FILIP BOBEK Raczej mi nie odbija
Ciacho, amant, przystojniak. Kobiety go uwielbiają, marzą, by umówić się z nim na kolację, poznać jego receptę na szczęście. Nic dziwnego, bo przez ostatnie cztery lata nie znikał z ekranu telewizora. Teraz w filmie „80 milionów” zagrał przewodniczącego dolnośląskiej Solidarności Władysława Frasyniuka. Co ta rola zmieniła w jego życiu? Jak to jest nosić łatkę aktora serialowego? Czy powodzenie nie przewróciło mu w głowie? Oto Filip Bobek bez tajemnic.
- 34/2011||
Uff, nareszcie nie amant! Tak pomyślałeś?
Nie, ponieważ kolejność była inna: najpierw przeszedłem dwa castingi. I to wcale nie do roli Władysława Frasyniuka. Wchodziliśmy po dwie pary – i cała nasza czwórka dostała się do filmu. Po pewnym czasie dzwoni moja agentka i mówi: „Nie grasz w tym filmie…”. Mówię: „Trudno, zdarza się”. A ona: „Nie grasz żadnej z tych postaci, grasz Frasyniuka!”. To była naprawdę zaskakująca propozycja. Byłem ciekaw scenariusza. Rzeczywiście, ucieszyłem się, że nie amant – ale potem poczytałem o panu Frasyniuku… i zrozumiałem, że to nie będzie taka znowu całkowita odmiana (śmiech).
Spotkałeś się z Władysławem Frasyniukiem?
Dopiero podczas konferencji prasowej przed premierą. Mieliśmy się spotkać podczas zdjęć do filmu we Wrocławiu, ale pan Frasyniuk pojawił się na planie na chwilę, akurat kiedy mnie nie było. A zaraz po zdjęciach musiałem wracać na plan serialu „Prosto w serce”. Potem mieliśmy się spotkać przed jego wywiadem do jednego z miesięczników i też się nie udało. Musiałem się więc zadowolić przeczytaniem tego wywiadu. Rozśmieszyła mnie opowieść o reakcji jego córki na wiadomość, że to ja zagram jej ojca. Na początku ucieszyła się, bo „on taki przystojny”. Ale kiedy zobaczyła zdjęcia z planu, uznała, że jestem zbyt podobny do jej ojca z tamtych lat i „już nie taki przystojny”.
Trudniej grać osobę żyjącą niż papierowego bohatera?
Zdecydowanie. To dziwne uczucie wcielać się w postać, wiedząc, że za jakiś czas jej pierwowzór będzie to oceniał. Na szczęście, kiedy spotkaliśmy się na premierze, okazało się, że pan Frasyniuk ma ogromne poczucie humoru. Zażartował, że podtrzymałem legendę Solidarności, i dodał, że po „80 milionach” wszyscy sobie przypomną, że był bardzo przystojnym facetem. Podczas pracy na planie duże poczucie bezpieczeństwa mieliśmy dzięki reżyserowi (Waldemar Krzystek – przyp. red.). Był skarbnicą wiedzy, prowadził nas w taki sposób, by oddać wiernie wydarzenia z tamtych lat. Dzięki niemu postaci ze scenariusza były dla nas żywe i autentyczne.
Film „80 milionów” opowiada o ważnej akcji dolnośląskiej Solidarności – wyjęciu z konta bankowego 80 milionów złotych należących do związku zawodowego tuż przed wybuchem stanu wojennego. To był prawdziwy wyczyn!
Rzeczywiście. Dziś przypomina to raczej akcję filmu sensacyjnego niż prawdziwe wydarzenia. Któregoś wieczoru po zdjęciach, kiedy mogliśmy z kolegami z planu spokojnie porozmawiać, dopiero do nas dotarło, że nasi bohaterowie byli wtedy w tym samym wieku co my dziś. I któryś z nas powiedział: „Słuchajcie, my byśmy w życiu tego nie zrobili!”.
