Reklama

GALA: Co było na początku: gest, spojrzenie, uśmiech, słowo?

Reklama

Robert Korzeniowski: (śmiech) Silna komunikacja między wierszami. Prosty sposób, w jaki zwracaliśmy się do siebie, o czym mówiliśmy powodowały niebywale głębokie zrozumienie po drugiej stronie, które nas oboje wkręcało w grę słów, przekomarzanie się, a to wiodło do zatrzymanych spojrzeń. Wszystko było tak intensywne, że aż nierzeczywiste. Zastanawiałem się: czy to, co się właśnie dzieje, jest realne, czy tylko mi się wydaje? Czy Magda też to dostrzega, czy tylko mi to coś „wyprodukowało” się z powodu niezwykłego krajobrazu Afryki? Nie sądziłem, że z tak wielkiego niedopowiedzenia może dojść do takiego życiowego porozumienia.

Magdalena Kłys: To było coś niesamowitego.

GALA: A wszystko wydarzyło się w Afryce. Przypadek zawiódł wtedy Pana do Kenii?

Robert: Sytuacja czysto banalna – byłem klientem Magdy. Tak, to bardzo niefortunne określenie pierwszej roli, jaką odegrałem w życiu Magdy. Pojechałem do Kenii na urlop. To był zwykły wypad z gronem przyjaciół, żeby uciec na chwilę od polskiej szarugi i odreagować. Pożyć bez komórki, ale też bez hotelu all inclusive, obowiązkowych zdjęć z papugą czy pijanych turystów w barze. Kolega zarekomendował mi Magdę, chwaląc, że ma fantastyczną przewodniczkę w Afryce. Wtedy nie wiedziałem, że Magda jest też współwłaścicielką tego biura.

Magdalena: Oboje zachowywaliśmy się profesjonalnie do końca. A profesjonalizm ode mnie, jako współwłaścicielki biura, wymagał zachowania dystansu do osoby, która płaci za określony produkt.

Robert: Ale potem Magda i tak przyznała, że kilka konwencji złamała, jakby czuła, że dzieje się coś dziwnego. Wszystko wydarzyło się w bardzo krótkim czasie, intensywnie, ale szybko zorientowałem się, że Magda ma dla świata wersję eksportową – jak ja to nazywam – swojego życia. Mówiła, jak w Afryce jest fantastycznie, że w Kenii chce spędzić resztę swoich dni, że to fenomenalny wybór życiowy, że lepszego nie mogła dokonać i jest superszczęśliwą kobietą. Ale ja widziałem, że chyba do końca tak nie jest. Nie dałem się zwieść (śmiech).

Magdalena: Każdy człowiek ma taką eksportową wersję życia, którą – z niewiadomych względów – stara się pokazać innym ludziom.

Robert: To prawda. Bardzo dużo rozmawialiśmy o rzeczach nam bliskich. Okazało się, że Magda jest z Krakowa, ja mam silny związek z tym miastem, że mamy mnóstwo wspólnych znajomych, przeczytaliśmy wiele tych samych książek, oglądaliśmy te same filmy...

Magdalena: ...śmiejemy się z tych samych dowcipów, jedno po drugim dokańcza zdania. Dlatego nieświadomie zaczynasz podejrzewać, że dzieje się tu coś nieprzypadkowego. Myślę, że jeśli coś może uwieść człowieka poza spojrzeniem, to właśnie tego typu wspólnota, bo ona zdarza się bardzo rzadko.

Robert: Pamiętam jak tłumaczyłem swoją wizję świata – że ziemia jest oczywiście płaska, wsparta na grzbietach czterech słoni, stojących na skorupie wielkiego żółwia – i Magda potrafiła to rozwinąć dalej. Wcześniej nikt tego wątku nie dokończył!

Magdalena: To jest u Terry Pratchetta w „Świecie Dysku”.

Robert: Ja jej słuchałem i to było absolutnie ujmujące. Potem nagle dzieje się tak, że aparat fotograficzny samoistnie kieruje się w stronę osoby, która ci się podoba, chcesz usiąść coraz bliżej, chcesz być przy tym samym stole i rozmawiać. Przyjemność ci sprawia, że możesz nalać jej wina, podać jakiś owoc, coś wytłumaczyć. To jest cały szereg zachowań, które dopiero potem znajdują swoje uzasadnienie. Myślę, że właśnie tak wygląda zakochiwanie się dwojga ludzi, którzy są trochę bardziej dojrzali, którzy mają coś w życiu do powiedzenia, coś przeżyli i których bawi coś więcej niż piękne oczy, zgrabna pupa i tańce na dyskotece.

