Reklama

GALA: Jak się zaczęła ta miłość? Kaszuby pokochały pana czy pan Kaszuby?
RUDI SCHUBERTH: To ja pokochałem Kaszuby. Człowiek nie zdaje sobie sprawy, do czego go ciągnie. Jestem miastowy chłopak, urodzony w Gdańsku. Długo nie czułem potrzeby życia na wsi. To przyszło bardzo powoli.

Reklama

GALA: Po drodze były inne domy?
RUDI SCHUBERTH: Na początku mieszkaliśmy sobie z moją żoną Małgosią w Gdańsku, jak statystyczni ludkowie w niewielkim bloku w centrum miasta. Zanim się pobraliśmy, Małgosia mieszkała na starówce, a ja niedaleko niej, na obrzeżach starówki. Po ślubie odziedziczyliśmy po dziadkach Małgosi małe mieszkanie i tam zakosztowaliśmy ogródka. Potem znalazłem ziemię w Złotej Karczmie z możliwością wybudowania domu końcowego w zabudowie szeregowej, czyli tzw. końcówkę szeregu. Sam szereg przypominał przewrócony wieżowiec, bo niczym się od niego nie różnił. Sąsiad z jednej strony, sąsiad z drugiej. Ale to jest praktyczne, bo nie trzeba tyle grzać. Minusy? Słychać z jednej i z drugiej strony. Poza tym złodzieje się świetnie piwnicami przebijają. Nie widać ich, a się przebijają. Potrafią przebić dwie piwnice, żeby dostać się do trzeciej. Bo to jest proste – myk, myk i jestem. Tak też się stało na naszym osiedlu, na szczęście nie u nas. Ale mieszkaliśmy tam i to był fajny dom.

GALA: Podobny do tego?
RUDI SCHUBERTH: Zupełnie inny, chociaż z elementami stylu rustykalnego. W środku trochę nowoczesnych mebli, trochę surowej cegły i belek. Ten dom miał cztery poziomy, w tym poddasze i piwnicę. Pokochaliśmy z Małgosią te wszystkie piętra bardzo. Gdy zapomniałem wziąć śrubokręt z piwnicy, bo tam trzymałem narzędzia, to wio z poddasza do piwnicy i z powrotem. To po prostu rzeźnia była. Człowiek latał jak głupek i tracił czas. Dlatego dorośliśmy do tego, że trzeba zejść na parter i tam pozostać, bez piwnicy i bez poddasza. No i znaleźliśmy ziemię niedaleko Gdańska w Otominie. Zbudowaliśmy tam dom parterowy typu bungalow, podobny do tych, które widziałem w Australii. No i powstał jasny, piękny dom, z własnym stawem, domkiem myśliwskim z wędzarnią i grillownią. Zbudowaliśmy nad tym stawkiem plażę, posadziliśmy tysiące drzew, mieliśmy taras widokowy, a pod tarasem piwniczkę na wina. W kamieniach, pięknie zrobiona. To było miejsce marzeń. Najpiękniejszy dom na świecie, z pięknym, zadbanym ogrodem i sadem jak marzenie. Ja w ogrodzie nie bardzo lubię się grzebać, ale moja „małżowinka” i jej mama, niestety, nieżyjąca, uwielbiały to. Doprowadziły ogród do perfekcyjnego stanu. To było niesamowite miejsce. Tam patyk włożony do ziemi zakwitał i dawał owoce. Byliśmy tam szczęśliwi i myśleliśmy, że to będzie nasze ostatnie miejsce na ziemi. Ale tak nie było, bo ten ogród właśnie stał się powodem przeprowadzki do Otnogi.

GALA: Mimo że oddali mu państwo tyle serca?

RUDI SCHUBERTH: U mojego koleżki spotkaliśmy ekipę, która zajmowała się jego ogrodem. Dogadaliśmy się i zaczęli pracować także u nas. Pewnego dnia odwoziłem jednego z ogrodników na przystanek PKS-u. Po drodze rozmawialiśmy. Zapytałem go, gdzie mieszka. On odpowiedział: tam a tam, i że ojciec ma gospodarkę nad jeziorem. „A nie ma gdzieś tam nad tym jeziorem kawałka ziemi do sprzedania?” – zapytałem. „A ma” – odparł... I te słowa ,,a ma” były jak piorun. Zapytałem, kiedy możemy obejrzeć ziemię. Dowiedziałem się, że najlepiej w jakąś niedzielę po mszy. Rozmowa miała miejsce we czwartek, a w najbliższą niedzielę zrobiliśmy sobie z żoną wycieczkę, aby zobaczyć to miejsce. Oczywiście chłopaka ani ojca nie było. Były za to matka i kilka córek. Wszystkie miały włosy białe jak len. Zabrałem ich matkę do samochodu i pojechaliśmy. Pokazała mi teren. Widok odebrał mi mowę, zatkało mnie. Miałem aparat, ale nie byłem w stanie zrobić zdjęcia. Z tej górki było widać dwa srebrzące się jeziora i przytuloną do nich dolinkę, otoczoną pięknym lasem. Zapytałem się kobiety, co tu jest do kupienia, a ona: „A ło…”, i zakreśliła łuk ręką, obejmując teren na prawo i lewo. Po tygodniu byliśmy właścicielami dolinki. Wtedy stał tu tylko dąbek na środku pola, było kartoflisko, łysa górka pokryta rzadką szczeciną samosiejek brzozy – i to wszystko nasze.

