ANNA MUCHA Pomyśl życzenie...
To miasto ją zmieniło. Do Nowego Jorku przyjechała dziewczyna, która nie miała nic do stracenia. Po roku wyjeżdżała z niego świadoma swoich atutów aktorka, która potrafiła wykorzystać je tak, że zawojowała polski show-biznes. Dziś Mucha jest gwiazdą. I mamą. I wraca do Nowego Jorku. To tu świętowała swoje 33. urodziny. Czego sobie życzyła? I czy na pewno bilans – tak jak lubi – wyszedł jej na plus?
- 14/2013||
Jesteśmy w Nowym Jorku. Niedawno obchodziłaś tu urodziny.
Parę osób mnie zaskoczyło, że pamiętało. To było bardzo miłe. Najbliżsi i przyjaciele też pamiętali.
Czy kiedy się funkcjonuje tak jak Ty w show-biznesie, ma się prawdziwych przyjaciół?
Ja mam niewielu, ale ci, których mam, są prawdziwi. Wiem, że mogę na nich polegać, mogę pojawić się u nich w środku nocy, powiedzieć im o wszystkim. I to nie będą osoby, które zaistnieją potem w kolorowej prasie jako: „Dobra przyjaciółka poinformowała...”. Myślę, że gdyby zdecydowali się cokolwiek na mój temat zdradzić, to moja „kariera” dopiero by wystartowała. (śmiech) Ale z tego co wiem, nie zamierzają pisać żadnych biografii.
Czego sobie życzyłaś w te urodziny?
33., dość symboliczne. Tak pół żartem życzyłam więc sobie, że kiedy będę rozkładała ręce w geście „pozdrowienia dla całego świata”, żeby mnie wtedy nie ukrzyżowali. (śmiech) A tak serio? Chciałabym, żeby moja córka była jak najszczęśliwsza, żeby zawsze się tak śmiała jak dziś.
Kiedy ostatnio mieszkałaś w Nowym Jorku cztery lata temu, byłaś w zupełnie innym momencie życia. Stefanii nie było jeszcze na świecie, nawet chyba w planach jeszcze nie... Jak sobie przypominasz siebie i porównujesz z dzisiejszą Muchą – to są inne osoby?
Dzisiaj mniej się miotam. Jestem dużo spokojniejsza. Natomiast wciąż tak samo cieszą mnie różne rzeczy.
Miałam wrażenie, że kiedy tu przyjechałaś na studia, byłaś na jakimś rozdrożu. Tuż po rozstaniu, rzuciłaś wszystko, co było w Polsce i...
Nie miałam wiele do stracenia, normalna emigracyjna sytuacja. Po prostu mogłam się spakować i wyjechać. Czasami zastanawiam się, co by było, gdybym tutaj została... Ale nie zrobiłam nic w tym kierunku, żeby tutaj zamieszkać na stałe. A ja, jak wiesz, jeśli mam jakieś plany, to je po prostu realizuję.
Jednak mimo wszystko nie była to „zwykła emigracyjna sytuacja”, bo w Nowym Jorku stworzyłaś sobie całkiem komfortowe warunki. Mieszkałaś w sercu Manhattanu, w supermodnym Soho, nie w wynajętej klitce na Brooklynie.
Jak widać, zawsze lubiłam luksus. (śmiech) Ten rok w Nowym Jorku był i trudny, i intensywny. Na szczęście nie musiałam borykać się z problemami codzienności. Zrobiłam wszystko, żeby było mi tutaj jak najlepiej, jak najwygodniej. Na to poszły spore środki finansowe, ale sama sobie zarobiłam, żeby studiować aktorstwo w komfortowych warunkach.
Dzisiaj, z perspektywy czasu, potrafisz przyznać, że ten Nowy Jork to była ucieczka? Przed „nie wiadomo co ze sobą zrobić, jestem w takim momencie, że mogę wszystko i nic”. Szukałaś pomysłu na siebie, na to co dalej?
W psychologii są dwa rodzaje wolności: „wolność od” i „wolność do”. (śmiech) To była moja „wolność do”. Zawsze wolałam wybiec do przodu. I to był taki moment, że pomyślałam: „Czas coś zrobić”.
