Reklama

Po co Panu ta polityka? Nie wystarcza Panu bycie świetnym adwokatem?

Reklama

Mimo że wybrałem senat, gdzie jest mniej polityki w polityce, to decyzja była trudna. Wiele osób namawiało mnie od lat, ale nie jest łatwo to wszystko wywrócić, gdy ma się dobrze działającą firmę i zobowiązania rodzinne. W końcu żona się zgodziła, a to było najtrudniejsze. Ważna była też ironiczna, ale w miarę pozytywna reakcja starszych dzieci.

Decyzja żony była tu kluczowa. Pochwalam.

Szarpię i gryzę to wędzidło, czasami nawet uda się urwać, ale moja żona to twardy zawodnik. Rządzi domem i mną żelazną ręką. A ponieważ jest niezależna finansowo, to w tej nierównej wojnie nie mam nawet argumentów ekonomicznych (śmiech).

Wróćmy do polityki. To Pana namiętność, zobowiązanie czy rodzaj wyzwania potrzebnego każdemu mężczyźnie?

Wszystko po trosze.

A dlaczego właśnie teraz? Przewartościowania po czterdziestce mogą być tego powodem?

Nie. Byłem w 2005 roku szefem kampanii Zbigniewa Religi. Wtedy zacząłem się polityce przyglądać od środka. I bardzo mnie to zafascynowało.

Co jest w niej tak fascynującego? Władza?

Senat to nie władza, to jej kontrolowanie. Ale to przede wszystkim możliwość kształtowania systemu prawnego i pomocy ludziom. Warto w to wkładać swoją życiową energię. Chciałbym, żeby było więcej sprawiedliwości w prawie.

A nie ma jej?!

Prawo w kodeksie mamy generalnie dobre, ale coraz więcej prawników zwraca uwagę na to, że polskie urzędy powinny bardziej zwracać uwagę na sprawiedliwość, bardziej patrzeć na ducha prawa. Walczę od lat z bezmyślnym, automatycznym wsadzaniem ludzi przed procesem do więzienia. Dlatego wpłaciłem kaucję za Beatę Sawicką. Życie przyznało mi rację. Można było przeprowadzić ten proces, nie upokarzając człowieka.

Pochodzi Pan z rodziny ze wspaniałymi tradycjami. Co dla Pana znaczy patriotyzm?

Ktoś kiedyś powiedział, że łatwo zginąć dla ojczyzny, trudniej dla niej żyć. Paul Herrmann w książce „Siódma minęła, ósma przemija” opisuje historię świata bez królów, bez wielkich wodzów, opowiadając o handlarzach. Potrzeba dotarcia z towarami do innych ludzi jest w tej książce motorem dziejów. Wydaje mi się, że my, Polacy, potrzebujemy trochę takiego kupieckiego patriotyzmu.

Czyli Pana zdaniem patriotyzm to nie ginąć dla ojczyzny, tylko dla niej zarabiać...

Każde nasze powstanie kończyło się tragicznie, my je jednak kochamy, zaś Wokulskich wpychamy do piwnicy, a co najmniej lekceważymy. Parę lat temu znani dziennikarze, myśliciele, w cyklu poświęconym mojemu pokoleniu nazwali je pokoleniem straconym, bo w kulturze czy sztuce nie zaistniał nikt wybitny na miarę Miłosza, Szymborskiej, Wajdy, Pendereckiego. Nikt się nie zająknął, że to pokolenie zbudowało wreszcie normalny, europejski, bezpieczny i coraz zamożniejszy kraj.

Studiował Pan w Paryżu. Może ten „patriota ekonomiczny” w Panu narodził się właśnie we Francji?

Możliwe. Wtedy byłem jeszcze szczupły, ale przez pierwszy miesiąc pobytu we Francji schudłem jeszcze parę kilo. Jak miałem kupić tam bułkę, która kosztowała tyle, ile tu obiad z kawiorem dla paru osób?! Odwiedziłem wtedy koleżankę, która pracowała w drogiej, znanej restauracji i trochę mnie dokarmiała. Ona powiedziała: „Aleksander, będzie taki czas, że będziemy mogli tu przyjść i zjeść coś, zamiast ich obsługiwać”. Nie mam żadnej wątpliwości, że praca, którą wszyscy zrobiliśmy przez te 20 lat, była niewiarygodna. Dziś często zapomina się o tym, gdzie byliśmy.