GALA: Po dwóch tygodniach wsiadł Pan jednak do samolotu.

Robert: Bardzo istotne było to, że ciężko się było pożegnać. Nie wiedzieliśmy, czy żegnamy się na chwilę, czy na zawsze. Właściwie nie wiadomo było, co się między nami stało i co się będzie działo. Magda miała tutaj swoje życie, ja w Polsce swoje, ale jednocześnie one do siebie idealnie pasowały.

GALA: Wylądował Pan w Warszawie i...?


Robert: Na Okęciu wylądowałem rano i czułem, że w tym zimnym, listopadowym powietrzu jest mi po prostu źle, duszno i nie mam czym oddychać. Ale znowu pomyślałem sobie: „Kurczę, a może mi się to śniło, może to się nie działo realnie? Następnego dnia jestem w biurze, próbuję zachowywać się normalnie, ale okazuje się, że dystans się zwiększył, ale magnesy tak samo się przyciągają. Zaczęły się telefony: pierwszy, drugi, piętnasty. Dzwoniliśmy do siebie oboje, niezależnie. Pamiętam, jak raz była śnieżyca, zatrzymałem się gdzieś w polu, na boku drogi w samochodzie i rozmawiałem z Magdą 40 minut. A Magda mi opowiadała z kolei, że musiała wchodzić na jakąś górę, żeby odebrać mój telefon.

Magdalena: Byłam wtedy na safari, na południu Tanzanii, która jest piękna, ale kompletnie dzika. Żeby złapać zasięg, musiałam wdrapywać się na górki.

GALA: Ile kosztuje minuta połączenia między Polską a Kenią?

Magdalena: (śmiech) Z Polski do Kenii minuta kosztuje 7 zł plus VAT, z Kenii do Polski – pół dolara za minutę.

Robert: Mijały tygodnie i nastąpił moment przełomowy. Początek grudnia, umiera moja babcia. Kiedy odchodziła, miała 87 lat, byli równolatkami z moim dziadkiem. Widziałem zakochanego dziadka żegnającego babcię i to było niesamowite. Zazdrościłem mu, że tyle lat w taki sposób przeżyli razem. Sam miałem wtedy 40 i pomyślałem sobie tak: nie wiem, ile mi przyjdzie jeszcze żyć, może dzień, może dziesięć lat, nie mam pojęcia. Ale zdałem sobie sprawę, że jeżeli dane mi będzie pożyć tyle, ile babcia i dziadek, to chciałbym, żebyśmy byli w stanie z moją drugą połową dojrzewać w miłości każdego dnia przez kolejne 10 lat i żebym nie żałował upływającego czasu. Niedawno wspólnie oglądaliśmy piękny film – ,,Miłość w Nowym Jorku". Składa się na niego wiele niezależnych historii, a jedną z nich jest spacer pary zakochanych w listopadzie ich życia. John wciąż słyszy, by uważał na siebie, gdy idzie, by podnosił uważnie stopy. Bardzo się stara i pokazuje, że wciąż jest sprawny w towarzyszeniu swojej ukochanej. Oboje trochę się przekomarzają, trochę zrzędzą, ale jak się kochają! Para cudownych dziadków, dbających o swoją miłość dosłownie na każdym kroku. Kto wie, czy oni kiedyś, podobnie do mnie, nie musieli podjąć trudnej decyzji, by dać szansę miłości.

GALA: To nie było chyba dla Pana łatwe. Miał Pan jednak zbudowane życie, rodzinę.

