Reklama

Książka wyglądała na bardzo starą. Pożółkłe kartki, zniszczona i wytarta do żywego okładka. Najdziwniejszy był jednak napis na kawałku szarej taśmy, którą ktoś obkleił ją dookoła uniemożliwiając otwarcie: „Pod żadnym pozorem nie czytać!”.

Reklama

Znalazłem ją leżącą obok kosza na śmieci. Stał w markecie, w którym robiliśmy z Gosią zakupy. Zaintrygowała mnie. Podniosłem, obejrzałem.

– Dziwny ten napis, nie sądzisz? – spytałem żonę. – Ktoś zadał sobie wyjątkowo dużo trudu, żeby zrazić potencjalnych czytelników.

Zostaw to paskudztwo! – fuknęła na mnie. – Nie wiadomo, kto tego wcześniej dotykał!

Zdecydowałem się jednak zabrać książkę ze sobą. Naprawdę byłem ciekaw, co takiego może kryć się w środku.

Po powrocie do domu ostrożnie przeciąłem taśmę i uniosłem okładkę. Strona tytułowa była wyrwana, nie można było więc dociec, jak nazwano to dzieło. Zerknąłem więc od razu do treści. Sam nie wiem, czego się spodziewałem. Pikantnych opowiastek? Dziewiętnastowiecznych zaklęć? Przepisów na eliksiry? Pamiętnika czarnoksiężnika?

Niczego podobnego jednak na wyblakłych, zapisanych starą polszczyzną stronach nie było. Już w połowie pierwszego rozdziału zrozumiałem, że to zwyczajna, trochę naiwna i dość przewidywalna historyjka dla ówczesnej młodzieży. Fabuła traktowała o jakimś młodym i żądnym przygód rycerzu, który wyruszył z zamku swojego ojca, by szukać potworów i smoków, których pokonanie przyniosłoby mu sławę.

Pretensjonalne, prawda? Pewnie dlatego ktoś przykleił do niej to zabawne ostrzeżenie. Odłożyłem powieść na najniższą półkę.

Co miałem robić?

Przez następne dni zajmowaliśmy się z Gosią normalnymi, codziennymi sprawami. Byliśmy młodym małżeństwem z wielkimi aspiracjami. Oboje wykształceni. Oboje na etatach w dobrych, międzynarodowych korporacjach. Mieszkaliśmy w segmencie usytuowanym na obrzeżach miasta. Dojazdy do centrum zajmowały godzinę, drugie tyle powrót. Na lepszą lokalizację nie było nas jednak stać, i tak musieliśmy wziąć na to nasze „gniazdko” niebotyczny kredyt.

– W najbliższy weekend będziesz słomianym wdowcem – gdzieś tak około środy oznajmiła żona. – Wyjeżdżam na dwudniowe szkolenie z pracy. Tylko sprawuj się dobrze!

Wcale nie byłem z tego zwolnienia z małżeńskich obowiązków zadowolony. Kolegów, z którymi mógłbym wyskoczyć na piwo, właściwie nie miałem. Bo trudno za takich uznać znajomych z pracy, z których każdy umiał rozmawiać jedynie o kolejnych wyzwaniach i marzeniach sprowadzających się do tego, by awansować o jedno oczko w korporacyjnej strukturze. Odwiozłem więc w piątek wieczorem Gosię na lotnisko, pomachałem jej przed wejściem do odprawy celnej, a potem jak niepyszny wróciłem do pustego domu.

Co robić? Włączyłem telewizor, ale po przerzuceniu setki kanałów uznałem, że nie mam ochoty gapić się w ekran. Zrobiłem więc sobie drinka. Zaszumiało mi w głowie, drugiego jednak już nie nalałem – nie miałem ochoty upić się „do lustra”. Przyrządziłem więc kolację, posłuchałem trochę muzyki, przejrzałem jakiś magazyn motoryzacyjny. Nieco już znudzony właśnie odkładałem go na półkę, gdy mój wzrok padł na książkę bez tytułu. Wziąłem ją odruchowo i zacząłem czytać.

Nie mogę powiedzieć, że historia durnowatego rycerza mnie od razu wciągnęła, ale zabawnie się czytało rzecz napisaną przeszło sto lat temu. Treść roiła się od zapomnianych już idiomów, no i była tak uroczo naiwna, że nawet nieźle się bawiłem.

Niepokojąco wciągająca książka

Następnego wieczora sięgnąłem więc po nią znów… początkowo lekka treść niepostrzeżenie zaczęła się robić mroczna i ciężkawa. Otóż główny bohater dotarł w końcu do Arabii, gdzie w pustynnej jaskini znalazł jakiegoś jaszczura. Oczywiście pokonał gada po długiej i bardzo przewidywalnej walce, po czym wyposażony w trofeum, jakim był kieł bestii, ruszył w drogę powrotną do domu.

I tu zaczęły się piętrzyć kłopoty. Na jego drodze wciąż pojawiały się żądne odwetu smoki i inne stwory z piekła rodem. Nasz dziarski rycerz, na każdej stronie musiał wymachiwać mieczem i z każdym akapitem był tym coraz bardziej zniechęcony. Zapomniał o sławie oraz czekających go zaszczytach i marzył już tylko, by wrócić w rodzinne strony. Walcząc z coraz to nowszymi potworami, marzył o świętym spokoju.

Trochę mnie w końcu wciągnęło, przyznaję. Dlatego kiedy w niedzielę zrobiłem zakupy na powrót Gosi, od razu zabrałem się do lektury. Przeczytałem, jak rycerz – pokonawszy niezliczone trudności – dotarł wreszcie do zamku. Jego radość była jednak krótka. Ledwo zdążył opowiedzieć ojcu i matce o swoich przygodach, gdy okazało się, że złe licho przytelepało się w ślad za nim. Smoki, demony, potwory wypełzały z każdego zamkowego zakamarka i napadały na poczciwych domowników.

Zginął król – jego ojciec, ciężko ranna została matka, służba uciekła, rycerze zostali rozbici. A zło panoszyło się coraz bezczelniej. Niepokonane, bo na miejsce każdego zabitego potwora, zjawiały się skądś dwa kolejne. Młody rycerz oczywiście żałował, że w saharyjskiej jaskini obudził bestię, ale nie miał pomysłu, jak teraz się od niej uwolnić. Przyznaję, czytałem z wypiekami na twarzy. I zaraz bym skończył, gdyby nie telefon od Gosi, który wyrwał mnie z transu:

– Gdzie jesteś? – pytała lekko urażonym tonem. – Szukam cię po całym lotnisku, ale nie mogę cię znaleźć. Chyba nie zapomniałeś, żeby odebrać mnie po przylocie?

Jak oparzony skoczyłem na równe nogi i pognałem do auta. Na szczęście mieszkaliśmy niedaleko portu lotniczego, więc dojechałem tam w mniej niż pół godziny. Reszta wieczoru upłynęła mi na przepraszaniu i próbach udobruchania rozsierdzonej żony, a później na cierpliwym wysłuchiwaniu jej relacji ze szkolenia. Ona opowiadała o wszystkim z przejęciem, ja – mimo usilnych starań – słuchałem jej narracji rozkojarzony, bezwiednie, zastanawiając się, jak młody rycerz rozwiąże w końcu problem demonicznych stworów.

Oczywiście tamtego wieczora już sobie nie poczytałem. Gosi, po skończeniu relacji z dwóch dni spędzonych na wysłuchiwaniu kolejnych prelegentów, zebrało się na amory. Wylądowaliśmy więc w łóżku i wzięliśmy się do nadrabiania minionego czasu.

Co za bzdura!

W poniedziałek pojechałem do pracy zmęczony i niewyspany, ale nastawiony do świata przyjaźnie i wyrozumiale. Ten pogodny nastrój szybko mi jednak wyparował w pracy. Szef był nie w humorze, wicedyrektor zarządził motywacyjny brief, potem była narada, burza mózgów w sprawie nowego projektu, aż wreszcie – wieczorem – można było zająć się normalną pracą, nadganiając stracony dzień.

Do domu przyjechałem późno, zupełnie wykończony. Gosię zastałem w salonie zapatrzoną w telewizor. Nie spuszczając oka z ekranu, wymamrotała coś o wystygłej lazanii, która czeka na mnie w piekarniku. Odpowiedziałem jej, że jestem zbyt zmęczony, by przełknąć cokolwiek i idę na piętro, by się wykąpać i paść do łóżka. W odpowiedzi wymamrotała coś niezrozumiale.

Wdrapałem się więc po schodach i wszedłem do sypialni, by zrzucić ciuchy. Na łóżku leżała książka. Nie bardzo miałem na nią ochotę, ale przypomniałem sobie, że do końca zostało mi tylko parę kartek. Wziąłem ją więc do ręki i zacząłem czytać. Kwadrans później poznałem już zakończenie. Idiotyczne! Bohater, którego losy śledziłem przez 400 stron, uznał, że jedynym sposobem, by uwolnić zamek i całe królestwo od mnożących się jak króliki potworów jest… samobójstwo. I przebił się mieczem. Koniec.

Aż przetarłem oczy ze zdumienia. Co za bzdura! Jak można tak zamykać powieść! Teraz już rozumiałem, dlaczego ktoś zakleił to dzieło zwykłą taśmą! Nie poprawiło mi to jednak marnego nastroju. Oparłem się o wezgłowie łóżka, czułem obolałe ciało od zmęczenie. Zastygłem tak i przymknąłem oczy. Wtedy ogarnęła mnie błogość.

Ze snu wyrwało mnie niejasne poczucie jakiegoś zagrożenia. Od razu zerwałem się na równe nogi. Spojrzałem na zegarek – spałem tylko osiem minut. Rozejrzałem się. Wszystko wokół wyglądało zwyczajnie. Nadstawiłem uszu. Z dołu dobiegało jedynie szemranie telewizora. Nie działo się nic złego.

„To przez tę książkę” – pomyślałem i zacząłem zrzucać z siebie ubranie. „Wezmę prysznic i wreszcie porządnie się wyśpię” – postanowiłem.

I wtedy na dole rozległ się huk wyważanych drzwi. Zamarłem z trwogi. Zaraz jednak ocucił mnie straszliwy krzyk Gosi. Gruchnął przewracany telewizor, zadudniły kroki. A potem jeszcze jeden krzyk – wołanie o pomoc – i donośny wystrzał. Dopiero wtedy ożyłem i pędem rzuciłem się ku schodom.

Zbiegając, ujrzałem nasz zdemolowany salon, leżącą bez ruchu na jego środku żonę i dwóch zamaskowanych drabów myszkujących po domu. Jeden z nich mnie zobaczył. Powoli uniósł pistolet. Zrozumiałem, że muszę coś zrobić.

Cokolwiek, byle nie stać bez ruchu, bo inaczej zginę. Obróciłem się więc i rzuciłem do ucieczki. Nie zdążyłem. Usłyszałem kolejny huk wystrzału i poczułem mocne uderzenie w plecy. Nogi zrobiły się jak z waty, nie mogłem postąpić ani kroku. Upadłem. Resztką sił okręciłem głowę, by spojrzeć za siebie. Ujrzałem zbliżającego się napastnika. Stanął nade mną okrakiem, celując w moją głowę.

– Nie rób tego! – jęknąłem.

Nie posłuchał. Rozległ się trzeci wystrzał i ogarnęła mnie lodowata i nieprzenikniona ciemność.

Co znowu?!

Otworzyłem oczy. Serce biło mi jak oszalałe, płuca nie nadążały za pospiesznym oddechem. Rozejrzałem się. Nadal byłem w naszej sypialni, a z dołu dobiegał dźwięk telewizora. Dom był spokojny i bezpieczny. Nic złego się nie działo. Zerknąłem na zegarek. Spałem przez osiem minut. Tak, jak w tym potwornym, niezwykle rzeczywistym śnie! Rany, to chyba po tej książce nawiedziły mnie takie koszmary! Na szczęście nie były prawdą. Uf!

Powoli wstałem z łóżka, przeciągnąłem się i zacząłem się rozbierać. Tak, potrzebowałem relaksującego prysznica. Bez dwóch zdań!

