MAŁGORZATA PIEŃKOWSKA Mnie trzeba pielęgnować
Maria Zduńska. Tak mówi o niej cała Polska. Przez 12 lat wcielała się w jedną z ulubionych bohaterek serialu „M jak miłość”. Jako Maria wychowała synów bliźniaków, została wdową, a potem zakochała się na nowo. Co będzie dalej? Wiadomość, że odchodzi z serialu, rozczarowała wszystkich. I jej fanów, i produkcję. Dlaczego zdecydowała się na taki krok? Jakie ma plany? To w „Gali” po raz pierwszy postanowiła odpowiedzieć na wszystkie pytania.
- 14/2012||
...nie nagrało się. Świetnie.
No mówię ci przecież, że mam anioła stróża. Pewnie coś źle powiedziałam i dlatego.
Naprawdę tak uważasz?
Maćku, ja mam takiego anioła stróża...
No proszę Cię...
(śmiech)
Zaczynamy od nowa. Pamiętasz, co powiedziałaś do tej pory?
Tak. (cisza) Specyfika tego kraju polega na tym, że jest wśród nas mnóstwo krytykantów – taka loża szyderców. Nie wspieramy się, nie kibicujemy sobie. Kiedy zaczęłam myśleć o produkcji własnego przedstawienia, usłyszałam, że to bez sensu, wielu, którym opowiadałam o tym, pukało się w głowę i nie wierzyło, że potrafię to zrobić. Do tego, żeby wyprodukować przedstawienie, zainspirowali mnie inni koledzy, którzy założyli własne teatry. I ja im kibicowałam – bo widziałam i widzę, jak dużo dzieje się u Tomka Karolaka, Krystyny Jandy... Jak dużo pracy w to wkładają i siebie.
Byłaś na tapecie loży szyderców?
Czy ja wiem...? Słyszałam, że „mi się coś wydaje”, że „coś próbuję”.
Loża Cię skreśliła?
Znów nie wiem, jak odpowiedzieć. Nie mam takiego poczucia, choć jak mówiłam wcześniej, czułam, że będę – nazwijmy to – „obserwowana”. Maćku, a co mnie to wszystko obchodzi? Ja idę z tymi za rękę, którzy od życia oczekują zmian.
,,Nie czułam się dopieszczona i odeszłam z serialu” – mówisz. Przez kogo nie byłaś dopieszczona?
Zrozumiałam, pewnie z wiekiem, że jestem jak roślina, którą trzeba pielęgnować. Jeżeli jest inaczej, to nie chcę dalej pracować. Poza tym minęło 12 lat! Ja muszę coś ze sobą zrobić, coś zmienić.
Już zapomniałaś, ile od tej roli – Marii Zduńskiej, od tej produkcji dostałaś: pieniądze, popularność. Zapomniał wół, jak cielęciem był – znasz to?
Ale oczywiście, bardzo dobrze. Jestem dojrzałą aktorką i wiem, że za popularnością stoją widzowie, a popularność właśnie dało mi „M jak miłość”. Ma odbiorców, którzy mówią mi na ulicy „dzień dobry”. A ja mam obowiązek odpowiedzieć im tak samo. „My z panią rośniemy” – usłyszałam niedawno od dziewczyn, które zaczęły śledzić „M jak miłość” 12 lat temu. Dzisiaj są 20-latkami. Nie mogę lekceważyć takich sygnałów, bo przecież widzowie stoją za popularnością, dzięki której m.in. mogłam wyprodukować własne przedstawienie. Więc nie zapomnę nigdy, jak byłam cielęciem. Ważne jest również, co „M jak miłość” dostało ode mnie: energię, umiejętności, moją wrażliwość... Walczyłam o bohaterkę, którą grałam, np. nie pozwoliłam zdjąć jej peruki po tym, jak odrosły mi włosy po chorobie, bo chciałam, by Maria wyglądała inaczej niż ja. Nie było mi też obojętne, co piszą dla niej scenarzyści.
Jeśli było tak, jak mówisz, to dlaczego odchodzisz?