Wyobrażam sobie, że z Twoim charakterem nie lubisz sytuacji, kiedy nie masz kontroli nad tym, co się dzieje...
Ale ja miałam wtedy kontrolę i masę pracy. Grałam w „M jak miłość”, miałam swoją audycję radiową, spektakl teatralny „Bomba”.
To znaczy, że chciałaś odpocząć? A może pomyślałaś: „No nie do końca podoba mi się to życie, chciałabym inaczej”?
Pomyślałam: „Teraz ja!”. (śmiech)
A wcześniej nie było „ja”?
Wcześniej było inaczej. Intensywnie, ale też fajnie.
I to „fajnie” zaczęło Ci przeszkadzać?
Do czego ty zmierzasz? (śmiech)
Jestem ciekawa, dlaczego wyjechałaś?
Bo miałam bilet! I dostałam się do najlepszej szkoły, do jakiej mogłam się dostać. Widocznie lubię „naj-e” – NAJbardziej popularny serial w Polsce, NAJlepsza szkoła. Więc miałam te „naj-e”: serial, sztukę teatralną „Bomba” Maćka Kowalewskiego z genialnymi aktorami, audycję radiową, program w TV, no i oczywiście last but not least związek z „NAJ-em” też. (śmiech) To miałam na jednej szali, a na drugiej siebie, Nowy Jork, szkołę, najlepszą inwestycję, jaką mogłam zrobić. Więc owszem, dużo osiągnęłam i dużo zdobyłam, ale jednocześnie uznałam, że to jest taki moment, kiedy spokojnie mogę to rzucić i zająć się sobą. Wróciłam z ponad trzymiesięcznej podróży po Azji i poszłam do Ilony Łepkowskiej. Powiedziałam, że to mi na tyle dobrze zrobiło, że teraz chcę jechać do Stanów, do szkoły. Usłyszałam wtedy: „Dobrze, to cię zabijemy”– chodziło o serial „M jak miłość” oczywiście. Trochę mnie to usztywniło, ale podjęłam już decyzję. Ostatecznie mnie nie zabili, tylko wysłali do Afganistanu z misją, za co jestem producentom wdzięczna.
No i patrząc z perspektywy na całą sytuację, trzeba przyznać, że ten wyjazd „z misją” Ci nie zaszkodził. Wręcz przeciwnie, po powrocie...
... tylko że ja nie zakładałam, że wrócę do Polski. Tak jak nie zakładałam, że zostanę w Nowym Jorku. Na wszelki wypadek wynajmowałam tutaj mieszkanie przez kolejny rok. Stało puste i czekało na mnie, gdyby okazało się, że jednak mi się w Polsce nie podoba i wolę mieszkać w Nowym Jorku. Jedyny plan po przyjeździe tutaj był taki, że będę się uczyć i że będę starała się wycisnąć z tej szkoły maksymalnie, ile się da. Mam poczucie, że to mi się udało. Nie straciłam czasu. Codziennie od rana do wieczora siedziałam na zajęciach. Zapisałam się na wszystkie: od aktorstwa, poprzez śpiew, skończywszy na produkcji teatralnej.
Pierwsze tygodnie w szkole były trudne?
Na początku byłam totalnie pozamykana. Wyglądałam też dość hmmm..., ważyłam 13 kg więcej, więc byłam pulpecikiem, byłam łysa, bo wydawało mi się, że to jest cool, ale tak naprawdę cool nie było. (śmiech) Chyba się pogubiłam rzeczywiście... Najgorsze było to…
… „że nikt mnie tu nie zna”. (śmiech)
(śmiech) Nie, nie, nie, to było nawet bardzo przyjemne. Nagle się okazało, że ludzie lubią mnie za to, jaka jestem, nie za to, kim jestem. To było budujące. Nie dalej niż wczoraj – śmieszna sytuacja: Marcel wszedł do sklepu ze Stefanią (partner Anny i jej córka – przyp. red.), ja zostałam z wózkiem na zewnątrz. I nagle zaczepia mnie jakiś koleś, pyta o mój numer telefonu i czy byśmy się nie umówili. Mówię: „To miłe, ale, stary, nie widzisz, że opieram się o wózek, więc łatwo się domyślić, że mam dziecko. A on na to: „No problem”. To jest Nowy Jork! Kiedy ostatni raz usłyszałaś, że jesteś gorącą matką?