Stałem już w samych majtkach i skarpetkach, kiedy z dołu rozległ się trzask wyłamywanych drzwi. Poczułem, jak serce skacze mi do gardła. „Co? Znowu?! Nie, to niemożliwe!”. Musiałem nadal śnić. Spoliczkowałem się, uszczypnąłem, próbując obudzić. Nic to nie dało.

Znowu krzyk żony, strzał, rumor przetrząsanego mieszkania. Cholera, skoro nie mogłem się obudzić, postanowiłem choć uciec do łazienki. Skoczyłem tam, zamknąłem za sobą drzwi. Siedząc w ciemności, zastanawiałem się, czy nie włożyć głowy pod lodowaty prysznic. Może to wreszcie wyrwałoby mnie z tego sennego koszmaru? Nie zdążyłem jednak podjąć decyzji, gdy zaskrzypiały schody, a potem poruszyła się klamka u drzwi. Następnie chwila ciszy i łoskot wyłamywanej dykty. W progu łazienki stanął zamaskowany drab. Ten sam, co wcześniej. Uniósł pistolet, celując mi między oczy. Gruchnął wystrzał. Ogarnęła mnie ciemność.

Kolejne przebudzenie. Zegarek wskazuje, że spałem osiem minut. Jestem w ubraniu, na dole znów słyszę telewizor. Tym razem jednak nie mam już złudzeń. Oni zaraz tu będą! Rzucam się do schodów, krzycząc do Gosi, żeby uciekała przez okno w kuchni. Drę się jak opętany, a ona patrzy na mnie jak na wariata. Nieubłaganie mijają kolejne sekundy. Patrzę na drzwi wejściowe i już wiem, że jest za późno.

Chwytam więc krzesło, biorę potężny zamach. W tym momencie drzwi wylatują wypchnięte potężnym uderzeniem od zewnątrz. Staje w nich dobrze mi już znany, uzbrojony mężczyzna. Walę w niego krzesłem. Chwieje się, ale ten drugi też ma pistolet. Strzela mi w pierś. Czuję rozdzierający ból. Za sobą słyszę krzyk Gosi. Kolejny strzał i jeszcze jeden. Padam na ziemię, obraz się zamazuje. Zapadam się w czarną otchłań a moją ostatnią myślą jest, że chyba utknąłem w jakiejś upiornej pętli czasowej inspirowanej filmem „Dzień świstaka”.

Nie miałem innego wyjścia

Otworzyłem oczy. Który to już raz? Trzeci? Nie, czwarty. Zegarek wskazywał, że spałem osiem minut, byłem w ubraniu, w dole grał ten cholerny telewizor. Ciągle ta sama, upiornie zwyczajna sceneria, po której niezmiennie następuje armagedon. „Co robić? Jak się uwolnić? Jak ocalić żonę?”.

Omiatając otoczenie wzrokiem, spojrzałem na porzuconą książkę. Głupią, irytującą powieść z beznadziejnym zakończeniem. I nagle mnie olśniło. W przebłysku zrozumienia, dotarło do mnie wszystko. I to, dlaczego poprzedni czytelnik ostrzegał przed zaglądaniem do środka i… jak powinienem postąpić.

Jednym susem skoczyłem na równe nogi, chwyciłem stojącą lampę i wyrwałem z niej przewód. Błyskawicznie zawiązałem jeden jego koniec w samozaciskową pętlę, a drugi przytroczyłem do haka w suficie, na którym wisiał żyrandol.

W szalonym pośpiechu trzęsły mi się dłonie. Byle szybciej, byle zdążyć przed nimi! Dałem radę. Dom wciąż jeszcze był spokojny, kiedy, stojąc na małym taborecie, przełożyłem głowę przez pętlę i mocno się odepchnąłem. Natychmiast zabrakło mi powietrza, całe ciało rozdarł straszliwy ból. Zacząłem wierzgać w powietrzu nogami. Chyba strąciłem stojący na stoliku flakonik perfum, bo rozległ się trzask szkła, a zaraz po nim wołanie i szybkie kroki na schodach. Wtedy straciłem przytomność. Po raz kolejny pochłonęła mnie bezdenna otchłań.

Obudziłem się w szpitalu

Znów się obudziłem. „No nie! Kolejny raz?”. Otworzyłem oczy i zrozumiałem, że coś się jednak zmieniło. Nie leżałem już w sypialni, ale w szpitalnej sali. Nie miałem też na sobie ubrania, tylko piżamę. No i był dzień. Przez wielkie okno zaglądało zimowe niebo. Na taborecie obok ktoś się poruszył. Rozpoznałem ją od razu.

– Gosia! Ty żyjesz! – wycharczałem przez wciąż zbolałe i zaciśnięte gardło.

W oczach mojej żony natychmiast zakręciły się łzy.

Kochanie! – złapała mnie za rękę.

– Zdążyłam w ostatniej chwili, a i tak musiałam cię reanimować aż do przyjazdu karetki. Dlaczego to zrobiłeś?!

Nawet nie próbowałem jej tego wyjaśniać. Zresztą nie musiałem. Żona trajkotała jak najęta. Najpierw usłyszała trzask rozbijanej butelki, wtedy zawołała, ale nie odpowiedziałem, więc zaniepokojona weszła na piętro.

– Jesteś w szpitalu – tłumaczyła, głaszcząc mnie po głowie. – Zostaniesz tu pewnie kilka dni na obserwacji. A potem… – zacięła się.

– Co potem? – wychrypiałem.

– Chcą zabrać cię na drugą obserwację. Dwutygodniową. Do szpitala psychiatrycznego. Podobno to normalna procedura w przypadku… – zająknęła się po raz drugi – w przypadku niedoszłych samobójców.

W odpowiedzi uspokajająco poklepałem ją po dłoni. Nie mogłem jej teraz tego wyznać, ale cieszyłem się jak dziecko. Moja żona żyła! Uratowałem ją! A przy okazji siebie.

– Mam tylko jedną prośbę – szepnąłem.

Małgosia spojrzała na mnie badawczo.

– Spal tę książkę.

Nie wiem, co robić

Teraz jestem od tygodnia na oddziale zamkniętym miejskiego psychiatryka. Lekarze są ze mnie zadowoleni i przebąkują o wcześniejszym zwolnieniu do domu. Czekam na to z utęsknieniem. Marzę, by znów być u siebie. Ale… z każdym kolejnym dniem do mojego serca wkrada się niepokój. W czasie odwiedzin Gosia mi powiedziała, że książki nie udało się zniszczyć. Dziwna rzecz, ale ogień nie chce jej strawić, woda zatopić, nożyczki rozciąć.

– Co z nią jest nie tak? – zapytała. – To przez nią zrobiłeś to, co zrobiłeś?

Nie próbowałem jej tego wyjaśniać. Ani opowiadać, co przeżyłem, kiedy oglądała sobie telewizję. Zamiast tego poprosiłem, żeby porządnie okleiła książkę najmocniejszą taśmą i wyrzuciła do śmieci w drugiej części miasta.

Zastanawiam się jednak, czy to wystarczy? Czy na pewno jesteśmy już bezpieczni? A może, kiedy wrócę do domu, koszmar się powtórzy? Nie chciałbym przeżywać tego kolejny raz. Mam wciąż przed oczami widok zakrwawionego ciała mojej Gosi, wciąż czuję ból po postrzałach, a także piwniczny chłód wciągającej mnie otchłani.

Może więc powinienem zakończyć to, co zacząłem? Tu i teraz, jeszcze w tym szpitalu? Odkąd lekarze uznali, że jestem zdrowy psychicznie i nie stanowię zagrożenia dla siebie, nie pilnują mnie tak jak wcześniej. Mógłbym pójść do łazienki, zbić szybę w oknie i podciąć sobie żyły. Ale z drugiej strony… Tak bardzo chcę żyć. Tak mocno ją kocham. Może więc moja śmierć nie jest potrzebna? Może książka zadowoliła się tym, co już przeszedłem?

Reklama

Nie wiem, co robić. Waham się. Szamoczę. A przecież zostało mi już bardzo niewiele czasu.

Reklama
Reklama
Reklama