Reklama

Taksówka mknie Wisłostardą tak szybko, że na Stegny przyjeżdżam przed czasem. Przypomina mi się, jak w czasach PRL-u podglądałam „Właśnie leci kabarecik”. Podglądałam, bo wieczorem odbijał się w szybie drzwi pokoju moich rodziców, a ja miałam już dawno spać. Ale jak? Na ekranie było coś, co spać nie dawało. Śmiech, hałasy, uwolnienie, fajni ludzie. I wiadomo było jeszcze, że mówią tam tak, że cenzura nie zrozumie, a my tak! Pełen odlot. Wysiadam na osiedlu małych bloków. Rozglądam się. Mam jeszcze dziesięć minut, a nie chcę przychodzić przed czasem. Stoję więc i wyobrażam sobie, jaka może być ta Olga Lipińska. Malutka, drobniutka, na pewno. Elokwentna i wesoła, tak, tak.

Reklama

Dzwoni telefon. „ Czy pani oszalała?! To skandal! Od paru minut widzę panią przez okno, a ja tu czekam! Jak pani może!?”. Nie zdążyłam odpowiedzieć. Wchodzę na górę. Drzwi do mieszkania czekają otwarte. Nie lubię tak – nigdy nie wiadomo, czy jeszcze pukać, czy już wchodzić. Tym bardziej teraz, gdy w uszach słyszę jeszcze ten telefoniczny wrzask. „Kobieta wykrzyknik” – mówię sobie na uspokojenie. No tak. I stoję w tym przedpokoju. Jasno, ładnie, bardzo schludnie. Stare meble, duże lustro, spokój, kwiaty, haftowane serwetki. A pani domu słodko woła do mnie z kuchni: „Herbata z cytrynką? Mam jeszcze dla pani ciasteczka, prosto z cukierni”. Uśmiech. Piątka. Sztama. Jakby nigdy nic. „Boże, prowadź” – myślę sobie. I wtedy przypominam sobie coś jeszcze. „Mamy kryzys. Ale kiedy go nie mieliśmy? Żyjemy w paskudnym świecie neoliberalnej gospodarki nastawionej na zysk. Mamy wyjątkowo chałowatą kulturę masową z jej przemijającymi niczym jednodniowe świetliki gwiazdami. Mamy również w Polsce dary szczególnie rzadkie, a mianowicie: Maryję, kilkadziesiąt tysięcy pomników jednego z papieży oraz ojca Rydzyka. W tym świecie (Anno Domini 2009), tak różnym i tak dziwnym, mamy też Olgę Lipińską. I nie wiem, co dla nas lepsze: kiedy reżyseruje czy kiedy pisze?” – tymi słowy zaczyna się przedmowa do najnowszej książki Olgi Lipińskiej „Co by tu jeszcze...”. Ich autorką jest Magdalena Środa. A ja teraz mam niepowtarzalną okazję spotkania się z tym „darem narodowym” twarzą w twarz.

WŁOS SIE JEŻY
„Co mnie ukształtowało?” – zastanawia się Olga Lipińska, a potem wypala. „Poza telewizją na pewno niezadowolenie mojej mamy ze mnie”. „Podejrzewam, że mama po prostu nie bardzo miała ochotę na posiadanie dzieci. Była inna niż wszystkie mamy. Pamiętam, jak zazdrościłam mojemu koledze Mirusiowi, którego mama była gruba, ciepła, kazała mu zakładać nauszniki i chodziła w męskich butach. »Miruś, mój kochany synku« – mówiła, głaszcząc go po twarzy. Strasznie potrzebowałam takiego ciepła, miłości i czułości, a moja mama nie była ani sentymentalna, ani czułostkowa. Była depresyjna i niezbyt uśmiechnięta. Lecz... byłam z niej strasznie dumna. Liczyłam się z jej zdaniem, bo imponowała mi inteligencją oraz dobrym gustem literackim”.