Rozmawiamy o „patriotyzmie ekonomicznym”. A proszę powiedzieć, kiedy pierwszy raz poczuł się Pan patriotą romantycznym?

Są takie dwie sceny, kiedy zawsze ogarnie mnie wzruszenie. Pierwsza, gdy jest śpiewana „Bogurodzica” w „Krzyżakach”, druga, gdy Karol Wojtyła został wybrany na papieża i wychodzi na balkon. W tej drugiej jest akcent osobisty. Można powiedzieć, że ojciec mój zaraz po wojnie był szefem papieża...

To dość szokująca informacja!

Karol Wojtyła i mój ociec byli w zarządzie Bratniej Pomocy Studentów UJ, tyle że ojciec, jako starszy faktycznie „Bratniakiem” wtedy kierował. I kiedy oglądaliśmy w 1978 roku transmisję z Watykanu, ojciec powiedział: „Teraz się wszystko zmieni”. W 1979 roku, byłem z ojcem u papieża i jadłem z nim śniadanie! Była msza święta, którą celebrował młodziutki wtedy ksiądz Dziwisz dla osób, które działały z Wojtyłą w ruchu studenckim. Potem była niby część oficjalna, która nie była oficjalna, bo to byli ludzie, którzy się znali z młodości. Spędziliśmy z papieżem dobre cztery godziny...

Najstarsza pamiątka rodzinna?

List z początków XIX wieku – dotyczący jednego z Pociejów. Tyle że moja gałąź straszliwie zbiedniała. Ma to te dobre strony, że nie muszę się martwić, że komuna zabrała jakieś majątki (śmiech).

Miał Pan w rodzinie wybitnych prawników, posłów na Sejm Księstwa Warszawskiego, wojewodów, hetmana wielkiego litewskiego. A ja chciałam Pana spytać – kim jest polityk dzisiaj? Czy ten zawód dziś się nie skompromitował?

Jest ogromne zmęczenie polityką, ale nie ma alternatywy. Demokracja nie jest idealnym systemem, ale nie wymyślono nic lepszego. Politycy nie są ani lepsi, ani gorsi od reszty społeczeństwa.

Wielu rzeczy już Pan w życiu próbował. Był pan aktorem, adwokatem, felietonistą, prowadził sądowy program telewizyjny „Werdykt”, teraz zapewne zostanie Pan senatorem. Czy chwyta się Pan tych wszystkich rzeczy, bo nudzi się Panu w życiu?


Pani żartuje? Nudzić się, mając czworo dzieci? Nie! Ja zawsze byłem wyłącznie adwokatem i trochę przedsiębiorcą. Aktorstwo to odskok. Te krótkie epizody na planie to taki inny sposób, żeby odreagować, ale też nabrać dystansu do tego, co robię. Także gra w polo jest sposobem na relaks. Jeżdżę od dziecka, trochę skakałem. Ale to przede wszystkim cudowny sposób zwiedzania Polski. Jeździliśmy z przyjaciółmi na rajdy konne z Warszawy na Mazury, po Bieszczadach. To była przygoda! Nie było hoteli. Przyjmowali nas za każdym razem przypadkowi ludzie. Parkowaliśmy konie we wsi i oni nas przygarniali. I tak dojechałem do „Ogniem i mieczem”, „Starej baśni”, teraz będzie „Bitwa Warszawska 1920”, gdzie zagrałem dowódcę Borysa Szyca, z którym serdecznie się zaprzyjaźniłem. To moje hobby ma sympatyczną konsekwencję. Mam poparcie prócz Borysa takich wspaniałych osób jak Beata Tyszkiewicz, Darek Kordek, Magda Zawadzka, Ewa Wiśniewska czy Andrzej Nejman i Joasia Trzepiecińska.

Niezłą obsadę można by złożyć...

Ale nie tylko aktorzy. Hanna Bakuła, Wojtek Fibak i Andrzej Blikle też mnie popierają.

