Zwierzenia taty. "Nie miałem pojęcia o tragedii. To był po prostu potworny wypadek... "
"Kiedy dojeżdżałem do miejsca, gdzie stał rodzinny dom, wiedziałem już, że miała tu miejsce katastrofa: wozy strażackie, policyjne auta, karetki pogotowia... Wszędzie krążyli strażacy w bojowych kombinezonach i ratownicy...". Zwierzenia taty Agaty poruszają.
- Marek, 65 lat
W tym artykule:
- Historia Marka. "Nigdy nie opowiadałem o swoich problemach"
- Zwierzenia taty. "Byłem wyrodkiem. Dziwolągiem i odmieńcem, który wyłamywał się z rodzinnego schematu"
Patrzyły na mnie wielkie, prawie granatowe oczy. Mrugały co jakiś czas, aż wreszcie zamknęły się. Głowa obróciła się trochę na bok, prawa dłoń powędrowała na wysokość ucha, a z rozchylonych ust wyskoczyła niewielka bańka świecąca wszystkimi kolorami tęczy. Mały człowieczek nazywany Michałem westchnął głęboko, podniósł drugą rączkę i znieruchomiał. Spał.
Uśmiechnąłem się i wstałem z krzesła przysuniętego do nowoczesnego jak statek kosmiczny łóżeczka, które wymyśliłem i skonstruowałem, zanim Michał pojawił się na świecie.
– Nie wiem, jak ty to robisz, tato, ale przy tobie mały zasypia bezproblemowo – Agata pociągnęła mnie do kuchni. – Chodź, zrobię ci grzankę i rozpuszczalną kawę z „uhatym” mlekiem. Może być?
– Jeśli będziesz przy tym uśmiechnięta, może być zbożówka i czerstwa bułka z masłem roślinnym – odpowiedziałem. – A jeśli chodzi o juniora, to on po prostu mi ufa.
– To rzeczywiście fenomen – zachichotała córka. – Ja też tak się zachowywałam w jego wieku?
– Ty usypiałaś dłużej, bo zmywałaś makijaż przed snem...
– Powagi, ojcze! Niemowlęta nie mają „mejkapu”.
– Tak? Widocznie coś pokręciłem...
– Akurat! Ty nigdy niczego nie pokręciłeś, zawsze wiesz, co robić i nad wszystkim panujesz.
– To miłe, że tak uważasz, ale ja wcale nie jestem tego taki pewny...
Przymknąłem oczy i z pamięci wypłynął obraz mojego dziecięcego pokoju. Stałem przestraszony w kącie, a moja mama napierała na mnie z psem na rękach.
– No pogłaszcz go! Zobacz, jaki jest słodki. Nie bój się...
– Ale ja nie lubię zwierząt... – wymamrotałem, spuszczając wzrok.
– Nie opowiadaj głupstw! Jak można nie lubić zwierząt? – matka była wyraźnie poirytowana. – I jak ty z takim nastawieniem chcesz zostać weterynarzem, Marku?!
– Ja nie chcę zostać weterynarzem...
– Absurd, Mareczku! Twój tata, jego tata, dziadek i pradziadek, od zawsze Kornaccy byli weterynarzami! Na razie jesteś mały i jeszcze tego nie czujesz, ale niebawem zrozumiesz, że tak to już jest u nas w rodzinie. Nie bądź głuptasem i pogłaszcz pieska, zobacz, jaki jest uroczy...
I ja, sześciolatek zakochany w latawcach, drżącą dłonią dotknąłem małego psa, który wiercił się i skomlał na rękach matki. Poczułem okropny dreszcz i szybko cofnąłem rękę.
– Widzisz? Nic ci nie zrobił i nic się nie stało. Oj, nie rób takiej miny, przyzwyczaisz się do różnych zwierzaków... – matka wyszła, całując raz po raz szczenięcy pyszczek. A ja miałem dreszcze...
