Reklama

Na Kubie młody chłopak staje się mężczyzną nie z chwilą, gdy posiądzie pierwszą kobietę, lecz kiedy jego matka przestaje zaglądać mu do majtek” – wzdycha 86-letni satrapa, wracając do wspomnień z dzieciństwa w szczerej autobiografii władcy absolutnego. Dwutomowa historia życia najbardziej charyzmatycznego przywódcy na zachodniej półkuli to nie tylko próba rozliczenia się z własną przeszłością, ale też kliniczny zapis traum, fobii i lęków. Próba wytłumaczenia, jak to się stało, że nieśmiały student prawa, nieślubny syn właściciela plantacji trzciny cukrowej i służącej, stał się tyranem. Zapiski Fidela Castro są też bezcennym poradnikiem dla rewolucjonistów, którzy marzą o zdobyciu władzy, ale pragmatycznie chcieliby pozostać przy życiu, nie podzielając losu Robespierre’a czy „Che” Guevary.

Reklama

Jest tylko jeden haczyk, o którym trzeba wspomnieć na samym początku: to nie Fidel Castro napisał tę książkę. Biografię w pierwszej osobie, wiernie naśladując styl narracji El Comandante, stworzył w imieniu kubańskiego przywódcy wierny towarzysz, który przez 30 lat stał u jego boku – pisarz Norberto Fuentes. Jak można się domyślić, Fuentes od jakiegoś czasu nie jest już ani przyjacielem, ani nawet kubańskim obywatelem. Uciekł do Miami na Florydzie i stamtąd obserwuje karierę swojego niegdysiejszego idola. Można mu jednak wierzyć. Od 1959 do 1989 roku należał do ścisłego grona najwierniejszych druhów, a za Castro gotów był skoczyć w ogień. Napisał swoją książkę rzetelnie, pomijając wszelkie fakty, których weryfikacja nie była możliwa w co najmniej dwóch źródłach. Jeżeli coś można mu zarzucić, to chyba tylko zbytnią fascynację postacią, którą opisuje. Czytając „Prawdziwą historię”, już po kilkudziesięciu stronach zapominamy, że to „fałszywa” autobiografia. Fidel Castro, jego styl, megalomania, ale i inteligencja oraz zdolność do błyskotliwej analizy są tak dobrze oddane, że niemal czujemy gryzący dym cygar Cohiba i żar karaibskiego słońca podczas słynnych wielogodzinnych, płomiennych przemówień wodza rewolucji.

WYCHOWANEK JEZUITÓW

Nie ma powodu, by nie ufać biografowi Castro, który przytacza ironiczne uwagi El Comandante na temat licznych opra-cowań psychologów CIA, którzy próbowali rozgryźć jego osobowość. Z pewnością Fuentes często o tym słyszał od swojego wodza, który nałogowo nie tylko palił cygara, ale również czytał książki. Fidel dworował sobie z tego, że według amerykańskich speców od psychoanalizy jego zdolności przywódcze biorą się z kompleksów, bo urodził się jako nieślubne dziecko. A jego ciągoty do komunizmu i nienawiść do USA spowodowane są nierozwiązanym konfliktem z ojcem, który do śmierci był „reakcjonistą”. Amerykanie nie docenili inteligencji prowincjusza, który już w młodości postanowił zostać wodzem, a w rewolucji zakochał się po lekturze dzieł Lenina. Zlekceważyli surowe wychowanie w jezuickim kolegium, gdzie wpojono mu żelazne zasady i ukształtowano charakter. Jednak – co przyznaje sam Castro – nigdy by nie doszedł do najwyższych godności w państwie, gdyby – tak jak chciał jego ojciec – został adwokatem i zadowolił się sukcesami w małych, szemranych interesikach. No i jeśli nie miałby ambicji, która przyciągała kobiety jak magnes.

ŁÓŻKO REWOLUCJONISTY

Rozliczenie z seksualną przeszłością to chyba najbardziej szczera część autobiografii, choć i tu granica między prawdą a fikcją nieustannie się zaciera. Już w pierwszych zdaniach Fidel gwałtownie polemizuje z popularnymi na Kubie plotkami: „Zwracam uwagę, że inicjację z płcią piękną przeżyłem, nie płacąc za nią, i nie odbyło się to w podrzędnym burdelu. Ale nie wydaje mi się konieczne umieszczanie tam tablicy z informacją, że oto tutaj znajduje się historyczne miejsce, gdzie Naczelny Wódz po raz pierwszy wprowadził swojego siusiaka pomiędzy niewieście uda. Doszło do tego pośród trzcinowych zarośli, na ojcowskich połaciach, w trawie, z jedną z naszych służących, która, oczywiście, była ode mnie starsza. Nie miałem więcej jak siedem lat”.