Robert: Oczywiście, przecież żyłem w parze przez wiele lat, ale było to jakby odroczone wspólne życie, ponieważ większość czasu zajmowałem się sportem, który mnie totalnie pochłaniał. Kiedy w końcu wróciłem ze sportu do „zwykłego” świata, starałem się coś zbudować z elementów, które istniały tylko w mojej wyobraźni. W tym akurat przypadku liczenie na sukces nie dawało takich efektów jak w sporcie. Uznałem, że nie ma co się wzajemnie oszukiwać i budować fałszywego przekonania, bowiem zasada fair play winna obowiązywać nie tylko w sporcie, ale przede wszystkim nasza codzienność powinna być czystą grą. Nie kręciłem, nie wymyślałem żadnych figur, tylko postanowiłem wywiesić białą flagę i zakomunikować żonie, że nie podejmę więcej prób budowy wspólnego życia i odchodzę z poczuciem godności.

GALA: Przyszedł szczególny dzień grudniowy...

Robert: ...Kiedy stwierdziłem, że trzeba powiedzieć mojej wtedy jeszcze żonie, że, niestety, ale to jest ten ostatni dzień razem. Oczywiście nie przyszło mi to łatwo, ale z drugiej strony, kiedy to się stało, poczułem ulgę. Krótko mówiąc, wiedziałem, że jest szansa na krok do przodu, na coś pozytywnego. Magda nie wiedziała o tym od razu, powiedziałem jej dużo później. I kiedy już coś pękło i zrobiła się straszna zawierucha wokół nas obojga, uczyniłem wszystko, żeby Magda przyjechała do Polski.

GALA: Wszystko, to znaczy?

Robert: (śmiech) Zadzwoniłem i powiedziałem, że ma pięć opcji na przylot do Warszawy w ciągu najbliższych trzech dni. Nie zapytałem CZY przylatuje, tylko KTÓRĄ wybiera (śmiech). Tak ją to przeraziło, że – z tego, co wiem – przeprowadziła jakieś konsultacje. Trzeba pamiętać, że Magda była 5-6 tys. kilometrów ode mnie i mimo że sobie bardzo ufaliśmy, to to, co nam się przydarzyło, działo się w świecie kompletnie odrealnionym.

GALA: Jaka była Pani odpowiedź?

Magdalena: Masz z kim iść na sylwestra!

GALA: Odważna z Pani kobieta. Lubi Pani wyzwania?

Magdalena: Niezwykle trudne było podjęcie decyzji. Nie chciałam zagrać głównej roli w moim „Pożegnaniu z Afryką” ani też żegnać się z nią jak Karen Blixen. Przez lata żyłam jak w afrykańskim śnie. Wybrałam się tam bezpośrednio po aplikacji adwokackiej, by zerwać z konformizmem i po części tradycją rodzinną i żyć niekonwencjonalnie. Ja, buntowniczka, zbudowałam w Afryce swoje życie. Kupiłam farmę, stary kolonialny dom, z którego uwielbiałam patrzeć na Mont Kenia, pięciotysięcznik, który zdobywałam tyle razy, ile Robert najważniejsze medale. Ja też potrafiłam chodzić, nawet wyżej niż on, bo jak mi wspominał, nie trenował wyżej niż na 2,5 tys. metrów... Teraz razem chodzimy po Polu Mokotowskim.

GALA: Jak była Pani Afryka?


Magdalena: Adaptacja do realiów Kenii powiodła się głównie dzięki rodzinie Sapiehów, z którą byłam bardzo zaprzyjaźniona. Z córkami księcia Sapiehy Kasiunią i Maryjką uwielbiałam odkrywać najdziksze rejony Kenii, uczestnicząc jako członek załogi „Ladies in pearls” (damy w perłach – przyp. red.) w rajdach offroadowych „Rhino Charge”. Bywałyśmy potwornie zmęczone, nieraz ryzykowałyśmy życie, ale zawsze trzymałyśmy fason – nienaganne fryzury, szminka i naszyjniki pereł sprawiały, że rywale, jeśli nie przegrywali na trasie, nie mieli wyjścia i tak musieli ulec damskiemu czarowi. Taka była moja Afryka, dzika, w perłach, kolonialna i pełna najbardziej pomieszanych emocji. Zaczarowana. W rzeczywistości codziennie ciężko pracowałam, byłam współwłaścicielką firmy organizującej ekskluzywne wyprawy, uczyłam się suahili, by lepiej dowodzić moimi pracownikami i wniknąć w dusze moich czarnych rafiki (przyjaciel). Owszem, żyłam na pełnej prędkości od wschodu do zachodu słońca, jednak życie osobiste nie wyglądało tak pięknie jak zachody słońca na afrykańskich równinach.