GALA: Teraz stoją trzy domy, a czwarty w planach. Nie ugryzę się w język, tylko powiem – Rudi bogacz.

RUDI SCHUBERTH: Moje życie nie jest związane tylko z estradą. Cały czas pracowałem w różnych branżach. Nasz pierwszy interes, taki rodzinny, to była wytwórnia materiałów budowlanych. Potem z tych materiałów budowlanych budowaliśmy dom, nie mój, tylko taki biznesowy, z trzema wspólnikami. To też przynosiło dochody. Następnie inni moi koledzy zaprosili mnie do tanga, które nazywało się próżniowe pakowanie żywności. Wyspecjalizowaliśmy się w czymś, czego nikt nie robił, żadna mleczarnia. Paczkowaliśmy ser żółty, co akurat było skomplikowane, bo trzeba było pakować ten ser z przekładką tak, aby się nie sklejał. Bo to były inne czasy, w serze było mniej chemii i plasterki trzeba było pergaminem oddzielać. Stworzyliśmy linie produkcyjne, mieliśmy transport, sklepy i odbiorców. Potem, z innymi ludźmi, mieliśmy hurtownię odzieży męskiej, z jeszcze innymi zajmowaliśmy się biżuterią srebrną. Te biznesy były przeróżne. Ale moją pasją życia było i jest budowanie domów.

GALA: Perfekcyjne budowanie domów. Tutaj każdy detal jest maksymalnie dopieszczony.
RUDI SCHUBERTH: Jestem człowiek renesansu, mam tak dużo zainteresowań, że życia na nie nie wystarcza. Estrada to tylko cząstka mnie. Ale dzięki temu to życie jest takie barwne. Jestem ,,człowiek doświadczenie” – raz, że manualnie zdolny, dwa, że mam wykształcenie techniczne, trzy, że jestem bacznym obserwatorem różnych rzeczy. Poza tym coś mi w duszy gra. Trzeba obserwować i kochać to.

GALA: I to tak, żeby wiernie odtworzyć zagrodę kaszubską!
RUDI SCHUBERTH: No jasne. Wiadomo było, że to ma być rygiel, szachulec, czyli tzw. mur pruski, charakterystyczny dla tej części Polski, zresztą nie tylko Polski, bo to jest takie światowe budownictwo. Jakby spojrzeć na Anglię czy Francję, tam też jest rygiel, tylko że bardziej wysublimowany. Robiłem zdjęcia podobnych domostw w Anglii i w Niemczech. Do tego jeszcze żona przez przypadek, oglądając telewizję, dotarła do…

MAŁGORZATA SCHUBERTH: Zobaczyłam w telewizji wieś Swołowo, która została wpisana na listę światowego dziedzictwa kultury. Ta wieś to żyjący skansen, część tzw. „Krainy w kratę”. Tamtejsze zagrody miały od czterech do dziewięciu budynków połączonych ze sobą murkami i płotami. Zagroda była zamkniętym zespołem, dokąd wjeżdżało się przez budynek bramny na dziedziniec, w którego głębi postawiony był budynek mieszkalny. Nasza zagroda nie jest jeszcze skończona, ponieważ tu są trzy domy, a czwarty dopiero będzie budowany i on zamknie nasz czworobok.

GALA: Jesteśmy w budynku mieszkalnym. A co jest w dwóch pozostałych domach?
MAŁGORZATA SCHUBERTH: Pomysł na życie. One były budowane z myślą o całej rodzinie. Nasi rodzice mieli z nami zamieszkać, ale niestety, nie dożyli tego. W drugim miała mieszkać córka – ale ona na razie zostaje w Gdańsku – więc to miało być niby takie wielopokoleniowe miejsce. Życie zweryfikowało nasze plany. Otnogę otworzyliśmy dla innych ludzi. Teraz będą tu miejsca hotelowe. Na razie przyjeżdżają do nas przyjaciele i ludzie poleceni.

