Reklama

"Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki”, wywołała niemałe zamieszanie. Zarówno internauci, jak i recenzenci zarzucają Ci ekshibicjonizm. Bo opowiadasz ze szczegółami o swoich doświadczeniach seksualnych, także z prostytutkami, o eksperymentach z narkotykami, o bardzo intymnych sprawach. Po co Ci to było?

Reklama

Nie jestem ekspertem, ale mam wrażenie, że ekshibicjonizm wpisany jest w ogromny nurt twórczości artystycznej, także literackiej. Literatura XX wieku to w przeważającej części ekshibicjonizm. Dziwi mnie, że kogoś może to jeszcze oburzać. Być może ja, żeby odreagować stres spowodowany ukrywaniem różnych doświadczeń mojego życia i związanym z tym wstydem, tak to odreagowuję? Może mówienie o tym jest dla mnie dobre? Przecież ja w telewizji powiedziałem o tym, że mam hemoroidy! Robię to dlatego, że już sama myśl o tym, że mógłbym to powiedzieć, jest dla mnie przerażająca. Ingmar Bergman w autobiografii „Laterna magica” opisuje swoje nieustanne problemy z wypróżnieniem. Poświęca temu tematowi bardzo dużo uwagi. Wydaje mi się interesujące, kiedy człowiek opowiada o tym, o czym z reguły nikt inny publicznie nie mówi. Poza tym to jest jednak ekshibicjonizm dla wybranych. Opowiedziałem o sobie w książce, a nie na banerze przyczepionym do helikoptera.

Większość osób, które przeczytały książkę, pytała mnie, ile procent prawdy jest w tym, co tam opisałeś.

Tak, to jest najczęstsze pytanie! I to też mnie dziwi, bo przecież rozmawiamy z ludźmi inteligentnymi – zakładam, że książki czytają z reguły ludzie inteligentni. Wierzę w publiczne oburzenie, wierzę, że są rzeczy, które takie oburzenie mogą wywołać, ale przecież nie książka! Książki nie są dla tych, którzy się łatwo gorszą. Tacy ludzie książek nie czytają. Czy wyobrażasz sobie, że przeczytasz kiedyś książkę, która cię zgorszy albo zdemoralizuje?! Dziś w Polsce książki czyta dość wąska grupa ludzi, którzy takich pytań: „ile w tym prawdy”, zadawać nie powinni, bo to w sumie nie ma znaczenia. Ale skoro pytają, mogę oczywiście odpowiedzieć: wszystko, co powiedziałem, to prawda. Jest tylko jeden wątek w tej książce, który budzi mój niepokój i zastanawiam się, czy zostanie odebrany zgodnie z moimi intencjami. To wątek prostytucji. Sam wymiękam przed tym tematem, sam jestem w związku z nim w jakiejś udręce. Nie jest tak, że ja kogoś chciałem do prostytucji zachęcić albo kogoś – mam na myśli klientów, a nie prostytutki – usprawiedliwić. Chciałem stworzyć pozytywny obraz prostytutki, ale nie chciałem stworzyć pozytywnego obrazu prostytucji na użytek jej użytkowników. Nie chciałem, żeby klienci po lekturze tej książki lepiej się czuli. Wręcz przeciwnie – chciałem, żeby czuli się gorzej.

Dlaczego?

Bo mężczyźni wykorzystują sytuację, w której się znajdują, sytuację klienta, do okazywania łatwej, niczego nieniosącej za sobą troski. Wystarczy, że po odbytym stosunku powiedzą prostytutce: „Jesteś taka fajna, weź się, dziewczyno, ogarnij, nie rób tego, stać cię na więcej”, i już czują się usprawiedliwieni. Pouczają i w ten sposób odcinają się od tematu. To jest strasznie nędzne. Tym bardziej że stykając się z prostytutkami, można natrafić na kogoś, kto naprawdę jest w kłopotach. Ale przeważnie wtedy klienci znikają, udając, że nic nie widzieli i nic nie słyszeli, bo – wiadomo – jeszcze ktoś w pracy czy w domu dowie się, że zetknęli się z prostytutką. A przecież to są kobiety, które wciąż mają głębokie poczucie potępienia i tego, że są grzesznicami. W większości zresztą to poczucie – o, paradoksie! – pogłębiają w nich właśnie klienci. Tymi nic niewnoszącymi uwagami, że „stać je na więcej”. Bo problemem nie są prostytutki, tylko klienci. To oni są potworami w tym układzie. Gdyby nie ci nędzni klienci, to ten zawód byłby szanowaną i pożądaną wśród kobiet profesją.

Robiliśmy tę książkę dwa lata, skończyliśmy latem zeszłego roku. Zmieniłeś się od tamtego czasu?

Bardzo. Przeżywam teraz makabryczny, bardzo smutny okres w życiu. Moja mama umiera, trudno opisać, co czuję, kiedy ją odwiedzam. Nie potrafię. Jest poddawana uporczywej terapii, a ja nie wiem, co robić. Naprawdę nie wiem, znikąd nie słyszę podpowiedzi. Nie jestem w stanie wyklarować żadnej myśli na ten temat. Mogę się tylko upić. Mój tata jest sam, jest bardzo samotny... Ale nie chcę o tym mówić. W skrócie – poczułem brzemię odpowiedzialności za całą rodzinę. I codziennie zderzam się ze smutkiem – własnym, ojca, tego kraju.

A co Cię cieszy?

Właściwie już tylko fakt, że uda mi się narysować coś śmiesznego.

A dziewczyny Cię jeszcze cieszą?