GALA: Wtedy pojawił się Robert.

Magdalena: Nie oczekiwałam życia jak z bajki, ale kto nie chce kochać i być kochanym? Nie wiedziałam, że mój książę przyleci do mnie samolotem, ale kiedy po powrocie do Polski znów do mnie zadzwonił, zrozumiałam, że czas zmienić afrykańską przygodę na miłość dwojga ludzi, którzy wiedzą, czego oczekiwać od życia. To była również dla mnie ciężka decyzja – godzinami rozmawiałam z przyjaciółką w Polsce, zadając wciąż te same pytania. Nie przyznała mi się, ile te rozmowy ją kosztowały, ale dla mnie były bezcenne. Zresztą, zanim skorzystałam z zaproszenia Roberta, ta sama przyjaciółka musiała przeprowadzić rodzaj ostatecznego castingu. Robert opowiadał mi potem, że spotkał się z nią w chwilę po rajdowej jeździe na Karowej z Tommi Makinenem. Serce z emocji podchodziło mu do gardła, a tu czekał go jeszcze odcinek specjalny kwalifikujący go do naszej wspólnej jazdy. Nie, żebym musiała mu urządzać jakieś testy, ale to chyba normalne, że szukałam potwierdzenia i wsparcia dla decyzji u najbliższych mi osób.

Robert: Myśmy właściwie nie ustalili tego, że ty będziesz ze mną, że przyjedziesz tu na stałe. Po prostu było milion sygnałów, że powinniśmy być razem.

Magdalena: Jesteśmy swoim uzupełnieniem, mamy bezwzględne porozumienie bez słów i pełne, wzajemne zaufanie. Mamy to, czego nam brakowało w poprzednich związkach, czyli spełniamy oczekiwania drugiej strony. Ja do tej pory nie mogę przyzwyczaić się do tego, że jak Robert powie, że coś zrobi, to robi i już. Dla mnie jego odpowiedzialność za słowa, za deklaracje jest tak nieprawdopodobna, że nadal się temu dziwię.

Robert: Dużo jest sytuacji, kiedy jedno z nas mówi: a skąd wiesz? Doskonale się znamy, mimo że jesteśmy razem tak krótko.

Magdalena: Być może jest to związek karmiczny? My się tak czujemy, jakby to była kontynuacja związku, który kiedyś już istniał, był szczęśliwy i znowu funkcjonuje.

Robert: Dosyć szybko zamieszkaliśmy razem. Te rzeczy, obrazki, które pani widzi w tym mieszkaniu, są historycznie zakorzenione w różnych epokach naszego wcześniejszego życia. Każde z nas na innym etapie je zbierało, natomiast w naszym wspólnym mieszkaniu tworzą idealną całość. I tak jest ze wszystkim, co robimy, odkąd jesteśmy razem.

GALA: Dziecko jest ukoronowaniem tej miłości?

Robert: Dziecko jest samą miłością. Nie miałem wątpliwości, że to będzie chłopak, od momentu kiedy zaczęliśmy rozmawiać o tym, że chcielibyśmy mieć dziecko. Zanim Efiks (FX – Franciszek Xawery) przyszedł na świat, zdążyliśmy objechać razem kawałek świata. Pojechaliśmy do Wenezueli, zobaczyć wodospady Canaimy i dżunglę, potem na tydzień na koncerty do Nowego Jorku, a w końcu do Australii, gdzie pokazałem Magdzie stadion oraz trasę podwójnie złotego chodu w Sydney. Finałem wyprawy była Francja, w której spędziłem 12 lat mojego życia. Tam dowiedzieliśmy się, że nasz synek już jest z nami. Tego nie dałoby się piękniej zaplanować.

GALA: Śni się Pani czasami Kenia?

Reklama

Magdalena: Afryka śni mi się nieustannie: jej przestrzenie, pejzaże, kolory, ludzie, zapachy. Razem z Robertem zwiedzaliśmy Afrykę we śnie, ale na razie nie mogę tam wrócić. Jeszcze jest za wcześnie. Zostawiamy sobie tę podróż na wyjątkową okazję.

Reklama
Reklama
Reklama