Z pamiętnika wróżki: „Pierwszy raz w życiu dałam ciała […] Od początku czułam, że coś tu nie pasuje”
"Przyniosłam herbatę, usiadłam naprzeciwko i spojrzałam w jej wielkie migdałowe oczy. Zawsze tak robię. Pierwsze wrażenie, kontakt wzrokowy z osobą, której mam wróżyć, są bardzo ważne. »Wydaje mi się jednak, że tym razem będzie inaczej. One cię nie chcą«. »Słucham?« – Agnieszka bawiła się zawieszonym na szyi rzemykiem, na jego końcu dostrzegłam staroegipski krzyż. »Karty. Mówię o kartach«. Ale ona tylko się zaśmiała". Wpis z pamiętnika wróżki budzi grozę.Historia Marka. "Nigdy nie opowiadałem o swoich problemach"
– Tato, słuchasz mnie? – Agata zbierała naczynia. – Mówię, że naprawdę można ci pozazdrościć determinacji, wytrwałości i zdolności. Nigdy się nie poddajesz, a twoje decyzje można tylko chwalić.
– Moi rodzice często byli przeciwnego zdania i nieraz dostałem po grzbiecie z powodu swoich decyzji. Pytanie, czy trzeba było być takim twardzielem. Czy to mi się opłacało.
– Sam mnie uczyłeś, że nie zawsze wszystko robi się „bo tak się opłaca”.
– Ale powtarzałem też, choć raczej delikatnie, że często dostaje się przez to po tyłku...
Córka usiadła naprzeciw mnie i spojrzała mi w oczy.
– To czas zwierzeń, tato? Nigdy nie skarżyłeś się, nie opowiadałeś o swoich problemach. To dlatego, żeby nie zrzucać na mnie i mamę swoich ciężarów? Może mogłybyśmy pomóc...
Znów wrócił obrazek sprzed lat. Ja z bandą chłopaków na szkolnym boisku. Kopiemy piłkę i jak zwykle podczas naszych meczów zdarzają się kłótnie i drobne awantury. No i wiadomo: młodsi i mniejsi bywają poturbowani przez tych starszych. Zenek Kordek chodził do naszej klasy, ale dwa razy nie zdał, więc powinien być już w ósmej. Cwaniakował i wszystkich rozstawiał po kątach. Na boisku też. A wtedy udało mi się zabrać mu piłkę. Wściekł się, popchnął mnie i siadłem na tyłku jak pluszowy miś. Zagotowało się we mnie. Zerwałem się i choć byłem sporo mniejszy, w przypływie szalonej desperacji trzasnąłem go pięścią w nos. Aż krzyknąłem ze strachu, kiedy uświadomiłem sobie, co zrobiłem. Samobójstwo! Wokół zapadła cisza i już rozglądałem się, w którą stronę wiać, ale nagle Kordek rozpłakał się jak dziecko, zakrył twarz rękami i pobiegł w stronę szkoły. Nie czułem się wcale jak bohater. Przeciwnie – było mi głupio i bałem się zemsty przerośniętego. Ale kopnąłem piłkę do kolegi i mecz trwał dalej. Nikt nic nie powiedział. Dopiero następnego dnia Zenek dopadł mnie w szatni i nieźle mi przywalił, na dodatek na oczach moich starszych braci z siódmej i ósmej klasy. Kiedy patrzyłem na nich z wyrzutem, starszy Marek wzruszył ramionami i niemal szyderczo powiedział: „Nie licz na nas, musisz radzić sobie sam. A że głupi jesteś, to nikt ci nigdy nie pomoże”.
Zwierzenia taty. "Byłem wyrodkiem. Dziwolągiem i odmieńcem, który wyłamywał się z rodzinnego schematu"
Spojrzałem na córkę i uśmiechnąłem się trochę gorzko.
– Wcześnie nauczyłem się radzić sobie samemu. Przekonałem się, że najlepiej liczyć na siebie i wtedy nie spotkają cię przykre niespodzianki.
– Mówisz jak bohater westernu, ale ja zawsze mogłam i mogę na ciebie liczyć. Nie muszę o tym myśleć i o nic zabiegać, po prostu jesteś.
Chyba się zarumieniłem.
– Dlatego, że u nas było inaczej.
– Miałeś rodziców, braci, a wydawać by się mogło, że jesteś sam.