Tobie w Polsce się to pewnie nie zdarza, że ktokolwiek Cię podrywa, ma odwagę podejść do Ciebie, do TEJ Muchy...
Faktycznie, rzadko... Natomiast wracając do szkoły, na początku najgorsze było to, że ja się czułam jak w takiej bańce. A byłam przecież w szkole aktorskiej, która wymaga, żeby się otworzyć, żeby się przemóc, żeby mówić o emocjach. A ja nie byłam w stanie tego wszystkiego, co się we mnie kotłowało, powiedzieć, wyrzucić na zewnątrz. To było okropne. I pamiętam, że któregoś dnia – to było jak haust powietrza, który łapiesz, wychodząc z wody – strasznie się poryczałam. I nagle przy którymś wdechu wszystko puściło. To było twórcze.
Jestem ciekawa, w którym momencie będąc tu, w Nowym Jorku, w tej szkole, poczułaś, że już wiesz co dalej?
Nie było takiego momentu. Cały czas myślałam: „Wrócę do Polski i się rozejrzę”. Wciąż miałam ten komfort, że nie musiałam mieć konkretnego planu.
A nie bałaś się o przyszłość i sprawy materialne? Jak ustaliłyśmy, lubisz luksus.
Lubię, ale nie bałam się. Kiedy jeszcze mieszkałam tutaj, dostałam propozycję wzięcia udziału w programie „Jak oni śpiewają”. To oznaczało pieniądze. Więc wiedziałam, że takie propozycje będą się pojawiać, mogę zarabiać w Polsce i wydawać w Stanach. Wtedy jeszcze kurs dolara był niezwykle przyjemny, nie było mowy o kryzysie, więc stawki były takie, że mogłam sobie na to pozwolić. Miałam tu mieszkanie, miałam dokąd wracać, a czy to było po tej stronie oceanu, czy po tamtej, to było pytanie otwarte. Nic mnie nie trzymało po żadnej ze stron.
Jak widać, rzeczywistość nie znosi pustki, bo kiedy wróciłaś do Polski, do „Jak oni śpiewają”, to od razu poznałaś Marcela.
No tak i sytuacja przybrała nieco niespodziewany obrót, ponieważ miałam być panią własnego czasu i własnych biletów lotniczych, a okazało się, że cholera jasna, na pokładzie jest ktoś jeszcze…
Wasze uczucie było jak piorun z jasnego nieba?
To było bardzo przyjemne.
Nie byłaś przygotowana na coś takiego?
Nikt nie jest przygotowany na hiszpańską inkwizycję. (śmiech)
Chyba na „hiszpańską Muchę”? (śmiech) Ale to w sumie budujące, że kiedy się poznaliście, z całym szacunkiem dla Twojej urody i seksapilu, wyglądałaś trochę inaczej w tamtych czasach. (śmiech)
(śmiech) Zawsze szanowałam mężczyzn, którzy doceniali we mnie piękno wewnętrzne niezależnie, że tak powiem, od krajobrazu dookoła. Zawsze ceniłam sobie też mężczyzn, którzy są długodystansowcami. Nie nadaję się na bohaterkę jednego odcinka.
„Za bardzo widzowie Panią polubili”. (śmiech)
(śmiech) „Za bardzo widzowie mnie polubili”. A ja bardzo lubię być obsadzana w głównych rolach.
Kiedy spadło na Ciebie to uczucie, nie poczułaś strachu? Na zasadzie „no to sobie porządziłam samą sobą i swoim czasem”...
A czy ty myślisz, że ja jestem łatwą partnerką? (śmiech) Przede wszystkim cenię sobie wolność.
Tym bardziej zabawnie brzmią w tym kontekście Twoje dawne deklaracje, że w roli matki jakoś siebie nie widzisz.