Kilka stron dalej dokładnie, wręcz dosadnie opisuje, jak służąca wprowadziła go w świat seksu: „Nereida była pierwszą kobietą, która wprowadziła język w moje usta, obmacała jądra i zrobiła to, co sama nazwała robótką ręczną”.

Posłany przez ojca do prowadzonej przez jezuitów szkoły Fidel czuł się koszmarnie. Wszystko przez radiową powieść „Rodzina Castro z Biránu” autorstwa przyrodniego brata Pedro Emilio, która w sposób anegdotyczny opisywała ich familijne sekrety. Odreagowywał stresy, chodząc do pobliskich burdeli. Szybko jednak wyrósł z tego – i to dosłownie. Jako młodzieniec wyróżniał się wśród niskich rodaków. 190 cm wzrostu dodawało mu pewności siebie i pomagało zdobywać serca i ciała kobiet. Korzystał z tego chętnie, przy okazji płodząc stadko dzieci (po naukach u jezuitów nie uznawał stosowania antykoncepcji). Zakochał się dopiero w wieku 22 lat i jego szorstkie słowa nabierają w tym czasie miękkości i czułości, gdy pisze: „O wieku Mirty ze względów dżentelmeńskich nie wspomnę, ale zdradzę, że niewiele wcześniej zdążyła skończyć piętnaście lat. Miała lekkość tancerki i zwinność znaną mi z oglądania migrujących saren. (...) Mirta miała głębokie spojrzenie i duże oczy, była dumna i tak zabójczo zmysłowa, jak tylko potrafią być białe Kubanki”. Wodzowi nie przeszkadzało, że jego wybranka nie umiała gotować. Do dziś zaśmiewa się z przygotowanych przez Mirtę pulpecików, które jego przyjaciel nazwał „kamieniami szlachetnymi”, a Fidel zajadał się nimi, połykając je w całości, bo nie dawały się pogryźć.


Tamta pierwsza miłość przeminęła. A Castro postanowił się rozwieść, gdy trafił do więzienia, a jego żona stała się ofiarą kampanii oszczerstw i manipulacji ze strony reżimu władającego Kubą pod koniec lat 50. generała Fulgencio Batisty. Po rewolucji, która wyniosła Fidela do godności przywódcy państwa, ochoczo, choć zachowując ostrożność, korzystał z profitów z władzy. „Pewnego razu wenezuelska dziennikarka spróbowała zaskoczyć mnie najbardziej prowokacyjnym pytaniem z przygotowanego repertuaru: »Comandante – zapytała – czy jest pan obrzezany?«”. Pytanie miało go rozjuszyć, bo w czasach szkolnych wielokrotnie musiał się tłumaczyć, czemu przyjął chrzest dopiero w jezuickim kolegium. A spowodowały to komplikacje związane z pozamałżeńskim związkiem jego ojca. „Oczywiście, że nie jestem obrzezany – wspomina Castro. – Ale nie udzieliłem jej odpowiedzi natychmiast. Pomyślałem, że będzie musiała przekonać się o tym sama, i przekazałem odpowiednie sygnały szefowi mojej ochrony pułkownikowi Joseitowi, by zadbał o warunki i przygotował jedną z moich rezydencji na obrzeżach Hawany”.

Kubański dyktator miał powody do obaw. Wielokrotnie próbowano go zabić, czy to nasyłając na niego płatnych zabójców, czy to aranżując spotkania z zarażonymi chorobami wenerycznymi agentkami, a nawet posyłając mu zatrute cygara. Ze wszystkich zamachów wyszedł bez szwanku, utwierdzając się jedynie we własnym geniuszu.

RODZINA NA POKAZ

Castro z wiekiem coraz częściej myślał o sobie w kategorii legendy. Nie był w stanie zdobyć się na szczerość nawet wobec oddanych przyjaciół. Jak podczas nostalgicznej podróży do rodzinnej wioski Birán, którą odbył z laureatem literackiej Nagrody Nobla, swoim najsłynniejszym zwolennikiem z grona pisarzy – Gabrielem Garcíą Márquezem. Pojechali tam, przemierzając ponad tysiąc kilometrów z Hawany. Wysiedli z samochodu i spacerowali pośród malowniczych chatek osadzonych na palach. Fidel pokazywał spartańsko urządzoną sypialnię z żelazną kołyską, w której spały rodzące się co roku dzieci plantatora trzciny cukrowej. Noblista zadawał pytania i słysząc odpowiedzi, kręcił głową z niedowierzaniem. Castro oprowadzał go po swoim prywatnym skansenie, pokazując ulubiony fotel, pokój, w którym dzielił łóżko z młodszym bratem, a Márquez nie zdobył się na to, by mu przerwać i zapytać: „Czemu kłamiesz?”. Fidel najwyraźniej zapomniał, jak kilka lat wcześniej w gronie przyjaciół zwierzył się, że jego dom rodzinny „zniknął z powierzchni ziemi w ciągu godziny nocą 3 września 1954 roku, bo ojciec nie dogasił cygara, które odłożył na nocny stolik, obok lampki”. Obecny „dom rodzinny Fidela Castro” został zbudowany na potrzeby wycieczek szkolnych i oficjalnych delegacji, które kubański ojciec rewolucji lubił prowadzić do miejsca, w którym zaczął długi marsz po władzę.