Jako dziecko bywał Pan na planach filmowych. Dlaczego nie został Pan aktorem?

Pierwsza i największa rola to była „Droga” – wtedy bardzo popularny serial z Wiesławem Gołasem. Ja tam zagrałem w jednym odcinku główną rolę i miałem za to nawet większą gażę niż Gołas, a miałem wtedy dziewięć lat! Ale to zawsze była tylko zabawa. Zawód mężczyzna musi mieć poważny. Poza tym nie jest łatwo zostać kimś innym, gdy ma się dwoje rodziców adwokatów.

Plan filmowy jest ciekawszy niż sala rozpraw?

To wbrew pozorom nie jest tak dalekie. W sali rozpraw jest też trochę aktorstwa. W liceum wygrałem ogólnopolskie zawody recytatorskie, mówiąc wiersz Okudżawy, a na studiach zająłem pierwsze miejsce w Polsce w konkursie krasomówczym. Jako młody człowiek zobaczyłem w „Weselu” Wajdy scenę, gdzie Holoubek jako Stańczyk w pewnym momencie zasyczał: „puszszczczyku”. To było piorunujące. Zrozumiałem, że można ten sam tekst powiedzieć tak, że albo ludzie zasną, albo będą płakali.

Co jest największą namiętnością Pana życia?

Nie mam jednej namiętności. Ona jest rozproszona. Na rodzinę, na przyjaciół, na sport, na pracę. Miałem to szczęście, że nie musiałem chodzić na nudne sprawy. Mogłem wybierać. Wciąż jeszcze, idąc do sądu, jeżeli widzę, że mojemu klientowi dzieje się jakaś niesprawiedliwość, to czuję, że ten zawód ma sens. Cieszę się, że po tylu latach nie popadłem w rutynę.

Czy rodzina nie ucierpi na tym, że przechodzi Pan do polityki? Politycy tak narzekają, że przestają mieć czas dla najbliższych...

Jak chodzą z dziećmi na zakupy przy świetle jupiterów, a nie idą na wycieczkę, to na pewno rodzina cierpi. Ja akurat uważam, że dzieci powinno trzymać się od mediów z daleka. Zresztą nie uważam, żeby człowiek był lepszy czy gorszy, bo ma mniej czy więcej dzieci. To nie powinno odgrywać żadnej roli.

Udaje się Panu być ojcem, który spędza dużo czasu z rodziną?

Do tej pory mi się to udawało. Codziennie rozwożę czwórkę dzieci po całej Warszawie do różnych szkół, czasami na zajęcia pozalekcyjne. Często im czytam. Mnie ojciec zamiast bajek opowiadał mitologię. I ja robię to samo. To jest taka nasza rodzinna mantra. Trochę pomagam w lekcjach. Ale oczywiście głównym rozgrywającym jest żona. Mimo że pracuje. Podziwiam ją za to.

Czym jest ojcostwo?

Dużą odpowiedzialnością, inwestycją sporej ilości czasu…

O czym ostatnio rozmawiał Pan z dziećmi?

Staram się objaśniać zdarzenia historyczne i bieżące. Ale również o życiu, o ich marzeniach i problemach. Praktycznie co sobota i niedziela jestem na zawodach tenisa starszego syna lub córki. Z pięciolatkiem siedzę na judo. Jeśli chcemy namówić dzieci do sportu, musimy im pokazać, że to ważne. Mam znajomych, którzy inwestują duże pieniądze, by z dzieci zrobić sportowców, a ich to nie interesuje.

Rozmawiając o historii, pokazuje Pan dzieciom ludzi, którzy działali, nie bali się konsekwencji. Ale Pan sam też nie uchyla się od wzięcia spraw w swoje ręce. To rodzaj odwagi?

Na pewno. Decyzja, żeby wyjść z firmy, która ma sukcesy i dobrze funkcjonuje, żeby zmienić życie, wymagała pewnej odwagi. Także gdy się patrzy, pod jakim ostrzałem są politycy, to na pewno jest to ryzykowne.

To przesterowanie życia na inne tory.

Reklama

Od czasu do czasu każdemu się to zdarza. Ale wtedy właśnie czuje się smak życia!

Reklama
Reklama
Reklama