spożytkowałabym tamten czas. Pocieszeniem dla mnie jest fakt, że mam dobre geny i nie czuję na sobie ciężaru wieku. Moja mama świetnie się trzyma, a ma ode mnie 20 lat więcej. Fizycznie czuję się młodo. Ale przyznaję, że zauważam na twarzy zmarszczki, zaczęłam nawet chodzić do kosmetyczki. Na szczęście wciąż nie jestem na etapie, o którym kiedyś pięknie śpiewał Seweryn Krajewski: "Coraz trudniej po schodach, coraz puściej w kredensie...".

Ale mówisz to z obawą w głosie.

KAYAH: Jestem osobą szalenie emocjonalną i przez to spalam się szybciej niż wiele innych kobiet. Chociaż tak naprawdę to wszystko jest relatywne. Pamiętam, że jak byłam mała, mówiło się, że w roku 2000 będzie koniec świata. Szybko sobie policzyłam, że będę mieć wtedy 33 lata. Pomyślałam sobie wtedy: "Taka stara będę, że nie żal będzie umierać. Niech więc sobie będzie koniec świata". A teraz jestem ryczącą czterdziestką, która ani myśli z czegokolwiek rezygnować.

Czujesz się kobietą w pełni dojrzałą?

KAYAH: Od niedawna zaczęłam myśleć o sobie jako o kobiecie, nie jako o dziewczynie. Wreszcie czuję, że mam na swoim miejscu: serce, duszę, ciało, namiętność, rozum... Przepraszam mężczyzn, którzy kiedyś bardzo mnie kochali. Bo mimo że chciałam im oddać wszystko, oddawałam tylko połowę. Teraz, w bonusie, mam również głowę. I że jeśli kiedyś byłam "ciachem", to teraz jestem "ciachem z wisienką". Wiadomo, że najsłodsze są dojrzałe owoce. Ale też czym jestem starsza, tym więcej rozumiem z naszej rzeczywistości i więcej rzeczy mnie frustruje.

O czym myślisz?

KAYAH: Polityka i obyczaje. Mam 8-letniego syna, który za parę lat będzie musiał zmierzyć się z tą degrengoladą. Z nietolerancją, schamieniem, zawiścią, zazdrością... Jak o tym myślę, coraz bliżej jestem decyzji o emigracji.

Mówisz poważnie?

KAYAH: To nie w porządku - żyć bez poczucia bezpieczeństwa. W kraju, w którym kuleje opieka socjalna, skąd uciekają masowo specjaliści, a politycy nie rządzą z myślą o dobru innych. Nie jest miłe, gdy ludzie oglądają mnie sobie w sklepie czy na ulicy jak małpę w zoo. Mam dosyć czytania o sobie bzdurnych artykułów w brukowcach. Mam dosyć kolesi, którzy nocują z aparatami pod moim domem. Ludzie traktują mnie jak postać wirtualną, którą można bezkarnie obgadywać, stojąc dwa kroki obok.

Jak na to reagujesz?

KAYAH: Ostatnio na lotnisku o mało nie pobiłam pewnego faceta, który bez pytania robił mi zdjęcia. Dla mnie to szczyt głupoty i dowód braku elementarnego wychowania. Ale potem aż mi było głupio, że tak wybuchłam. Kiedy wyjeżdżam, mam szansę się od tego odpocząć.

W zachodniej Europie czy w Stanach gwiazdy też są na to narażone.

KAYAH: To prawda, ale prawo lepiej je chroni. W krajach zachodnich kobiety czterdziestoletnie kwitną, są w apogeum własnych możliwości. Tylko u nas czterdziestolatki są przezroczyste, podświadomie czują, że powinny wyglądać tak, jakby nosiły czapkę niewidkę, czyli nie rzucać się w oczy. Nie chcę tak. Właśnie dlatego coraz częściej mam dość polskiej mentalności. Zdaję sobie sprawę, że takie Włochy też są skorumpowane, też nie wszystko jest tam idealne. Ale przynajmniej jest ciepło, ludzie się do siebie uśmiechają, wspólnie biesiadują. Nam, Polakom, brakuje dystansu, życzliwości.

Może zamiast narzekać, warto spróbować coś zmienić - tu, na miejscu?

KAYAH: Staram się to robić. Angażuję się w wiele ruchów społecznych. Dlatego też pomagam Manueli Gretkowskiej promować Partię Kobiet.

Włączysz się w kampanię wyborczą?

KAYAH: Prawdę mówiąc, jestem bardziej jedną z twarzy partii niż aktywistką. Kobiety chcą mieć kogoś, z kim mogłyby się utożsamiać. Bo jeśli dziewczyny słuchały kiedyś "Supermenki" czy "Testosteronu", jest szansa, że wysłuchają w skupieniu także programu partii, w której jestem. Do kobiet mam siostrzany stosunek, a walcząc o lepsze, walczę również o siebie.

Zobaczymy cię w parlamencie?

KAYAH: Nie nadaję się do tego. Jestem zbyt impulsywna. A polityk powinien umieć opanować emocje. W Sejmie niech działa Manuela. Żartujemy z nią sobie, że jej siwa głowa budzi szacunek. Nawet jeśli jest to młoda siwa głowa. Poza tym będąc posłem czy senatorem, musisz być transparentny - twoje życie prywatne jest na widoku publicznym i nie możesz powiedzieć, że ci to nie odpowiada. Takie jest ryzyko tego posłannictwa. Ja tak nie chcę. Wystarczy, że jestem ekshibicjonistką w tekstach. Ale chciałabym mieć świadomość, że na coś się światu przydaję. Myślę, że motorem wielu naszych działań dla innych, działalności społecznej czy charytatywnej jest chęć "pogłaskania siebie samego". A więc wynika z pobudek czysto egoistycznych. Po prostu pragniemy poczuć się lepiej we własnym towarzystwie.

Podobno wierzysz w to, że "Bozia ma dla każdego z nas przygotowany dzienniczek, w którym zapisuje wszystkie nasze plusy i minusy". Jak wygląda twój dzienniczek?

KAYAH: Zużyty jest już mocno. Jestem osobą bardzo aktywną, energiczną. I choć nie lubię popełniać błędów, nie boję się podejmować ryzyka. Wierzę, że lepiej żałować, że coś się zrobiło, niż wyrzucać sobie, że czegoś się nie miało odwagi spróbować. Nie mogę zrozumieć, dlaczego wielu moich rówieśników woli siedzieć cicho, nie wychylać się. Życie przepływa im między palcami, ale w ogóle tego nie zauważają. Ich dzienniczki z pewnością wyglądają schludniej. Ważne, że od momentu, gdy zdałam sobie sprawę z istnienia takiego indeksu, myślę o tym, by zbierać jak najwięcej plusów.

Kayax jest takim plusem?

KAYAH: Głęboko w to wierzę. To jest czysta idea. I wielka przygoda. Swoją drogą intencje mam zawsze jak najlepsze. Ale też wiem, że czasem bywam słoniem w składzie porcelany. Mam wrażenie, że moja szczerość i prostolinijność jest jednocześnie zaletą i wadą. Pozornie to powinno ułatwiać kontakt ze mną, a w rzeczywistości jednak utrudnia. Czasem jak coś palnę, to robi się gorąco.

Z czego to wynika?

KAYAH: Mierzę ludzi własną miarą. Umiem z siebie żartować i bywam wobec siebie okrutna. Niestety, to się przekłada potem także na moje stosunki z otoczeniem.

Reklama

Za to Bozia stawia ci minusy?

KAYAH: Na pewno. Wiem, że zdecydowanie za dużo mówię i jestem mało dyskretna. Często zabieram głos niepotrzebnie, niepytana. A potem tego żałuję. Zdarza mi się oceniać i sądzić innych zbyt pochopnie. Walczę z tym. Dobro powraca, więc się opłaca.
Sylwetka gwiazdy : Kayah

Reklama
Reklama
Reklama