Reklama

Klasowa fotogra fia. Widać na niej cały Nowy Jork. Chodziłam wtedy do Public School 41 w Greenwich Village. Miałam 6 lat. Popatrz: kolory, rasy... Są tutaj wszyscy... Czarni, Latynosi, Azjaci czy kompletnie wymieszani. Ja siedzę w drugim rzędzie, druga z lewej, w niebieskiej sukience w białe kwiatki. Kolegowałam się z Ruby (w sukience z białym kołnierzem, w trzecim rzędzie od dołu, druga z prawej). Po tylu latach wciąż się przyjaźnimy. Właśnie urodziła dziecko, jest designerką. Mieszka wciąż w Nowym Jorku. Przyjaźniłam się też z Tomem (blondyn, w pierwszym rzędzie, drugi z lewej). A ten najwyższy, czarny, w ostatnim rzędzie to Derek – też go lubiłam.

Reklama

Czy dobrze się uczyłam? Wtedy, w pierwszej klasie, bardzo dobrze. (śmiech) Później, w mojej drugiej, już prywatnej szkole Nightingale, nosiłam wprawdzie mundurek, ale cierpiałam. Umalowałam włosy na niebiesko, paznokcie każdy w innym kolorze, wjeżdżałam do szkoły na rolkach i dopiero wtedy się przebierałam. W moim felietonie „Bieg w Kaloszach” napisałam o nauczycielce: Mrs. Mandel. Też jest na zdjęciu. To ona wpadła na pomysł, żebyśmy napisali opowiadanie, zapominając o gramatyce i błędach ortogra ficznych. Po prostu z serca. „To jest ostatni moment, w którym możecie tak właśnie pisać” – powiedziała Mrs. Mandel. Czułam się wtedy bardzo wolna. Prowadziłam wiele notesów zapisanych takim właśnie dziwnym językiem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że chcę być pisarką.

Moje „siostrzyczki”

W tamtym okresie znałam już Mikę i Kasię, córki Uli Dudziak i Michała Urbaniaka – moje „siostrzyczki”. Poznałam je przez rodziców. Tuż po tym, jak przyjechałam do USA – miałam wtedy 3,5 roku – moja mama zaprowadziła mnie do nich. Znała jeszcze z Polski Ulę i jej męża Michała. Od razu bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Kasia i Mika były dla mnie jak rodzeństwo – jestem jedynaczką. Chociaż każda poszła później własną drogą, do dzisiaj się przyjaźnimy... Teraz na przykład wszystkie jesteśmy w Warszawie. Zaczęło się od Miki, później przyszła kolej na mnie, bo się tutaj zakochałam, a na końcu dołączyła do nas Kasia, która otwiera knajpę w Warszawie.

Mamy bardzo wiele wspólnego. Rodziców artystów – co z jednej strony jest fajne, a z drugiej trudne. Wychowywałyśmy się w Nowym Jorku. Mamy tam jedno miejsce, które wszystkie lubimy – The Writers’ Room, czyli Miejsce Pisarzy, gdzie za niewielkie pieniądze wynajmujesz biurko i pracujesz nad książką, esejem, czym chcesz. Artyści na Manhattanie nie lubią pracować w domu. Wszyscy gdzieś uciekają, żeby pisać czy komponować. Tam właśnie lubiłyśmy się spotykać.

Szalone miasto

Czy w Nowym Jorku szybciej się dorośleje? Tak, jestem tego pewna. Nie tylko w porównaniu z Polską, ale też z resztą Stanów Zjednoczonych. Po pierwsze: to miasto jest szalone, wymaga umiejętności przetrwania. Uczono nas tego już w przedszkolu, np. jak reagować, kiedy ktoś obcy do ciebie podchodzi albo dziwnie się zachowuje, albo wymachuje rewolwerem... Poruszałam się po Nowym Jorku bardzo swobodnie – odkąd skończyłam 8 lat, jeździłam sama metrem albo na rolkach. To też miało wpływ na moją nowojorską samodzielność.