W perspektywie ówczesnej na pewno nie, ale też nigdy nie mówiłam, że nie będę miała dzieci. Mówiłam, że mnie denerwują, jak krzyczą, histeryzują, szantażują, są źle wychowane i kiedy mnie budzą wcześnie rano. I uwaga, powtarzam: nie lubię, jak dziecko histeryzuje, wymusza na mnie cokolwiek i jak mnie budzi w nocy. No nie lubię. I proszę nie strzelać z armaty do Muchy.
Pamiętam, że po powrocie często powtarzałaś, że będąc tutaj, w Stanach w szkole, zrozumiałaś, że za słabo walczyłaś o swoją aktorską karierę. Miałaś rolę w popularnym serialu i się zasiedziałaś w tej wygodzie...
Ja po prostu nie dawałam sobie szansy. Pracowałam naprawdę intensywnie, choć ludziom się wydaje, że życie, które prowadzę wygląda w ten sposób, że wstaję o 11, kosmetyczka, przychodzi pani, zajmuje się moim dzieckiem (śmiech), druga pani sprząta, trzecia zajmuje się moimi paznokciami, a czwarta robi śniadanie. W tym czasie mój mężczyzna przegląda gazetę, no bo przecież nic nie robi... Potem ktoś wyprowadza dziecko na spacer. Ktoś oczywiście przewija to dziecko, no bo ja robię od razu dym. Raz mi się zdarzyło przewinąć dziecko, więc musiałam to zrobić na stole i od razu awantura na całą Polskę. Otóż, drodzy państwo, wyglądało to i w sumie do dziś wygląda tak, że zapieprzałam, za przeproszeniem, od godziny 6 rano. 12 godzin pracy na planie, w przerwach musiałam się przygotować do audycji radiowej. Od godziny 20 do 23 miałam audycję w Radiostacji, o 23 wsiadałam do samochodu i jechałam do teatru, ponieważ to była jedyna możliwość, żeby zebrać na próbie „Bomby” 26 najlepszych, naprawdę najlepszych aktorów w tym kraju – no dobra, 25 i mnie. (śmiech) I od godziny 23 do 3 nad ranem próbowaliśmy i tworzyliśmy spektakl. Po czym ja grzecznie wsiadałam do samochodu i jechałam do domu, by dwie-trzy godziny się przespać.
Niewiele się zmieniło po tym Twoim powrocie ze Stanów. A jednak okazało się, że doba jest z gumy, że da się w nią upchnąć więcej, w tym jeszcze dziecko, jeden serial, drugi serial.
Paradoksalnie dużo gorzej się czuję, kiedy nie mam nic do roboty.
Jaki jest sekret tego, że po powrocie ze Stanów Twoja kariera ruszyła jak lawina?
Czakram mi się otworzył. W szkole w Nowym Jorku wzięłam sobie wszystkie możliwe zajęcia. Ze śpiewem włącznie! Ale bez stepowania. Zero tańca, zero zajęć ruchowych.
No bo doszłaś do wniosku, że akurat do tego to się nie nadajesz...
...i w życiu z tego nic nie będzie. (śmiech)
Jak się potem okazało, w tej jednej sprawie się akurat myliłaś i wygrałaś „Taniec z gwiazdami”.
(śmiech) Pamiętam, jak na zajęciach z produkcji teatralnej jeden z reżyserów profesorów mówił: „Jak ja sobie tutaj wymyślę słonia na tej scenie, słonia srającego rowerami, to ty mi nie mówisz, że to jest niemożliwe, tylko ty mnie pytasz, jakiego koloru mają być rowery”. Uwielbiam tę historię, podobnie jak zdanie, że aktor to jest ktoś, kto ma zrobić lemoniadę bez cytryn. Po prostu dać widzowi to, za co zapłacił. Więc doszłam do wniosku, że skoro pracuję w rozrywce – czyli w usługach – a dostałam właśnie angaż do „Jak oni śpiewają”, postanowiłam zrobić lemoniadę bez cytryny. Czyli śpiewać bez umiejętności śpiewania. Byłam pewna, że odpadnę w trzecim odcinku. No dobra, w czwartym.
O! Przy całym swoim samozachwycie, zdawałaś sobie jednak sprawę, że z tym śpiewaniem to niekoniecznie?