GALA: A kiedy jesteście sami, to co robicie w tej dziczy?
RUDI SCHUBERTH: Mieszkamy po prostu. Przy okazji od pewnego czasu się odchudzamy. Zgubiłem już 29,5 kg, a mam ambitny plan zrzucenia jeszcze kilkunastu. Mieliśmy dwa pomysły, jak wykorzystać naszą posiadłość dla gości. Albo ludzi dobrze karmić, albo wręcz przeciwnie – dobrze ich odchudzać. Stanęło na tym drugim.

GALA: To pani zadecydowała o przejściu męża na dietę?
MAŁGORZATA SCHUBERTH: Zdecydowaliśmy się na nią oboje, bo ja też się znacznie rozrosłam.

GALA: ...I stanowiliście razem już za dużą całość?
MAŁGORZATA SCHUBERTH: My lubimy dobrze zjeść. Teraz też dobrze jemy, ale to nie oznacza, że tyjemy. Smaczne potrawy nie muszą być kaloryczne.

GALA: Nie boi się pan tej zmiany? Widzowie od lat wiedzą, że Rudi to kawał chłopa.
RUDI SCHUBERTH: No tak, przecież nigdy drobny nie byłem. ,,Puszek okruszek” to w końcu nie o mnie piosenka.

GALA: Z prawniczki dietetyczka – dlaczego tym się pani teraz zajęła?
MAŁGORZATA SCHUBERTH: Ta potrzeba wzięła się z moich przykrych doświadczeń w kontaktach z ludźmi wyspecjalizowanymi w odchudzaniu, którzy się mną zajęli, ale – jak się okazało – w sposób niewłaściwy. Po tych doświadczeniach stwierdziłam, że dietetyka to chyba nic trudnego dla średnio inteligentnego człowieka. I mimo że jestem z wykształcenia prawnikiem, postanowiłam się nią zająć.

GALA: Z rzeczy, których na talerzu już pan nie ujrzy, najbardziej żal jest...?
RUDI SCHUBERTH: Żadnej, bo nie ma takich rzeczy, których nie mogę tknąć. Wszystko jest kwestią ilości czy łączenia pokarmów, a nie ich wykluczania. Ja lubię jeść, ale nie lubię stanu najedzenia, stanu pełnego żołądka – i to jest mój problem. Czasami jednak bywam w sytuacjach trudnych, kiedy nie mogę powiedzieć: „Przepraszam, ja nie jem, poproszę o wodę”. Drugi raz mogą nie zaprosić i będzie szkoda. No ale żarty na bok. Wszystko da się kontrolować.

GALA: Może właśnie przez tę dietę chce się panu reaktywować Wały Jagiellońskie?
RUDI SCHUBERTH: Już reaktywowałem. Tutaj, w Otnodze, odbyły się pierwsze próby. Nagrywamy płytę. Nie napinamy się. Nasz powrót nie wynika z chęci zarobienia wielkich pieniędzy czy zdobycia popularności – bo ci z nas, którzy ją mają, to ją mają, a ci, którzy jej nie mają, wcale jej nie potrzebują.

GALA: Ten dom to dla pana też odskocznia. Czy mają tu państwo swoje miejsca, do których wstęp ma tylko jedno z was?
RUDI SCHUBERTH: Wszystkie miejsca są wspólne.

MAŁGORZATA SCHUBERTH: Jesteśmy małżeństwem ze sporym stażem. Poznaliśmy się dawno temu. Ja miałam 17 lat, a mój mąż 21. Pobraliśmy się w 10. rocznicę znajomości. Bardzo lubimy ze sobą przebywać. Potrafimy nawet wspólnie milczeć.

RUDI SCHUBERTH: Lubię nasze jeziora, bo tu jest prawdziwa głusza. Kiedyś zobaczyliśmy tu z żoną orła bielika startującego z resztek pnia nad wodą. Widział pan kiedyś takiego orła?

GALA: Nie.
RUDI SCHUBERTH: Jest wielki, przerażający i piękny. Innym razem widzieliśmy bielika, który niósł pół nadjedzonej sarny. To jest ptak, który unosi sarnę. Takie ptaki mamy tutaj. Mamy także żurawie, o bocianach nie wspominając. A nasze jezioro ze źródlaną wodą nazwałem ,,miejscem niemyślenia”.


MAŁGORZATA SCHUBERTH: Ja najbardziej lubię salon. Kiedy wszystko jest już uporządkowane, wieczór za oknami, kładę się na kanapie, włączam telewizor i wyłączam myślenie. Pod warunkiem, że w kominku się pali.