Nie miał sentymentów do rodzinnego majątku. Przyznał po latach: „W 1956 roku posłałem niewielki oddział partyzantów, by puścili z dymem plantację – jako przestrogę dla wszystkich, żeby było wiadomo, że ta wojna jest na serio. Matka nigdy mi tego nie wybaczyła”.

DROGA DO ZBRODNI

Niezwykle ciekawe są opisy zwyczajnego życia tyrana i jego re eksje na temat władzy. Gdy czytamy: „Zegar wskazywał ósmą wieczorem. Zapaliłem cygaro, z poduszek opartych o łóżko uformowałem siedzisko, zdjąłem buty, pistolet odłożyłem na stolik nocny i zagłębiłem się w lekturze”, to nie sposób nie poczuć sympatii do samotnego rewolucjonisty. Tak jak wtedy gdy pisze o swoich przygodach z modą. O kupowaniu gotowych garniturów zamiast szycia na miarę (panicznie bał się zdejmowania miary u krawca) czy o ulubionej skórzanej kurtce, którą mu ukradziono pod koniec studiów. Kilka stron dalej Fidel Castro dzieli się swoimi przemyśleniami na temat prywatnego życia spiskowca: „Obowiązuje podstawowa zasada podwójnej ochrony. Nie należy mieszać spraw osobistych z polityką. Nie tylko trzymasz swoich bliskich z dala od strefy zagrożenia, ale też uniemożliwiasz wrogowi poznanie twoich rutynowych zachowań. (...) Najlepszym przyzwyczajeniem jest brak przyzwyczajeń”.

Gdy już niemal polubimy El Comandante, czytamy słowa, które działają jak zimny prysznic – o nieuchronności śmierci jednego z najbliższych współpracowników Castro, legendarnego „Che” Guevary: „Nie można pozwolić, by wróg cię osaczył, ani dopuścić, by prowadził podstępną propagandę z użyciem twojej osoby. Che musiał zginąć, by nie zostać pospolitym zdrajcą i nadal móc służyć sprawie jako symbol. Zapobiega się w ten sposób zdradzie i największy bohater walki za sprawę zostanie wyniesiony do rangi męczennika. (...) To nie tylko dozwolone czy racjonalne, ale i konieczne”.

Czy to zawoalowane przyznanie się do tego, że śmierć „Che” Guevary, którego 8 października 1967 roku w Boliwii otoczyły wojska rządowe, nie była przypadkowa? Czy Fidel Castro jest odpowiedzialny nie tylko za wprowadzenie na Kubie rządów terroru i za śmierć tysięcy „kontrrewolucjonistów”, bo jego sumienie obciąża też zabójstwo towarzysza broni? El Comandante nie pozostawia złudzeń – byłby do tego zdolny.

Pierwszego człowieka zabił strzałem z rewolweru, mając 19 lat. „Dowiedziałem się wtedy o czymś, o czym wie każdy, kto zabijał, i wie to od chwili, gdy zabił po raz pierwszy. Wiedziałem, że utraciłem Boga. Świadomość straty pojawia się z chwilą załatwienia pierwszego delikwenta, bo zabójstwo – miejmy odwagę nazwać rzecz po imieniu – jest koniec końców zerwaniem dialogu z Bogiem. Odtąd samotnie zaczynasz przemierzać bezkres wszechświata. (...) Dlatego kolejne zamachy nie są trudne. Rewolucja? Co człowiek jest gotów utracić, aby przeprowadzić rewolucję?”.

Fidel Castro pyta o to retorycznie, bo w wieku 86 lat zna już odpowiedź. Nie ma przyjaźni ani nawet miłości, której by nie poświęcił dla swojej idei.

Reklama

Norberto Fuentes, pisząc jego biogra ę, zdradził wieloletnią przyjaźń z kubańskim przywódcą, ale wyświadczył Fidelowi ogromną przysługę. Bez tej książki trudno byłoby zrozumieć cele i motywacje krwawego dyktatora, który jest wciąż tak kochany we własnej ojczyźnie.

Reklama
Reklama
Reklama