Dlaczego?
Ukształtowały nas inne czasy, wychowaliśmy się w innym świecie. Bohaterowie, których gramy, niejednokrotnie musieli wszystko zmienić, by sprostać sytuacjom, w jakich się znaleźli – tak absurdalnym i ryzykownym, jak wyjęcie z banku prawdziwej fortuny, a w zasadzie dokonanie napadu na bank. Moje pokolenie na szczęście nie wie, co to znaczy być prześladowanym za przekonania, nie wie, co to godzina milicyjna. Nawet czas stanu wojennego to dla nas właściwie historie z życia rodziców.
Pytałeś rodziców o tamte czasy?
Mało. Sam z tamtego okresu niewiele pamiętam, jedynie niebotyczne kolejki w sklepach mięsnych. Mama stała z kolorowymi kartkami, podawała je ekspedientce, a ta jej dawała za to kawałek mięsa. A potem właściwie z dnia na dzień wszystko zaczęło się zmieniać. Dzisiaj panuje moda na retronostalgię: wspominamy PRL jako sympatyczną epokę, na którą spoglądamy z przymrużeniem oka. Tymczasem wszystko, co straszne, gdzieś się zatarło. A „80 milionów” opowiada o tych, w końcu nie takich odległych, czasach uczciwie.
Jak wspominasz scenę na moście Grunwaldzkim, kiedy w ruch poszły armatki wodne i zostałeś dokładnie zmoczony?
Zmoczony to mało powiedziane. Staliśmy w pierwszym rzędzie i dostawaliśmy lodowatymi strumieniami po nogach, plecach, klatce piersiowej. Po dwóch czy trzech dublach marzyłem, żeby się na tym skończyło – to jest po prostu straszny ból. Siniaki miałem na całym ciele. I właśnie o tym wcześniej mówiłem: my w takim momencie pewnie byśmy uciekli. A oni zostali. To jest taka determinacja i taka siła, na którą dzisiaj chyba niewielu stać.
Bo jesteście pokoleniem egoistów?
Może to tak wyglądać. Chociaż moi rodzice dbali, by tak nie było. Nie chcę mówić, że jesteśmy słabsi, ale z pewnością na pewne rzeczy nie jesteśmy gotowi. Ale przecież żyjemy w innych czasach. A teraz przychodzi nowe pokolenie, moich siostrzeńców. Ja jeszcze wiem, co to jest magnetowid, ale moja mała siostrzenica nie ma o tym pojęcia. Postanowiłem więc zbierać dla niej rzeczy, które odchodzą do lamusa, jak np. kaseta wideo. Kiedy skończy 18 lat, otrzyma je ode mnie w prezencie, żeby zobaczyła, jak się kiedyś żyło.
Słyszałam, że chodziłeś do szkoły z córką Lecha Wałęsy. Czy to sprawiło, że bardziej interesowaliście się Solidarnością, przemianami ustrojowymi? Może były w szkole spotkania z Wałęsą?
Nie, nic takiego nie pamiętam. Ale dużo wtedy wagarowałem, więc może mnie to ominęło. Moi rodzice mieszkają niedaleko domu Wałęsów. Byłem więc przyzwyczajony do obecności pana prezydenta. Sąsiedztwo przyjmowałem jako coś normalnego.
Podobno dopiero niedawno po raz pierwszy znalazłeś się na terenie legendarnej Stoczni Gdańskiej. Nie ciągnęło Cię tam? Nie chciałeś szukać ducha historii?
Stocznia kojarzyła mi się najpierw z moimi wujkami, którzy tam pracowali, a potem z dramatycznym pożarem podczas koncertu, gdy spłonęła jedna hala. Kiedy byłem dzieckiem, nie budziła mojej ciekawości. Ale teraz, w kontekście filmu, ciągnęło mnie tam bardzo. Znalazłem się w stoczni podczas sesji fotograficznej, która odbyła się z mojej inicjatywy. To smutne, że miejsce tak ważne w historii teraz wygląda na opuszczone. Część stoczni to pustostany. Nic się tam już nie dzieje.