Przy całym swoim samozachwycie jestem realistką. I pamiętam, że jechałam metrem na jakąś lekcję śpiewu, przysięgam, że naprawdę brałam lekcje śpiewu w Nowym Jorku – już wiedziałam, że pierwszy utwór to będzie utwór Sabriny „Boys, boys, boys”. Jechałam tym metrem i nagle jak w kreskówce: tadaa! Zdałam sobie sprawę: „Zaraaaz, przecież to jest SHOW-biznes (śmiech), to jest program telewizyjny, a nie radiowy, w związku z czym…”.
Czego nie dośpiewam, to dogram! (śmiech)
No wiesz?! Naprawdę chciałam śpiewać! (śmiech) Tak naprawdę na pierwszy program przyjechałam już z gotowym pomysłem na siebie.
Pytanie: kupią czy nie kupią? Kupili.
Trafiłam na genialnego producenta, Rinke Rooyensa, który ma absolutną świadomość tego, jak wygląda show… I jego „prawą rękę” – Marcela, który – jak już ustaliłyśmy – nie był mi w stanie odmówić. Podchwytywali wszystkie moje szalone pomysły. Jak wymyśliłam, że chcę mieć na środku wannę pełną piany, tarzać się w tej pianie i polewać szampanem, to ją dostałam. Pamiętam, że na żywo, kiedy miałam odpalić szampana, on za cholerę nie chciał się otworzyć. To było o tyle nienajgorsze, że nie znałam do końca słów tej piosenki. Więc rzuciłam mikrofon i zajęłam się odpalaniem szampana, a potem polewaniem nim siebie. (śmiech) No przecież nie będę śpiewała! Tak to mniej więcej wyglądało. Natomiast na koniec programu udało mi się coś, co nie udawało mi się wcześniej. Mianowicie ostatnią piosenkę „Oczy czarne” zaśpiewałam tak, że Ela Zapendowska była zaskoczona. Stwierdziła, że gdybym od początku tak śpiewała, to jest szansa, że wygrałabym ten program. Odpadłam w przedostatnim odcinku! Ale szczerze – w pewnej chwili zaczęło mnie przerażać, że tak daleko zaszłam, bo kończyły mi się pomysły. Więc ten półfinał to było naprawdę daleko...
A płatne od odcinka! (śmiech)
W ostatnim też mieliśmy płatne, bo wszyscy musieli się pojawić. (śmiech)
Czyli w sumie finansowo wszystko się zgodziło.
Jeszcze z górką! (śmiech)
Od tego programu narodziła się nowa Mucha. Wcześniej niespecjalnie doceniałaś i niespecjalnie reklamowałaś to, co Ci się udawało zawodowo. Zmieniłaś zupełnie strategię.
Od pobytu w Stanach rzeczywiście nabrałam szacunku do tego, co osiągnęłam, do tych wszystkich szans, które dostałam. Mam o tyle dobrą sytuację, że kocham swoją pracę. Natomiast nauczyłam się, że nawet jakby przyszło mi robić za białego misia na Krupówkach, to będę się starała robić to tak, żeby ludzie mieli jak najlepsze wspomnienia. Oczywiście chciałabym rozwijać się aktorsko, chciałabym robić różne rzeczy, natomiast akurat ostatnio musiałam sobie odpowiedzieć na pytanie: „Jak sobie siebie wyobrażam w perspektywie kolejnych 10 lat?”. I pomyślałam, że chciałabym mieć taką pewność, że jestem sobie sternikiem i sama decyduję o sobie. Że w całym tym dziwacznym biznesie, w którym biorę udział, mam szansę decydowania o sobie i o tym, co się ze mną dzieje. I na razie to się udaje!
Czyli jak słyszysz, że Mucha się skończyła, nic już nie zrobi i nigdzie już nie zagra…
To patrzę w swój kalendarz... (śmiech)
...i zastanawiasz się, jak tu jeszcze upchnąć kolejną rzecz. (śmiech)
Ostatnio obdzwoniłam wszystkich, z którymi pracuję czy w najbliższej przyszłości będę pracować, i poprosiłam ich, żeby zabukowali już terminy, ponieważ za chwilę zajmę się czymś, co będzie totalnie czasochłonne...