Pamiętam, że kiedy miałam 9 lat i szłam ulicą, wpadłam na człowieka, który siedział na chodniku z tabliczką „Mam AIDS”. I już wiedziałam, o co chodzi, bo w szkole nas uczyli. W innych miejscach Ameryki ta codzienność nie była i nie jest tak intensywna. Mam takie zdjęcie, gdzie stoję na ulicznej sygnalizacji. Dlaczego? Nie pamiętam... Mhm... Może dlatego, że lubiłam się wspinać, wdrapywać, szukać „sytuacji”, patrzeć z innego punktu widzenia. To mi zostało... Mama opowiadała mi, że kiedy byłam naprawdę malutkim dzieckiem i jechałam z nią na przykład metrem, ona nie zdążyła się odwrócić, a ja już byłam na drugim końcu wagonu i wisiałam na barierce.

Na tym samym zdjęciu, w tle za mną, widać budynek. Ma 16 pięter. Trochę w nim mieszkam, trochę nie... To skomplikowane – miałam w Nowym Jorku już siedem mieszkań. W przeciwieństwie do strzałki, na której widnieje napis „One way” („droga jednokierunkowa”), u mnie jest „many ways”, „every ways”, moje życie ciągle się zmienia. Chodziłam do wielu szkół, mieszkałam na Martynice, żyłam w różnych środowiskach. Moi przyjaciele, znajomi robią wszystko! Są artystami, prawnikami, bandytami, finansistami. Ta „one way” ze zdjęcia to „my way” – żyję, jak chcę. Czasami mam przez to trudniej, ale po swojemu.

Życie na kółkach

Wszędzie jeździłam na rolkach. To były takie specjalne rolki do akrobacji, z małymi kółkami, które mogłam wyciągać i zostawały na nogach normalne buty. Jeździłam z gangiem rolkowców, który właśnie przechodził na zawodowstwo. Kiedy jeżdżę na rolkach, obserwuję, patrzę... Pewnie również dzięki temu napisałam książkę.

Po francusku...

Zdjęcie z Martyniki. Jestem na nim z moim kolegą Gerrym (siedzi za mną). Był moim kapitanem – pływaliśmy razem na jachcie. Poznałam go, kiedy studiowałam na Martynice, gdzie szlifowałam swój francuski. Miałam wtedy do wyboru pół roku na ekskluzywnej Sorbonie albo Martynikę. Nie wahałam się ani chwili. Często tam wracam – do moich przyjaciół, żeby sobie porozmawiać po francusku albo kreolsku. Martynika to miks Francji i Karaibów.


Czy czasami chcę zapomnieć o Nowym Jorku? Tak, ale nie potra fię. W mojej książce zacytowałam Francisa Scotta Fitzgeralda, który napisał: „Noszę to miasto w swoim sercu po całym świecie, ale czasami próbuję uciec od niego w swoich snach”. Nowy Jork jest bardzo intensywny, potra zamęczyć. Dużo daje, ale sporo od ciebie bierze. Moja koleżanka, która mieszkała w Miami, ale od 10 lat żyje w Nowym Jorku, powiedziała, że w ciągu roku zestarzała się o jakieś 20 lat. A kiedy wróciła do Miami, natychmiast odmłodniała.

W Warszawie odpoczywam, zdecydowanie lepiej mi się tutaj pisze. A w Nowym Jorku żyję w tym, o czym chcę napisać. „New Yorkera”, którego uwielbiam, lepiej mi się czyta w Warszawie. Podobnie było z najważniejszymi książkami w moim życiu – przeczytałam je poza Nowym Jorkiem. Po trzech miesiącach zaczynam jednak za Nowym Jorkiem tęsknić, bo do niego należę. Przy kluczach od nowojorskiego mieszkania mam brelok z napisem „I love NY”. Mam tam jedno prywatne miejsce, które jest tylko moje. Gdybym ci o nim powiedziała, już by nie było tylko moje. Nie chcę, aby ktokolwiek je znał, nawet ci, których kocham... Niech to będzie mój sekret.