Mama Olgi Lipińskiej Maria poza tym, że pięknie śpiewała i grała na skrzypcach, miała w domu ogromną bibliotekę. Nie czytała jednak Oldze i jej młodszej siostrze Basi bajek. Ich lekturą było to, co mama właśnie miała pod ręką. „Mając cztery lata znałam »Ballady i Romanse « Mickiewicza. Boże, jak ja się strasznie bałam »Rybki«! Włosy jeżyły mi się ze strachu” – wspomina Lipińska. Do dziś też pamięta moment, kiedy przyniosła do domu dobrze ocenione przez nauczyciela wypracowanie. Mama zerknęła i oświadczyła: „No, widzisz, jak chcesz to potrafisz”. Po pewnym czasie Olga przestała się więc uczyć. Nie przerabiała żadnego programu szkolnego, za to dużo czytała. Raz jednak mama dostała szału, gdy szkolny lekarz powiedział, że Olga jest niedożywiona. „A ja po prostu byłam niejadkiem. Wtedy mama zarządziła, że codziennie przed szkołą jem krwistą wątróbkę albo befsztyk z polędwicy. I egzekwowała to z całą bezwzględnością. Nie zapomnę tego! Do dzisiejszego dnia nie mogę patrzeć na te dwie potrawy. Ale wtedy musiałam jeść. Strasznie chciałam, żeby mnie akceptowała, usiłowałam być najlepsza, popisywałam się przed nią i zyskiwałam tylko: »Nie popisuj się«”. Wtedy mała Olga stawała się jeszcze bardziej nieznośna. Chcąc zwrócić na siebie uwagę, brała masło albo czekoladę i rozmazywała na swojej sukience...


WE FRAKU, ALE W SANDAŁACH
„Do dziś mam zaniżone poczucie własnej wartości. Zabawne, prawda? Jestem kozakiem, ale to tylko pozory. Dzisiaj już nie zwracam na pewne rzeczy uwagi, ale kiedyś bardzo łatwo można było mnie przekłuć” – wspomina Olga Lipińska. Próbą generalną jej dojrzałości okazała się praca w telewizji. „Mieliśmy wtedy tych kilkanaście młodych osób i ogromne ambicje, chcieliśmy stworzyć z Polski nowoczesny kraj ludzi zaangażowanych i myślących. Mimo że to tylko PRL, to była nasza rzeczywistość. Widzieliśmy, że bywa do chrzanu, ale też, że inaczej nie będzie i trzeba to w miarę możliwości poprawić i ucywilizować. Byliśmy ogromnie naiwni, to prawda, ale w gruncie rzeczy to ci, którzy zabierają się za to, co wydaje się niemożliwe, popychają świat naprzód”. O tak, Lipińska z pewnością popchnęła ten nasz świat. Do przodu, pod prąd, wspak. Gdy władzę przejął Gierek, robiła już „Gallux Show”, rzecz o „światowym życiu”, a konferansjer występował we fraku i sandałach. Gdy w 1975 roku cenzura zażądała od niej zmian, powiedziała: „Nie”, i wymyśliła nowy cykl. Młodziutki Piotr Fronczewski zamieszkał w telewizorze, a reszta aktorów siedziała i go oglądała. „Te dwie rzeczywistości się przenikały. Piotrek wyskakiwał z telewizora, a Basia Wrzesińska albo Janek Kobuszewski do niego wskakiwali”. To się nazywało „Właśnie leci kabarecik”.

Cenzura ciągle się jej czepiała. A ona przejmowała się, krzyczała, dostawała szału. Przełomem okazał się jeden taki dzień w 1978 roku. Jan Kobuszewski powiedział dowcip: „Kto prosił ruskie? Nikt, same przyszły”. Wtedy zaczęło się piekło. Dowcip przeszedł, bo cenzura go przegapiła, ale po emisji nie wpuszczono Lipińskiej do telewizji, zabrano jej legitymację, przesłuchiwano. Zaprotestowała też ambasada radziecka i program zawieszono. Sprawę załagodził ostatecznie ówczesny prezes TVP Maciej Szczepański, który przekonał Sowietów, że artyści to przecież idioci i nic nie rozumieją. Po ośmiu miesiącach kabaret wrócił, lecz równolegle z nim nieustanne już zagrożenie zawieszeniem.