– Bo byłem wyrodkiem, Agatko. Dziwolągiem i odmieńcem, który wyłamywał się z rodzinnego schematu. Krnąbrnym i niewdzięcznym bachorem, który za nic miał familijną tradycję. Musiałem więc zostać ukarany! Nie laniem czy zakazem wychodzenia na podwórko. Miałem odczuć, jak bardzo źle się wychodzi na odrzucaniu rodzinnej tradycji i wojowaniu z przeznaczeniem. A ja po prostu nie miałem ochoty na prowadzenie wspólnie z braćmi praktyki weterynaryjnej i kontynuacji sławienia imienia rodziny Kornackich. Nie interesowały mnie majątek, wielki dom i opinia wspaniałych opiekunów braci mniejszych.
– To akurat nic złego...
– Jasne, jeśli jest kwestią wyboru, zamiłowania, przekonania. A dla mnie cały ten majdan był jak więzienie. Więc zostawiłem ten familijny grajdoł i postawiłem na siebie – opowiadałem spokojnie, bo po latach emocje dawno wystygły. – Sama wiesz, jakie to cudowne uczucie: móc decydować o sobie.
– Ale zdarzają się klęski i ich konsekwencje. Wiem o tym bardzo dobrze, po dramatycznie nieudanym małżeństwie. A ty, choć wydziedziczony i niemal przeklęty, i tak zostałeś spadkobiercą rodzinnego majątku. więc…
– Nie zabiegałem o to, Agatko – mój głos zupełnie niepotrzebnie stwardniał.
– Nie miałem pojęcia o tragedii. To był po prostu potworny wypadek...
Oparłem głowę na rękach, zamknąłem oczy. Znów zobaczyłem pogorzelisko jak z horroru. Ten obraz nigdy mnie nie opuści. Przyjechałem do rodzinnych włości tylko dlatego, że potrzebny mi był do ślubu akt chrztu. O mojej wizycie wiedział jedynie proboszcz, do którego zadzwoniłem z prośbą o dokument. Nie chciałem odwiedzać posiadłości Kornackich, nie wiem, co mnie tknęło, żeby skręcić w boczną drogę. Kiedy dojeżdżałem do miejsca, gdzie stał rodzinny dom, wiedziałem już, że miała tu miejsce katastrofa: wozy strażackie, policyjne auta, karetki pogotowia... Wszędzie krążyli strażacy w bojowych kombinezonach i ratownicy. Dym, swąd spalenizny, gorące i gęste powietrze snuło się po okolicy niesione wiatrem. Oszalałe ze strachu zwierzęta biegały po łąkach, nie dając się złapać ludziom. Bez słowa zawróciłem samochód. Dopiero nazajutrz dowiedziałem się, że posiadłość strawił pożar, który poprzedziła eksplozja podziemnych zbiorników gazu. Zginęli rodzice, bracia, pracownicy kliniki weterynaryjnej, zwierzęta... Ponoć temperatura podczas pożaru wynosiła ponad trzy tysiące stopni.
Poczułem na ramieniu rękę Agaty.
– To nie twoja wina, tato. Widocznie tak musiało się stać, taka karma...
– Karma?! – poderwałem głowę. – Nie, córeczko! Ktoś coś spieprzył, zaniedbał! Zapomniałaś, że jestem inżynierem, konstruktorem? Ja nie przewiduję i nie wróżę, ja liczę i wiem.
– Nie bierzesz pod uwagę przeznaczenia, tak? – głos córki brzmiał nutką wyrzutu.
– Przeznaczenie to alibi, wymówka leni i nieudaczników, kiedy coś im się zawala, Agatko – odpowiedziałem cicho. – Wygodny brak odpowiedzialności za własne decyzje. Ale i tak lepiej mieć wyrzuty sumienia niż pozwolić innym kierować własnym życiem. To utrata wolności.
Pocałowała mnie w oba policzki i uśmiechnęła się.
– Ale ty, tato, ciągle coś robisz za mnie – pogroziła mi palcem.
– Ja ci tylko dobrowolnie pomagam. Zawsze możesz zrezygnować... – puściłem do niej oko.
– Dlatego nie powiem ci, że powinnaś sprawdzić, czy Michał ma sucho. W końcu mokra pielucha może zależeć od układu gwiazd, prawda?
Zanim poszła do pokoju chłopca, dostałem kuksańca pod żebro. Ciekawe za co?
PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: