Zwierzęta - kochaj i głaszcz
Gdy głaszcze się psa, on myśli: „Ten człowiek to jakiś bóg: karmi mnie, pieści...”. Kiedy dotyka się kota, on jest przekonany: „Rety, muszę być bogiem”. – No i jak tu ich nie kochać? – mówią miłośniczki zwierząt.
- Agnieszka Rakowska-Barciuk, fot. Arcadius Mauritz, Claudia
Małgorzata Foremniak ratuje bezdomne psiaki, a potem szuka im dobrego domu. Olga Bołądź była wolontariuszką w schronisku; czyściła boksy, ocieplała budy, zabierała psy na spacer. Do Katarzyny Grocholi lgną kocie znajdy z całego świata, nigdy nie odmawia im pomocy. Beata Sadowska marzy, żeby wszystkie stworzenia były szczęśliwe jak jej Momo. A Monika Mrozowska została wegetarianką. Z miłości do zwierząt.
1 z 6
ekstra
Gdy głaszcze się psa, on myśli: „Ten człowiek to jakiś bóg: karmi mnie, pieści...”. Kiedy dotyka się kota, on jest przekonany: „Rety, muszę być bogiem”. – No i jak tu ich nie kochać? – mówią miłośniczki zwierząt.
Małgorzata Foremniak ratuje bezdomne psiaki, a potem szuka im dobrego domu. Olga Bołądź była wolontariuszką w schronisku; czyściła boksy, ocieplała budy, zabierała psy na spacer. Do Katarzyny Grocholi lgną kocie znajdy z całego świata, nigdy nie odmawia im pomocy. Beata Sadowska marzy, żeby wszystkie stworzenia były szczęśliwe jak jej Momo. A Monika Mrozowska została wegetarianką. Z miłości do zwierząt. Zdjęcia pochodzą z sesji do charytatywnego kalendarza „Ladies for Animals”. To projekt Fundacji Centrum Pomocy Zwierzętom TRIP. – Zachęcamy do adopcji bezdomnych psów i kotów. Zwierzak ze schroniska to pełnowartościowy przyjaciel – zapewniają pomysłodawcy. W sesji wzięły udział znane kobiety, a towarzyszyły im zwierzaki ze schroniska w Celestynowie. To właśnie tam tra ą pieniądze ze sprzedaży kalendarza. Więcej informacji: www.facebook.com/SchroniskoCelestynow
2 z 6
Małgorzata Foremniak
Jestem „świeżą” miłośniczką kotów. Mojego Orysa mam od trzech lat. to wielki pieszczoch, nawet gdy myję zęby, nie odpuszcza: wchodzi na umywalkę, wskakuje mi na ramię i czeka na wyrazy uwielbienia. Głaszczę go, słyszę jego mruczenie – taki poranek jest cudowny. Czy pani ma jakieś zwierzątko? – pytają mnie internauci na czacie. Całą gromadę! – odpowiadam i wyliczam aktualny stan posiadania: osioł Ferdek, konik szetlandzki Frida, mułki – Frędzel i Fuks, kot Orys oraz psy – Leon i Szczota. One nie zadowalają się zdawkowym pogłaskaniem po głowie, to musi być – co najmniej – wielkie przytulenie! Kiedy moje dzieci były małe, wakacje spędzaliśmy z nimi na wsi. Co roku pod nasz dom regularnie trafiały wtedy zwierzaki, które przestały być komuś potrzebne. Przygarnialiśmy je, a potem szukaliśmy dla nich ludzi, którzy okazaliby im serce. Mój pies Szczota też jest znajdą. Trafił do nas przed Wigilią, a był tak mały, że wylegiwał się w kapciu. Jest z nami do dziś. Wyrósł! Zwierzęta towarzyszą mi od dzieciństwa. Pamiętam, że latem lubiłam chodzić z moim psem Kazanem na długie spacery. Potem pojawił się Mozart, dog de Bordeaux. Moja wielka miłość. Niestety, już go nie ma. Teraz do spacerów mobilizują mnie Szczota i Leon. Ten ostatni jest wiecznie gotowy do wyjścia. Noc, zima, nie ma przebacz. Im większy śnieg i mróz, tym bardziej on nie odpuszcza, musisz włożyć dres i wyjść. Ale gdy już oddychasz świeżym powietrzem, myślisz: „Ale cudownie”. Dzięki Leonowi przeżyłam pewnego lata magiczny, wręcz symboliczny moment. Byłam w domku na wsi i w nocy Leon nie mógł się zdecydować, czy chce być w środku, czy na dworze. Musiałam go ostatecznie wypuścić, o zgrozo, o trzeciej nad ranem! Spania już nie było, rozbudziłam się całkowicie. Wyszłam z domu, owinęłam się kocem i położyłam na huśtawce. Miałam nadzieję, że sen mnie jeszcze dopadnie. Aż tu nagle, około czwartej, zaczął się niezwykły ptasi koncert. Mgła rozlała się po łąkach i miałam przed sobą obraz Chełmońskiego jak żywy. Wrażenie, że jestem w innej przestrzeni, było wszechogarniające. Czas się zatrzymał. Byłam „tu i teraz”. Pomyślałam: „Zapamiętaj ten stan i pobłogosław, a przede wszystkim – Leona”
3 z 6
Olga Bołądź
Niełatwo jest rozstawać się z kolejnym odchowanym szczeniakiem. każdy jest mi bliski. Czasem mam łzy w oczach, kiedy go oddaję, ale są to też łzy szczęścia. On idzie do dobrych ludzi, a ja mogę przygotować do adopcji następnego psiaka, nierzadko skazanego na życie w schronisku. Przez mój dom rodzinny przewinęło się wiele psów. Gdy któryś odchodził na zawsze, było mi bardzo smutno. Ale kiedyś koleżanka umieściła na Facebooku testament ukochanego psa. On prosił, żeby miłość, którą był obdarzany, przekazać innemu zwierzakowi. Tym się kieruję. I zawsze, gdy przekraczałam bramę schroniska dla zwierząt w Józefowie, miałam to z tyłu głowy. Pierwszy raz przyjechałam tam z przyjaciółką, sama nie miałam odwagi. Bałam się tego, co zobaczę. Smutnych psich oczu… Stara-łam się bywać w schronisku raz, dwa razy w tygodniu. Sprzątałam boksy, ocieplałam budy, zabierałam psy na spacery do lasu. Opiekowałam się zwierzakami, które są wycofane, poranione psychicznie. Rozmawiałam z nimi w ich boksach. Próbowałam zachęcić, żeby wzięły smakołyk, dały się pogłaskać. Ale nic na siłę. Nawet jeśli nie reagowały od razu, miałam nadzieję, że coś jednak zyskują. Mo-że pewnego dnia ośmielą się pójść z wolontariuszem na spacer? Jestem podobna do mamy, która podejmuje decyzje, kierując się sercem. Tak się stało, kiedy przygarnęła dwuletnią suczkę doga argentyńskiego. Ktoś przywiązał ją do słupa i zostawił. Mama nie mogła przejść obojętnie. Ja też nie mogłam nie zareagować, gdy pewnego dnia usłyszałam historię o osieroconych szczeniakach z Różana. Część z nich gmina zdążyła umieścić w schroniskach. Część wylądowała jednak na wysypisku śmieci. Trzy szczeniaki jeszcze żyły, ale groziła im śmierć na mrozie. Przywiozłam do domu wszystkie. Chorowały na świerzb, trzeba było robić im zastrzyki, no i po nich sprzątać. Pomagała mi sąsiadka, później również mój chłopak. Największą radość miałam, gdy wszystkie maluchy – Córuś, Budrys i Strzałka – znalazły się u wspaniałych rodzin. Postanowiłam, że będę prowadzić u siebie dom tymczasowy dla osieroconych psów. W moim mieszkaniu na czwartym piętrze mieszkało już kilkanaście zwierzaków. Każdemu udało się znaleźć kochający dom. Tak się cieszę, że ich los się odmienił.
4 z 6
Katarzyna Grochola
W moich książkach zawsze pojawiają się zwierzęta i ludzie, którzy je kochają. Piszę wyłącznie o stworzeniach znanych mi osobiście. Wszystkie powieści o Judycie są również historiami o mym prywatnym zwierzyńcu. Zaraz jest kotem Judyty tak samo jak moim. I psa też jej pożyczyłam. Miałam osiem lat, gdy mama przyprowadziła do domu psa. Ktoś wyjechał za granicę i go zostawił. Zwierzę towarzyszyło mi przez młodzieńcze lata. Były też inne, „na chwilę” przynoszone z ulicy: bo chore, bo biedne, bo porzucone… W łazience pod wanną rezydowały gołębie. Potem w Libii, gdzie mieszkałam, wróciłam z wizyty u lekarza z psem. Doktor zwyczajnie mi go wcisnął. W krajach arabskich psy uważane są za nieczyste, więc on nie mógł go przygarnąć. Mieszkał również ze mną kot Belfegor. Potrafił ukraść rybę, a resztki zrzucał na podłogę, żeby było na psa. Gdybym tego nie widziała na własne oczy, nie uwierzyłabym. Przez siedemnaście lat moim towarzyszem życia był kundelek Supeł. Kiedy zdechł, nie chciałam mieć kolejnego. Potem pomyślałam, że tyle jest bezdomnych zwierząt. Wkrótce zadzwoniła znajoma, że jest do oddania pies. Okazało się, że to retriever. Jak się „pochorował” na moje kolana, został już u mnie. Niedawno przybył mu towarzysz – mały biały pies. Znajda. Przywiozłyśmy go z Olgą Bołądź z Rodos, bo tam podobno po sezonie truje się małe zwierzęta. Całego świata nie uratuję, ale robię, co mogę. Zawsze lgnęły do mnie bezpańskie stworzenia. Moje koty – Przytul, Potem, Peron, Sraluch, Zaraz – były przybłędami. Jednego przyniósł w pysku pies, więc to jego kot uważał za matkę. Myślał, że pies otwiera mu puszki z jedzeniem. To był kot, który naprawdę należał wyłącznie do psa. Drugi, Sraluch, chował się pod tarasem, wynosiłam mu jedzenie, ale warczał na mnie. Gdy nastała zima, otworzyłam drzwi i powiedziałam: „Mieszkasz albo spadaj”. Wszedł do środka, a po roku dał się wziąć na ręce. Trzeciego znalazłam na peronie. Miał trzy tygodnie, musiałam go karmić strzykawką. Ale najmądrzejszy był ten ostatni, Zaraz. Zapytałam córkę, jak go nazwiemy, a ona: „Zaraz, mamo, rozmawiam z kimś”. Zaraz był wyjątkowy. Gdy chciał jeść, podawał łapę. Umarł, ale nikt nie zajął jego miejsca. Już nie miałabym siły na kolejne rozstanie.
5 z 6
Beata Sadowska
Ten psiak na zdjęciu ze mną to Nora – cudowna, spokojna, łagodna suka. Nie straciła wiary w ludzi, mimo że spędziła w schronisku kilka lat. To nie był jej najszczęśliwszy czas: popadła w apatię, przestała jeść, nie miała siły wstać. Dzięki pomocy wolontariuszy poddano ją długiej terapii. Dziś jest sprawnym psem. I czeka na kogoś, kto ją pokocha. Znajomi twierdzą, że mam świra na punkcie domowego zwierzyńca. A ja po prostu dbam, żeby moim przyjaciołom było dobrze. Jeśli jadę na wakacje, kotka Mia i pies Momo jadą ze mną. Nie chcę, aby tęskniły. To dla mnie oczywiste, wychowałam się ze zwierzakami i wiem, co czują. W moim rodzinnym domu stworzeń było wiele: chomik, szczur, rybki, tańczące japońskie myszy… W końcu, wykorzystując chwilę słabości ojca, zmusiłam go, żeby mi obiecał, że będzie pies. I pojawił się Max, dog niemiecki. Po powrocie ze szkoły od razu zabierałam go na spacer. To był mój podstawowy obowiązek. Bawiłam się z nim, spędzałam czas na podwórku, brałam go pod namiot. Chodziłam z Maksem również na szczepienia, bo rodzice uczyli mnie odpowiedzialności za „naszych braci mniejszych”. Ale spacer, zabawa i pełna miska to za mało. Trzeba zadbać, żeby zwierzak był zdrowy, chronić przed kleszczami i komarami. Ukąszenia tych ostatnich, o czym nie miałam pojęcia, mogą powodować zapalenie wątroby, kości, stawów, a nawet prowadzić do śmierci. Teraz, gdy tylko zaczyna robić się ciepło, mój kot i pies od razu dostają antykleszczowy preparat spot-on (działa także na komary) albo obrożę, która zapobiega ukąszeniom. To mój psi obowiązek, nomen omen. Tak samo jak pomaganie biednym stworzeniom. Kiedyś na trasie wśród rozpędzonych samochodów stał zdezorientowany pies. Nie wiedział, w którą stronę iść, cały dygotał. Zabrałam sunię do domu. Przez dwa dni rozwieszałam ulotki z jej zdjęciem i moim numerem telefonu. Wzięłam ją do porannego programu, może ktoś rozpozna. Cisza… Pojechałam więc z nią tam, gdzie ją znalazłam. Spuściłam ze smyczy, ona zaczęła biec: prosto, w lewo, w prawo, prosto i kolejny skręt. W końcu zatrzymała się przed bramą i zaszczekała. Zadzwoniłam i zapytałam: „Zginął państwu pies?”. Zrozpaczony głos odpowiedział: „Tak!”. Były łzy, podziękowania, wzruszenie. Warto pomagać!
6 z 6
Monika Mrozowska
Moje córki tak samo litują się nad brudną, zaniedbaną krową jak nad kotem bez oka, którego dokarmiały u cioci na wsi. Kierują się prostymi, oczywistymi dla nich zasadami: kochają, nie krzywdzą, pomagają. Gdy byłam mała, zazdrościłam koleżankom, które miały w domu psa czy kota. Ja mogłam mieć tylko chomika, bo po pojawieniu się na świecie mojego brata w ciasnym mieszkaniu w bloku nie było szans na kolejne „zwierzątko”. Oczywiście, prosiłam o nie tak długo, aż w końcu zrozumiałam, że to z mojej strony egoizm. Potem odkryłam coś jeszcze: że nie podoba mi się świat, w którym jest podział na zwierzęta do kochania i zwierzęta do jedzenia. Postanowiłam zbudować swój raj, w którym taki podział nie istnieje. Jest za to decyzja: kocham, więc nie jem, bo przecież nie jada się przyjaciół. Ostatnio coraz częściej, tropem innych wegetarian, zastanawiam się, czy przykazanie „nie zabijaj” nie rozciąga się również na zwierzęta. Co roku na świecie na rzeź wysyłane są miliardy zwierząt. Okrucieństwo, które mnie przytłacza. Dieta bez mięsa to gest miłości. Wiedzą o tym moje córki. Karolina ma 10 lat, Jagoda – 3. Obie są wegetariankami. „Od małego” opowiadałam im o zwierzętach, o tym, że je kochamy, więc ich nie jemy. Dziewczynki są wrażliwe na krzywdę czworonogów. Każdego biednego psa, którego widzą, chcą od razu przygarniać. Psy też chyba wyczuwają ich dobre serca, bo dziwnym zrządzeniem losu te bezpańskie często szukają pomocy właśnie u moich dzieci. Gdy ostatnio byłyśmy nad morzem, przyczepił się do nas bury kundelek. Karolina przejęła się jego losem i oczywiście chciała od razu zabrać ze sobą. Miała łzy w oczach: „Mamo, musimy mu znaleźć nowy dom”. Wiedziałam, że nie odpuści. I tak było. Natychmiast powiedziała o piesku właścicielom ośrodka, w którym mieszkałyśmy, a oni jej apel „podali dalej”. Okazało się, że brat jednej z kelnerek przygarnie kundelka. W ten sposób Karolina uratowała malucha, a ja poczułam się bardzo dumna, że mam takie dziecko.