Co ten film zmienił w Tobie?
Skłonił mnie do zadawania sobie pytań. Przede wszystkim o odwagę. Prywatną, cywilną. O znaczenie przymiotnika „honorowy”. O to, czy dzisiaj to w ogóle coś jeszcze znaczy.
Aktorstwo jednych wbija w pychę, a drugich uczy pokory. Jak jest u Ciebie?
To już sama musisz ocenić. Raczej mi nie odbija, nie wariuję i nie robię przedziwnych rzeczy. Staram się mieć kontrolę nad tym, co robię. Choć w zawodzie aktora nie da się do końca zaplanować drogi zawodowej, przewidzieć, który projekt wypali, a co okaże się porażką. Nigdy nie sądziłem, że znajdę się w miejscu, w którym jestem. Staram się o tym pamiętać i szanować to, co mam. Ten zawód uczy odporności – weźmy pod uwagę moją pracę przy kolejnych serialach: „Brzydula” i „Prosto w serce”. Były to niezwykle intensywne produkcje. Praca momentami przekraczająca ludzkie możliwości. Jeżeli przez rok i dwa miesiące bez żadnej przerwy pracujesz po 12 godzin od poniedziałku do piątku, czasem z sobotami...
Nie za darmo.
No nie. Ale wiesz, każdy miewa swoje lepsze i gorsze dni. A na planie zawsze trzeba być przygotowanym. I oczywiście świeżym, pachnącym, pełnym energii, co nie jest takie łatwe czasem po czterech godzinach snu. Kiedy pracuję, daję z siebie sto procent i za to właśnie dostaję pieniądze. A kiedy pracuje się ze sobą od rana do nocy, i to miesiącami, pojawiają się spięcia. Jak mówiłem – serial to szkoła życia. Potrafi zmęczyć.
Można protestować przeciwko panującym warunkom.
Albo spojrzeć na podpisaną umowę i pozostać przy wyciągnięciu wniosków z przeszłości. Tuż po szkole aktorskiej przez półtora roku nie miałem pracy. Potem przez półtora roku byłem w Poznaniu, w teatrze. I to był jeden z najciekawszych okresów w moim życiu. Zagrałem tam i epizody, i duże role pod okiem znakomitych reżyserów. Musiałem przekroczyć wiele granic, przełamać swoje opory, po prostu zmierzyć się ze sobą. Byłem tak nieśmiały, że gdybym wtedy nie znalazł się na scenie, nie byłoby mnie tutaj dzisiaj.
Zagrałeś już w 14 serialach. Nie przestraszyłeś się w jakimś momencie, że jesteś aktorem serialowym?
Nie. Jestem aktorem. Jak wielu aktorów po szkole teatralnej gram również w serialach. Grałem w teatrze. Teraz w filmie. I mam nadzieję, że jeszcze wrócę do teatru. Nie lubię określenia „aktor serialowy”.
W Stanach jest ono na porządku dziennym. I nie jest to ta sama grupa: aktorzy filmowi i serialowi.
W Stanach nie miałbym nic przeciwko temu. Widziałaś amerykańskie seriale? Chętnie zagrałbym w takiej produkcji. Niektóre z nich mają na odcinek większy budżet, niż w Polsce przeznacza się na film kinowy. A pieniądze oprócz rozmachu, scenografii to także więcej czasu na zdjęcia. U nas czasami gra się nie parę scen dziennie, tylko kilkanaście. Moim „hitem” było 21 scen! Jeżeli pracujesz w takim trybie, nie ma szans, że będziesz naprawdę zadowolony z jakości swojej pracy. Czy w serialu można się czegoś nauczyć? Najwięcej uczą spotkania z ludźmi. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak wielu rzeczy nauczył mnie mój serialowy brat Jacek Braciak (w produkcji „Prosto w serce” – przyp. red.). Kiedy skończyliśmy zdjęcia, pierwszą osobą, o której pomyślałem, że będzie mi jej brakować, był właśnie Jacek. Poza Anią Muchą, oczywiście.