SZLAG MNIE TRAFIA!
Despotyczna, apodyktyczna, wymagająca, ale wie, o co jej chodzi i ma wizję tego, co robi. Taką opinię na temat Lipińskiej wygłasza chyba każdy, kto miał z nią do czynienia. „Nami, staruszkami, już nie pomiatała, bo nie wypadało” – żartował w jednym z wywiadów Jan Kobuszewski. Jednak on też przeszedł przez dziesiątki powtórek, cięć, wrzasków („Boże, z kim ja pracuję! Szlag mnie trafi a! Jeszcze raz powtarzamy! Znowu źle! Tu masz stać, słyszysz?! Ja zwariuję!!!”), wymachów rękami, tupotu nóg, trzepotu rzęs. Furia, obłęd i masakra. Aktorzy padali ze zmęczenia, a ona? Potrafiła pracować godzinami aż do skutku, poprawiając każdy detal. I potem ta jej dziecięca euforia. Udało się! Jest tak, jak chciała. A po „Gallux Show” i „Właśnie leci kabarecik” były przecież „Kurtyna w górę”, „Kaba 3”, „Kabaret Olgi Lipińskiej”, „Chata nadzorcza”.
Przez zespół przewinął się tłum aktorów. Zaproszenie od Lipińskiej traktowane było jak zawodowa nobilitacja. Poza Janem Kobuszewskim, Wojciechem Pokorą czy Januszem Gajosem trafili tu m.in. Marian Kociniak, Piotr Fronczewski, Barbara Wrzesińska, Hanna Śleszyńska, Marek Kondrat, Janusz Rewiński. Elita. I każdy z nich ten szaleńczy obłęd wytrzymał. No, może nie zawsze... Do dziś opowiada się historyjkę, która wystawiła na próbę poczucie humoru Królowej Kabaretu. Wojciech Pokora wspomina to tak: „W jednej scenie Janek Kobuszewski trzymał wielką gumową gruchę lekarską, którą miał komuś zrobić lewatywę. Nalał tam zimnej wody. W pewnym momencie pani Olga zaczęła strasznie krzyczeć, że to jest szmira, jak my możemy tak grać, tacy aktorzy itd. A Janek cichutko podszedł z tyłu, wsunął jej gruchę pod spódnicę... i nacisnął. Ona zdrętwiała i my zdrętwieliśmy. Zapadła cisza. Olga wycedziła: »Koniec nagrania«. Obraziła się wtedy, ale jej przeszło, bo myśmy się jednak bardzo lubili”.

Wszystko świetnie się kręciło, a mama Maria? Miała inne poczucie estetyki niż córka. „Myślę, że była w jakiś sposób ze mnie dumna, choć nie umiała tego powiedzieć” – uważa artystka. „Dziwiła się tylko czasem, że tak wiele osób się mną interesuje i ludzie oglądają to, co robię. W stanie wojennym, gdy byłam dyrektorem teatru Komedia w Warszawie, jeździłam na spotkania autorskie, za które mi płacono. Zawsze po powrocie dawałam część pieniędzy mamie. Pytała wtedy: „Jak to? Płacą ci tylko za to, że do nich przyjeżdżasz?”. „Tak” – odpowiadałam. „I przychodzą ludzie?” – dziwiła się. Wtedy jednak Lipińska była zbyt silna, by musieć szukać akceptacji, ponieważ już miała swój świat i swoją „publisię”. Swoje Mazury (jak zaśpiewała kiedyś Agnieszka Osiecka „Sarny na serce w boru mrą”) i swojego męża „Piotrusia”, Andrzeja Wiktora Piotrowskiego.

GUSŁA, OWCE I CIEMNOTA
Tego nikt nie przewidział. Był 2005 rok. „Naraziłam się się swoim programem Kościołowi, więc ostatecznie Dworak przychylił się do próśb wielebnych i wyrzucili mnie z telewizji. Po prawie 40 latach. I trudno” – mówi teraz Olga Lipińska. Uważa, że kler chowa swoje owieczki w ciemnocie i gusłach, a politycy podlizują mu się bez żadnego wstydu. I trudno. „Ja nie idę na kompromis ani w sztuce, ani w życiu. Działam zgodnie z własnym sumieniem” – mówi (a właściwie krzyczy). Zaczęła więc pisać felietony i książki. Na początku tego roku, kiedy sytuacja w telewizji publicznej zmieniała się jak w kalejdoskopie, Olga Lipińska powiedziała w pewnym wywiadzie, że... chętnie przyjęłaby posadę szefa TVP. Żart? A skąd! Całkiem serio oświadczyła: „Wówczas telewizja jakoś by wyglądała, bo co kolejny prezes, to coraz gorszy. Wiem, co w tej instytucji można i trzeba zrobić. Wiem też, w jaki sposób. Przez 13 lat byłam dyrektorem Teatru Komedia, który wyciągnęłam z kryzysu. Za dobre szefowanie dostałam medal 400-lecia stołeczności Warszawy”.

Reklama

Jeszcze przed chwilą uśmiechnięta, rozpromieniona, nagle zaczyna się kręcić. Pewnie ma już dosyć tych wspomnień i żartów. Chce kończyć rozmowę. Musi wyjechać z Warszawy, by odwiedzić ukochane Mazury, odpocząć. Wstaje i energicznie wychodzi do kuchni. Za chwilę wraca. W ręku trzyma pudełko. „To dla pani, pyszne ciasteczka.” – mówi. Tak zadecydowała. I koniec. Jest w tym geście wiele serdeczności. Otwiera drzwi wejściowe. „Do widzenia, bardzo dziękuję”. I tyle. Tutaj to ona dowodzi. Nie ma miejsca na komentarze i uwagi. Tylko, co na to wszystko powiedziałaby jej mama...

Reklama
Reklama
Reklama