I znając Ciebie, dobrze płatne...
Chciałabym, żeby niektóre doniesienia, choćby te, że na wszystkim zarabiam fortunę, były prawdziwe. Jest w nich tyle prawdy, ile było prawdy w propagandowej radzieckiej gazecie „Prawda”.
Bo wszyscy wolą czytać, ile dostałaś za kontrakt kosmetyczny.
Kosmetyków Oriflame używam od kilku lat. Zresztą każdy, kto czyta mój blog anna-mucha.bloog.pl wie, że zawsze byłam zakręcona na punkcie kosmetyków, zwłaszcza kolorówki. I kosmetyki Oriflame polecałam już wtedy, kiedy nikt z tej firmy nie myślał o współpracy z polską gwiazdą. Miło mi, że Oriflame zauważyła i doceniła moją kosmetyczną pasję.
Czy Ty wykształciłaś, czy zbudowałaś w sobie umiejętność nieprzejmowania się tym, co piszą portale i gazety? Polska jest specyficznym krajem, nigdzie nie ma takiego internetowego hejterstwa jak u nas.
Ja też jestem Polką i wychowałam się w atmosferze kopania się po kostkach. Chyba źle bym się czuła, gdyby wszyscy mówili, że jestem wspaniała. Oczywiście genialnie się czuję w Nowym Jorku. Tu zupełnie inaczej się zachowuję, odpoczywam, śmieję się, mam zupełnie inny kontakt z ludźmi. Natomiast myślę, że to nasze piekiełko… strasznie bym bez niego zmarzła. Zresztą te wszystkie złośliwe komentarze słyszałam już w podstawówce.
Od dziecka funkcjonowałaś w show-biznesie.
I już jako dziecko słyszałam na przykład od mojej nauczycielki z podstawówki: „No tak, Magda jest zdolna, inteligentna, ona się dostanie do Batorego, to jest najlepsze liceum w Warszawie… ale ty, Mucha? Ty nawet jakbyś się jakimś cudem dostała, jakimś psim swędem, to nawet roku się nie utrzymasz”.
No patrz, a się dostałaś!
No patrz! Fakt, że próbowali mnie wywalić po pierwszej klasie. (śmiech) Po drugiej też próbowali mnie wywalić (śmiech), a w trzeciej już się przyzwyczaili. Co ciekawe kiedy grałam u Wajdy w „Pannie Nikt”, to miałam piątkę z polskiego, a kiedy grałam w „Młodych wilkach”, to już tylko tróję. (śmiech)
Powiedziałaś mi kiedyś, że zawsze miałaś duże szczęście do mężczyzn.
Rzeczywiście wszystkich swoich mężczyzn wspominam z dużym sentymentem, dużą przyjemnością, dużą radością.
Rozumiem, że to się nie zmieniło.
Ostatnio jak robiłam rachunek sumienia, doszłam do wniosku, że jedyne co mi w życiu nie wyszło, to bycie czyjąś utrzymanką.
Chociaż warunki były...
Warunki były. (śmiech)
Mężczyzna musi być dla Ciebie oparciem czy jesteś na tyle niezależna, że mężczyzna z założenia jest głównie dla przyjemności?
Jestem bardzo samodzielna, ale nauczyłam się, że już po pierwsze nie muszę…
…że to już nawet nie wypada.
Tak (śmiech), nie ma co się wychylać i pierwsza biec otwierać te drzwi (śmiech). Trzeba poczekać. Ale ja to jestem ja, natomiast teraz jestem ja i dziecko. I już nie mogę myśleć o sobie bez niej, i o nim bez niej.
Marcel jest dobrym ojcem?
Cudownym. Jeśli kiedyś będziemy się rozwodzić, to będzie mógł to wyciągnąć na wokandzie: „Powiedziała, że jestem cudowny? Powiedziała!”.
Musieliście się uczyć, jak być rodzicami?