RUDI SCHUBERTH: Potwierdzam. Żona jest specjalistką od palenia w kominku. W naszych domach są cztery kominki i bywa, że Małgosia rozpala we wszystkich.

GALA: Sprzeczacie się?
RUDI SCHUBERTH: Z żoną się nie sprzeczamy, chyba że o drobiazgi. Małgosia jest spod znaku Ryb, a ja Panny. Ona bywa diabolicznie rozrzutna, a ja upierdliwie poukładany, więc sam pan rozumie. Te różnice dodają pieprzu naszemu życiu i patrzymy na nie z przymrużeniem oka. Jakby było za słodko, to chyba byśmy zdechli. Potrafi my w kwestiach życia iść na kompromis, odpuszczać. Myślimy pozytywnie i dajemy sobie radość. Życzymy wszystkim jak najlepiej, cieszymy się radością innych. To taka nasza mała filozofi a życia.

GALA: No i dba pan o żonę. Często pozdrawiał ja pan w czasie trwania „Jak oni śpiewają” i mówił: „Małgosiu, jestem”. Za to kiedy cała Polska patrzyła, jak Edyta Górniak klepała pana po brzuchu czy głaskała po głowie, przemawiał pan do zony: „Nie denerwuj się, Małgosiu”.
RUDI SCHUBERTH: Edyta ma prawo dotykać mnie we wszystkie wyżej wymienione miejsca.

GALA: Nie wiedziałem. A co się zmieniło w waszej rodzinie, odkąd tutaj zamieszkaliście?
RUDI SCHUBERTH: Choćby nasze relacje z córką. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie, kiedy nasza Karolcia, dziewczyna z Gdańska, oświadczyła nam niedawno, że chciałaby zamieszkać gdzieś w pobliżu.

MAŁGORZATA SCHUBERTH: Ona też dostrzegła ułomności życia w mieście. Karolina mieszka w Gdańsku i jest samodzielna już od matury. Mieszka w mieszkaniu po dziadkach, ale – jak to określiła ostatnio – ma już dość tej puszki na starówce, pozamykanej przed złodziejami z każdej strony.

GALA: W kogo córka się wdała?
RUDI SCHUBERTH: Ona jest total mix. Mówią: podobna do tatusia, tylko siusia jak mamusia (śmiech). To jest dusza towarzystwa. Bardzo mądra dziewczyna, sympatyczna i zdolna. Ma potencjał, bardzo pięknie potrafi sobie zjednywać ludzi.

GALA: Czym się zajmuje?
RUDI SCHUBERTH: Właśnie obroniła dyplom, jest po turystyce i hotelarstwie, ze specjalnością zarządzanie gastronomią.

GALA: To już wiadomo, kto przejmie rodzinny interes.
RUDI SCHUBERTH: No pewnie, przecież ja tego ze sobą do grobu nie zabiorę.

GALA: Często do was przyjeżdża?

RUDI SCHUBERTH: Tak. Najczęściej, kiedy nas nie ma. Wtedy zjawia się z grupą przyjaciół i zwierzętami. Ma dwa psy: małego „wypierdka” i wodołaza słusznej wagi. Ten drugi trochę nam obejście demoluje.

GALA: Nie płoszy danieli?
RUDI SCHUBERTH: Spróbowałby. Trzymamy daniele, żeby być jeszcze bliżej przyrody. W tej chwili dziesięć łań i sześć cielaków.

GALA: Rozmawia pan z nimi?
RUDI SCHUBERTH: Pewnie. Gadam do nich, żeby mnie słyszały, żeby znały barwę mojego głosu. Zwierzęta idealnie rozpoznają głosy, tak jak rozpoznają szczekanie mojego psa. I sarny, i kozły. Kozły potrafią stać na brzegu lasu wśród pierwszych drzew, a suka stoi przy płocie i gadają ze sobą. Ona szczeka i one odpowiadają szczekaniem. A sarny pośrodku stoją i się patrzą. Niesamowite.

GALA: Opowiadają coś?
RUDI SCHUBERTH: Nie wiem. Ale tak żyjemy ze sobą, choć po dwóch stronach płotu.

Reklama

GALA: Kiedy będzie pan szukał następnego, nowego miejsca do życia?
RUDI SCHUBERTH: Nauczyłem się już nie używać słów: ostatnie, nigdy, na pewno. Jestem tak zakochany w Otnodze, że nie będę szukał. Mam tu jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. Planów wystarczy na całe życie. Tu jest nasz raj.

Reklama
Reklama
Reklama