Mówisz, że ważne są dla Ciebie spotkania z ludźmi. Przyglądasz się im również przez obiektyw aparatu fotograficznego. Czego szukasz?
Podczas podróży do Toskanii trzaskałem zdjęcia jak oszalały, chciałem wszystko uchwycić. Pod koniec przyszło otrzeźwienie: latam z tym aparatem, mam wszystko w kadrze, ale nie mam w głowie. Kiedy robi się zdjęcia, trzeba się umieć zatrzymać. Ostatnio wziąłem aparat podczas wyjazdu do domu i nie zrobiłem ani jednego, bo dobre zdjęcie wymaga skupienia. Chciałbym sportretować moją rodzinę: rodziców, siostrę, jej dzieci i kilku dobrych znajomych. Ale nie chodzi mi o studyjne portrety, tego nie potrafię. Najtrudniejsze jest „złapanie” momentu z codzienności tak, żeby ta codzienność była wyjątkowa.
To Twoja recepta na szczęście? Czy wiesz, że według sondażu TNS OBOP chciałoby ją poznać aż 69 proc. kobiet w wieku 18-35 lat?
Nie przywiązujmy się do niej, u mnie ona się zmienia wraz z porą roku (śmiech).
No to jest depresyjnie…
Mnie na szczęście depresja nigdy jeszcze nie dopadła. Nie lubię się poddawać. Generalnie, nie tylko depresji.
Mówisz o sobie: „Trudno ze mną wytrzymać”. Masz przyjaciół?
Nie jestem wyjątkiem – z każdym czasem trudno wytrzymać. Moi przyjaciele jakoś wytrzymują. Ja z nimi też.
A jak sobie radzisz z aktami uwielbienia setek kobiet, które wyznają Ci miłość na Facebooku, na ulicy, gdziekolwiek jesteś? Założyły nawet Twój fanklub.
Radzę sobie. Na początku było to dla mnie lekko krępujące. Nagle otrzymujesz całą masę takich słów i gestów – serdecznych, życzliwych, śmiesznych – i poradź sobie z tym! Łatwo można mnie zawstydzić, a już szczególnie w miejscu publicznym. Jeśli nie jestem przygotowany na jakiś rodzaj ataku, nawet wynikającego z sympatii, staję się bezbronny. Krępują mnie sytuacje, w których nie wiem, czego się spodziewać. Ale najczęściej reakcje fanów są po prostu sympatyczne.
Musisz mi zdradzić, co Cię pociąga w kobietach. Czy wiesz, że to pytanie spędza sen z powiek aż jednej trzeciej Polek?
Od czego miękną mi kolana? Hm... ktoś powiedział, że zapach kobiety mówi o niej więcej niż jej charakter pisma. Coś w tym jest. Nie lubię, kiedy chce mi się matkować. Za to uwielbiam, kiedy rzuca mi się wyzwanie – na przykład kiedy kobieta pokazuje mi, że jej na mnie nie zależy. Pewnie, że to jest dla faceta irytujące – ale działa? Działa.
1 z 4
FILIP BOBEK Raczej mi nie odbija
FILIP BOBEK Raczej mi nie odbija
2 z 4
FILIP BOBEK Raczej mi nie odbija
FILIP BOBEK Raczej mi nie odbija
3 z 4
FILIP BOBEK Raczej mi nie odbija
FILIP BOBEK Raczej mi nie odbija
4 z 4
FILIP BOBEK Raczej mi nie odbija
FILIP BOBEK Raczej mi nie odbija