Bo chciałam zmienić swoje życie...
Niesamowite. Spadłem z fotela.
(śmiech) Dopóki ten mój serialowy kontrakt był bardzo partnerski, to partnersko grałam, kiedy przestał takim być, powiedziałam: „Pora zamykać te drzwi”.
Konkrety proszę. Ktoś Ci rzucał kłody pod nogi? Podziękował za pracę? Uszczuplił Twój wątek? Skonfliktowałaś się z kimś?
Chciałbyś, żeby tak było! A jest dużo bardziej banalnie. Jak napisała w jednym z wierszy Wisława Szymborska: „Wolę siebie lubiącą ludzi niż siebie kochającą ludzkość”.
Ciekawe, co ludzie wolą?
Mhm...
Na co teraz liczysz? Że co Ci życie przyniesie?
Podjęłam decyzję i zrobiłam przedstawienie. To jest megawyzwanie. Wielkie ryzyko. Moja córka już zaczyna mówić: „Ty zrobiłaś spektakl »Więzi rodzinne«, a spójrz na nasze więzi rodzinne, które za chwilę przestaną istnieć...”. Zwróciła mi uwagę, że od roku mówię tylko o tym. Poza artystycznym wymiarem całej sprawy: znalezieniem obsady, reżysera, sceny do grania itd., jest masa „papierologii”.
Zaczęło się boksowanie z rzeczywistością.
I ze sobą. Bo ja nie mam natury księgowej, Maćku.
Włożyłaś w to swoje pieniądze, swój czas, niemal całe swoje życie – nie za duże ryzyko?
Reżyserię tego przedstawienia rozpoczął Tomek Zygadło, który zmarł we wrześniu: mój wielki przyjaciel, wielki reżyser. Miałam wrażenie, że u Tomka mogę zagrać wszystko. Nagrałam z nim jeden Teatr Telewizji, który miał kłopoty z emisją na antenie. Decydenci w TVP po prostu nie chcieli, aby spektakl miał premierę. Rola, którą stworzyłam w spektaklu Tomka „Mutanci”, jest moim zawodowym wzorcem aktorskim: niczym metr z francuskiego Sèvres koło Paryża. Zygadło nie tylko mnie „uruchamiał”. Jego aktorką była też Ania Seniuk. A jak to się ma do ryzyka, o które pytałeś: mam ten luksus, że on na pewno „tam” siedzi i czuwa nade mną. Jestem o tym przekonana, chociaż to niemierzalne. Gdy jest mi ciężko, rozmawiam z Tomkiem.
Odważna jesteś?
Podobno.
Życie Cię nie oszczędzało. Raczej testowało Twoją wytrzymałość.
Wynika z tego lekcja pt. „Trzeba się cieszyć każdym dniem”. Wiem, mówi ci tak co druga osoba. Powinniśmy spróbować nauczyć nasz mózg radości. Życie naprawdę może być przyjemne.
Która lekcja była dla Ciebie lekcją życia?
Długo nie miałam odwagi powiedzieć czegoś o sobie – potrafiłam jedynie słuchać, jaka jestem. Sama nie odważyłam się o tym opowiadać. Stawiałam się w „proszącej relacji” – żeby ktoś wyliczał moje zalety.
A lekcja choroby? Chcesz o niej zapomnieć...
Gdyby nie dziennikarze, pewnie bym zapomniała. Mija osiem i pół roku od tamtej pory.
Świat się wtedy zawalił...
Świat mi się wtedy NIE zawalił. Na tamto doświadczenie nie mam słów. Jedno jest pewne: zrozumiałam, że byłam kompletnie sama, co odczułam jako dojmująco przykre. To była lekcja o mojej wierze – był ktoś, kto mnie nigdy nie zostawił. Nie jestem najlepszym rozmówcą na ten temat. Co trzeba – wypłakałam, do czego trzeba było się przyznać – przyznałam, a kiedy musiałam, to poddawałam się losowi. Miałam dla kogo żyć: córka, rodzice, praca... I chciałam żyć. Miałam 38 lat.