Co ty! Mam dosyć dziewczyn. Nie wyobrażam sobie już elementu kobiecego w moim życiu. Jestem wolny, ale nie mam miejsca na kobietę.

Dlaczego?

Nie mam czasu. Rodzina, dzieci, choroby, pieniądze, praca, niekończące się rozmowy przez telefon z ojcem. Mam poczucie winy, że nie kochałem wszystkich wystarczająco. Codziennie się z tym zmagam. Staram się z dnia na dzień jakoś to ogarnąć. Bardziej niż kiedyś. Bo chyba się boję, że jak to zaniedbam, to mi się wszystko zawali, zamienię się w degenerata. To mnie zmusza do trzymania pionu.

Boisz się, że staniesz się degeneratem?


Boję się, że się nie zorientuję, kiedy zostanę degeneratem. Bo przecież degenerat nie wie, że nim jest. Z całych sił staram się pokazać sobie i rodzinie, ludziom, na których mi zależy, że nie jestem degeneratem. I wycofuję się z zalotów do kobiet. Na wszelki wypadek.

Na wszelki wypadek czego?

Że się kobiecie wydam starym obleśnym capem. Że się spotkam z pogardą ze strony kobiety. Nie chciałbym, żeby młode kobiety się ze mnie śmiały.

Tylko młode kobiety Cię interesują?

Młode to mogą być 20- i 40-letnie. To kwestia usposobienia. Czułbym się strasznie zhańbiony, gdyby opowiadały o mnie, jak to próbowałem się do nich dobrać. Ta myśl przeraża mnie na tyle, że wolę w ten temat w ogóle nie wchodzić.

Po prostu boisz się odrzucenia.

Tak! Oczywiście. Są takie momenty w życiu, kiedy z odrzuceniem można się pogodzić, kiedy jest psychicznie do zniesienia. I są takie momenty, kiedy odrzucenie byłoby już tym gwoździem do trumny. Staram się więc nie ryzykować i nie narażać się na odrzucenie.

Ale jest mnóstwo dziewczyn, które do Ciebie dzwonią, chcą się umówić, podkochują się...

No i co? Umówię się z którąś z nich i co potem? Załóżmy, że jest fajna, ale nie ma mieszkania. I co? Albo nie ma pracy i potrzebuje kieszonkowego. Kolejna osoba na głowie? Bardzo dziękuję. Ja bym bardzo chciał wreszcie poznać jakąś fajną, strasznie bogatą kobietę. Żeby mi ten mój minus globalny odmieniła na plus.

A gdyby była bogata i nudna?

To nie byłoby o czym gadać. Ja mówię o sytuacji, w której kobieta ma te wszystkie cechy, które są w niej niezbędne, żeby mi się podobała, i dodatkowo, żeby jeszcze miała dużo kasy.

Jakie to są cechy?

Mrukliwość, ponuractwo, małomówność, cynizm. To są oczywiście powierzchowne cechy, odpowiadam pół żartem, pół serio, bo zadałaś mi głupie, nudne pytanie: jakie kobiety mi się podobają. Jezu!

Dlaczego głupie? Wydaje mi się, że mówisz prawdę – Ty lubisz kobiety wiecznie obrażone na świat.

Lubię kobiety z dystansem do świata, ale bez jadu, kobiety złośliwe, z poczuciem humoru, ale raczej małomówne, bo sam chcę być w centrum uwagi. Lubię dużo gadać, więc wolę kobiety małomówne, które potrafią mnie moderować.

I czują się dobrze w roli tła.

Nie w roli tła, tylko reżysera! Chciałbym mieć kobietę, z którą bym się mógł wygłupiać. Kobietę kumpla, z którą szedłbym przez życie, robiąc sobie jaja. Taka łajdacka para – to mój ideał. Ale niewiele znam takich kobiet i są zajęte. A inne? Po pół godziny mam ich dość. A co dopiero, żeby któraś została do rana?!

Dlaczego ludzie, którzy zajmują się rozweselaniem innych, są smutni?

Bo wiedza, jaką trzeba mieć, żeby rozśmieszać, jest przytłaczająca i przygnębiająca? Dobrych żartów nie da się budować z powierzchownych wiadomości o człowieku, a wiedza, która jest potrzebna, jest ciężarem. Nie wiem zresztą. Może to nieprawda, co powiedziałem? Może jest tak, że wszyscy są smutni? I w tej masie osoby, które rozweselają, są szczególnie widoczne, bo widać ten dysonans między rozśmieszaniem a smutkiem własnym?

Zimą jesteś smutniejszy niż latem?

Dużo smutniejszy. Bo zimą już w ogóle nie chce mi się wychodzić z domu. Zadziwiają mnie ludzie, którzy zimą w weekend wychodzą do klubów i restauracji. Wyjście do samochodu jest już dla mnie dużym wyzwaniem. Ale wiem, że to niehigieniczne tak siedzieć 24/7 w czterech ścianach. Wiem, że powinienem się zmobilizować, żeby wyjść chociaż na obiad. I nawet zrobiłem to wczoraj. Wyszedłem, ale jak już dotarłem do knajpy, to zamówiłem jedzenie i poprosiłem, żeby mi zapakowali na wynos. Zjadłem w domu.

Myślałam, że to będzie weselsza rozmowa...

A nie jest?! To przez ciebie, to ty mi zadajesz takie pytania. Były walentynki, a ty mnie nawet nie zapytałaś, jak je spędziłem.

Jak spędziłeś walentynki?

Reklama

Tradycyjnie: w domu przed telewizorem.

Reklama
Reklama
Reklama