W kolorze czerwonym

Fotogra fia z Agnieszką Osiecką, Michałem Kottem, synem Jana Kotta, i Joan Torres, pisarką z Los Angeles, która tłumaczyła jedną sztukę mojego ojca. Byliśmy wtedy w East Village. Agnieszka często przyjeżdżała do USA. Była kimś w rodzaju mojej cioci. Pisałam do niej czasami kartki. Zrobiła mi pełno zdjęć. Miała taki okres, że fotografowała wszystko z kolorem czerwonym w tle. Zrobiła mi takie zdjęcie – stałam koło czerwonych drzwi. Ja też piszę i też mieszkam na Saskiej Kępie, jak Osiecka... (śmiech) Bardzo lubię jej poezję i piosenki, zwłaszcza te, które śpiewa Magda Umer. Agnieszka odeszła, ale prawie codziennie na nią patrzę, jak siedzi przed ulubioną knajpą przy ulicy Francuskiej w Warszawie...

Dobrze, że nie zostałam aktorką

Moja mama Ewa Zadrzyńska pracowała jako casting director (reżyser obsady) w sławnym teledysku do przeboju John Lennona „Imagine” w reżyserii Zbyszka Rybczyńskiego. A ja zagrałam jedną z bohaterek. Stoję na tym zdjęciu ze Zbyszkiem Rybczyńskim i chłopcem, który zagrał ze mną w tej scenie. Pamiętam, że zgodziłam się w tym zagrać, bo przez dwa dni nie musiałam chodzić do szkoły. Inaczej na pewno by mnie tam nie było, ponieważ nie znosiłam być czesana, malowana. Dobrze, że nie zostałam aktorką, byłabym beznadziejna!

Tata w krawacie

Nowy Jork – Los Angeles – Nowy Jork. Jest takie zdjęcie, na którym te dwa miasta się łączą. Zrobione zostało podczas chrztu Shannona, syna słynnego amerykańskiego aktora Stacy’ego Keacha. Ojcem chrzestnym był mój tata. To chyba jedyne jego zdjęcie w krawacie. (śmiech) Stacy chce reżyserować w Warszawie sztukę ojca „Antygona w Nowym Jorku”.

Nowy Jork oczami rodziców

Mama i tata mieli własnych znajomych, własne środowisko. Wszyscy troje niezależnie poznawaliśmy miasto. Mama ma wciąż w Nowym Jorku swoje koleżanki. Tak około 10 kobiet, głównie artystek, kobiet eleganckich. Pamiętam jedną z nich, która nosiła koszulkę z napisem: „No sex without commitment”, czyli: „Nie ma seksu bez zobowiązań”. Była przyjaciółką matki, autorką feministycznej książki. Nie pamiętam, jak się nazywa. Poprosiłam ją o tę koszulkę, którą kazałam nosić moim koleżankom, kiedy zostawały w moim mieszkaniu na noc.

Z tatą natomiast chodziłam do parku i przesiadywałam z bezdomnymi. (śmiech) Poznawałam podejrzane typy, kiedy on mnie zabierał na spacer. Nie mieliśmy konwencjonalnego domu. Pamiętam, jak ojciec kupił mi punkowe kolce na szyję, które mi się spodobały. Teraz żyjemy osobno i jesteśmy trochę tutaj, w Warszawie, i trochę tam, w Nowym Jorku. Z tym że ja się wychowałam w Nowym Jorku i w Polsce jestem jak emigrant. Całe życie patrzyłam na emigrantów trochę z podziwem, trochę ze współczuciem. A teraz nagle znalazłam się w nieco podobnej sytuacji. O tym również jest moja książka.

Z rodzicami ostatnio mam bardzo dobry kontakt. Różnie bywało. Ale mamy o czym rozmawiać. Ojciec zmusza mnie do pisania, a mama robi krótkie filmy o poezji, to taki cykl: „Poezja łączy ludzi – Mój ulubiony wiersz”, a ja tłumaczę dialogi z tych filmów na angielski.

Warszawa – Nowy Jork

Reklama

Kiedyś zrobiłam zdjęcie z okna mojego mieszkania, które wynajmowałam na Ochocie w Warszawie. Już tam nie mieszkam, ale lubię tę fotografię, bo jest w klimacie nowojorska.

Reklama
Reklama
Reklama