Kiedy zachorowałaś, byłaś już po czterech latach grania w „M jak miłość”.
Na planie pięknie wobec mnie zachowywało się wiele osób, ale nie zapomnę Ryszarda Chutkowskiego, kierownika produkcji, który pracował przy filmach Krzysztofa Kieślowskiego. Wiedział, że kiedy zachorowałam, trzeba było mi pozwolić na pewnego rodzaju margines, bo nikt nie zdawał sobie sprawy, co będzie... Ale nie tylko on. Bywałam zmęczona na planie. Na przykład grałam, grałam, grałam i nagle „pach”, i upadałam na ziemię, zasypiałam. Pamiętam, że podczas jednej z takich sytuacji Adaś Iwiński, drugi reżyser, krzyknął: „Cicho, Małgosia śpi!”. Zrobił to z troski, ale mnie przez to obudził. Miałam luksus pracy z ludźmi, którzy byli wrażliwi, ale nie okazywali mi współczucia. A ja nie epatowałam chorobą.
Mogłabyś o niej opowiedzieć na scenie?
Nie. Nie jestem na to gotowa. Nieliczni wiedzą, co się u mnie dzieje za „tamtymi” drzwiami.
A bliscy?
Różnie z tym bywa.
Babcia, mama, córka i Ty. Dom kobiet...
Indywidualistek.
Szaleństwo.
Dlatego każda z nas mieszka osobno. Babcia pod Jelenią Górą, mama w Olsztynie, ja w Warszawie, a córka właśnie zaczyna być samodzielna – jest studentką dziennikarstwa i się wyprowadza.
Wspólna cecha Pieńkowskich?
Na pewno jesteśmy silne... (po chwili zastanowienia) i ładne.
Jesteś jedyną artystką w rodzinie?
Mój dziadek grał na skrzypcach. Dom kobiet „przełamują” moi młodsi bracia. Jeden jest młodszy ode mnie o 18 lat, drugi o 9. Temu pierwszemu bliżej do mojej córki. Dzwonią do siebie, umawiają się do kina.
Faceci...
(zalotnie) Fajni są. Niezbędni do życia... Przepraszam, przerwałam ci.
Tylko tyle chcesz nam powiedzieć? Ty i mężczyźni – to droga cierniowa czy usłana różami?
Przestań. Normalna. Mężczyzna obok mnie oznacza wzajemność. „OK, ja tobie, ale ty mnie”. Jesteście nam bardzo potrzebni. Za wasz jeden dotyk...
...przyjęłabyś oświadczyny?
Oj Maćku, ty od razu...
Bo życie takie jest.
Wierzę w to. Ale trudno mi zrezygnować z dużego poczucia niezależności.
Feministka?
Daj spokój.
Czyli nie ,,sama, sama”, ale ,,siama, siama”.
(śmiech) Na razie tej wolności nie chcę oddawać na rzecz obiadków.
Na razie więc zaślubiny ze swoim spektaklem, a rozwód – po 12 latach – z Marią Zduńską.
Tyle się dzieje. Byle nie zapeszyć. Ostatnio znalazłam na planie czterolistną koniczynę. Zbiegło się wtedy pół ekipy, nie dowierzając, że ją zauważyłam w trawie. Zapytałam ich, co mam z nią zrobić. „Małgosia, daj, ja ci potrzymam do końca ujęcia” – usłyszałam od drugiego reżysera. Nie chciałam jej stracić. „Nikt z was nie uwierzył, że znajdę czterolistną koniczynę. Otóż, moi drodzy, teraz szczęście będzie kwitło we mnie”. I ją zjadłam.
1 z 2
MAŁGORZATA PIEŃKOWSKA Mnie trzeba pielęgnować
MAŁGORZATA PIEŃKOWSKA Mnie trzeba pielęgnować
2 z 2
MAŁGORZATA PIEŃKOWSKA Mnie trzeba pielęgnować
MAŁGORZATA PIEŃKOWSKA Mnie trzeba pielęgnować