Codziennie się uczymy. Ja mówię „Nie dawaj jej ciasteczka”, a chwilę później on daje jej ciasteczko i mówi: „Oj, zapomniałem”. Ja na to drę się: „Kochanie, podważasz mój autorytet! Jak możesz to robić!” (śmiech) Wtedy Marcel: „Nie krzycz na mnie przy dziecku!”. Więc jak widać, czasami jesteśmy nieobecni na niektórych lekcjach. Natomiast ona nam daje tyle radości, tyle miłości, tyle szczęścia, że owszem, jesteśmy czasami zmęczeni i to bardzo, ale generalnie rzecz biorąc, Stefania jest skarbem.
Sprawiacie wrażenie naprawdę fajnej, kochającej się rodziny. Rodzice nie naciskają na ślub?
Jeśli chodzi o nich to nie.
Za to Marcel bardzo. (śmiech)
(śmiech)
A myślicie o drugim dziecku?
Ja bym bardzo chciała. Drugie i trzecie.
Trzecie???
Mamy niestety z Marcelem pewne rozbieżności co do tego. (śmiech) Oboje wychodzimy z założenia, że nasza córka jest cudowna. Ja twierdzę, że skoro jest taka cudowna, to właśnie dlatego powinniśmy mieć następne.
Żeby taki materiał genetyczny się nie marnował.
Dokładnie! Marcel natomiast ma obawy. Twierdzi, że ponieważ nasza córka jest taka cudowna, nie powinniśmy mieć kolejnego dziecka, bo to drugie może nie być takim aniołem jak Stefania.
To może po czterdziestce?
Po czterdziestce to ja bym chciała mieć już trzecie. Drugie chcę wcześniej.
No proszę, jak się rozpędziłaś!
Bo ja lubię jak jest dużo wszystkiego! (śmiech) Nie znam umiaru.
Na palcu masz trzy pierścionki. W tym dwie obrączki. Czy to znaczy, że już po ślubie?
Śluby to ja składałam, jeszcze jak byłam w zakonie. (śmiech)
A to ciekawy fakt i całkiem nieznany.
Czy my musimy tak wszystko omawiać?
Może faktycznie zostawmy to na następny raz, nie ma co tak sprzedawać wszystkiego. À propos wydatków dokąd byś chciała pojechać w podróż poślubną?
Jak chcę dokądś jechać, to się pakuję i jadę. Teraz nawet nie ma już z tym problemu, żeby spakować córkę i jechać. Chociaż kiedy byłam w ciąży, to dostałam histerii pod tytułem „mój świat się kończy”.
No bo to było duże zaskoczenie dla Ciebie.
Zanim urodziłam, musieliśmy pojechać w ostatnią podróż do Azji, na Bali, która zresztą okazała się totalnym rozczarowaniem, bo zrobił się tam ohydny angielski kurort. Kiedy wracaliśmy, na lotnisku spotkaliśmy parę surferów z niemowlakiem. Podeszłam do nich i spytałam: „Jak to jest podróżować z dzieckiem?”. Oni na to: „Nie martw się, wszystko jest za darmo”. Na to ja mówię, że chodzi mi bardziej o to, jak to w ogóle jest żyć z dzieckiem.
Jak to jest, kiedy to Twoje dotychczasowe życie się kończy...
Wtedy on wziął taki głęboki oddech, żeby odpowiedzieć, na co ona mu się wcięła i powiedziała: „Nie jest tak strasznie. To jest oczywiście kwestia dziecka, ale i tego, jak sobie wszystko zorganizujesz i ułożysz”. Wracaliśmy jednym samolotem. Marcel spał, ja w ciąży, więc co jakiś czas wstawałam do toalety. I co spojrzałam w ich stronę, to widziałam, jak on się zajmuje tym dzieckiem, jak on nosi to dziecko, jak on karmi to dziecko, jak on przewija to dziecko.
Popatrzyłaś na Marcelka…
...i kiedy się obudził, powiedziałam mu: „Kochanie, nic się nie martw. Wszystko to jest kwestia dobrej organizacji”. (śmiech)
No i to się akurat udało.
Więc kiedy tylko mogę, opowiadam tę historię. Tak że, moje drogie, wszystko to jest kwestia dobrej organizacji! (śmiech)