Reklama

Przez wiele lat miałam takie marzenie, żeby pojechać na pielgrzymkę po sanktuariach maryjnych. Już jako nastolatka uznałam bowiem Najświętszą Panienkę za swoją patronkę. Jestem pewna, że kiedy miałam dwanaście lat to ona uchroniła mnie od śmierci! Pamiętam dobrze tamten dzień. Wracałam właśnie ze szkoły, spiesząc się do domu. Musiałam szybko zjeść obiad, bo za godzinę były rekolekcje.

Reklama

Miałam właśnie przejść przez ulicę, kiedy na chodniku coś mi zamigotało. Schyliłam się i podniosłam srebrny medalik z wizerunkiem Madonny. Włożyłam go do kieszeni i wtedy zapaliło się zielone światło. Samochód na najbliższym pasie, potężna ciężarówka, zatrzymał się, więc śmiało wkroczyłam na jezdnię. Gdy go mijałam, jakiś głos w mojej głowie nakazał mi nagle, abym nie szła dalej…

Stanęłam w miejscu, a w tym momencie zza ciężarówki wypadło na pełnym gazie inne auto, którego kierowca nie zatrzymał się na czerwonym świetle. Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobił. Był pijany? Nigdy się tego nie dowiem, ale wiem jedno – gdybym zrobiła jeszcze jeden krok, zginęłabym pod kołami!

Wierzę, że to nie mógł być przypadek

Doszłam do domu oszołomiona i przekonana, że to nie mógł być przypadek – przecież chwilę wcześniej znalazłam ten medalik. Matka Boska mnie ochroniła, objawiając mi się w ten sposób… Odtąd marzyłam o tym, aby złożyć jej hołd we wszystkich miejscach, w których pojawiła się innym ludziom, czyniąc cuda. Jednak oczywiście nie było to takie proste.

Najpierw wciągnęło mnie codzienne życie. Szkoła, studia, praca, dom, rodzina, mąż i dzieci. Byliśmy z Jarkiem zwyczajnym małżeństwem, razem pracowaliśmy na tę naszą małą i dość kruchą stabilizację. Udało nam się wychować dwoje dzieci, które poszły już na swoje, a potem nawet wykupić na własność dwupokojowe gminne mieszkanie, by zyskać pewność, że na starość nikt nas z niego nie wyrzuci.

Zobacz także

Przez cały ten czas, mimo codziennych zmagań, nie zapomniałam jednak o swoich marzeniach. I oto pewnego dnia pojawiła się iskierka nadziei, że mogą się ziścić! Mój mąż jest już na emeryturze, a mnie niewiele do niej brakuje. Doskonale zdaję sobie sprawę, że finansowo nie będzie wtedy różowo. Zaczęłam się więc przymierzać do tego, aby zacząć sobie dorabiać. W najprostszy sposób – jako niania.

Zawsze bardzo lubiłam dzieci, a że na swoje własne wnuki pewnie będę jeszcze musiała trochę poczekać, to stwierdziłam: co mi szkodzi zacząć od razu? Najpierw postanowiłam dorabiać sobie popołudniami i wieczorami. Na moim osiedlu dokonała się jakiś czas temu wyraźna „zmiana gwardii”, pojawiło się sporo młodych osób z małymi dziećmi.

Nawet jeśli te maluchy chodzą w dzień do przedszkola, to przecież czasami w późniejszych godzinach ich rodzice z różnych względów także chcą mieć wolne. I wtedy wkraczam ja, babcia do wynajęcia! Wystarczyło podłapać pierwsze zlecenie, a następne jakoś same przyszły. Pocztą pantoflową rozeszło się po osiedlu, że jestem miła i obowiązkowa.

Mąż nie miał nic przeciwko temu mojemu dorabianiu, bo sam lubi wieczory spędzać przed telewizorem. A ja tym sposobem przez kilkanaście miesięcy zarobiłam ponad trzy tysiące złotych! I kiedy sobie uświadomiłam, jaką kwotę mam w szufladzie, powiedziałam sobie jedno – witajcie sanktuaria Europy!

Mąż był przerażony moją odwagą

Na wycieczkę chciała także jechać moja przyjaciółka, która jest w o tyle lepszej sytuacji, że ma zamożnego syna, adwokata, który jej ten wyjazd zafundował. Kiedy więc wszystko zostało ustalone, przybiegłam szczęśliwa do Jarka z prospektem wycieczki. Wiedziałam, że się nim specjalnie nie zainteresuje, to przecież nie jest „jego typ” wypoczynku, ale takiej reakcji nie spodziewałam się zupełnie…

– Kobieto, gdzie ty się wybierasz? Przecież do tej pory byłaś tylko dwa razy za granicą, i to lata temu! A paszport ważny przynajmniej masz? – zapytał.

– Kochanie, mamy od lat zjednoczoną Europę i paszport nie jest mi potrzebny, tylko dowód osobisty. A ten posiadam od pięćdziesięciu lat! – odparowałam mu tym samym tonem.

Przyznam, że poczułam się urażona, bo w końcu, dlaczego ze mnie kpił? Przecież nic mu nie zrobiłam, nie wyciągałam ręki po domowe pieniądze. Ciężko na ten wyjazd zapracowałam.

– A rób, co chcesz! Ale to się dobrze nie skończy! – machnął ręką Jarek, wyraźnie przestraszony rozmachem wycieczki.

Bo też plan wycieczki był naprawdę ambitny. Najpierw miałyśmy z Halinką przejechać przez Czechy i Niemcy do Strassburga w Austrii, a następnego dnia ruszyć w kierunku Ars we Francji, gdzie jest grób Świętego Jana Marii Vianney. Potem nocleg w Lyonie i zwiedzanie Lourdes, największego Sanktuarium Maryjnego Europy. Tam czekało nas nabożeństwo wieczorne z lampionami i nocleg.

Następnego dnia sanktuarium w Azpetii, mieście związanym z postacią Świętego Loyoli, i Sanktuarium Matki Bożej w Covadondze. No i wreszcie Santiago de Compostela, jeden z najstarszych po Jerozolimie i Rzymie ośrodków pielgrzymkowych z grobem św. Jakuba Apostoła. Wieczorem – Fatima, a następnego dnia zwiedzanie Lizbony i liczącego 500 lat Sanktuarium Maryjnego w Guadalupe. Tego w Hiszpanii, nie w Meksyku, oczywiście. Potem Francja i Avinion, miasto papieży.

W drodze do Polski mieliśmy w planach Padwę i bazylikę Świętego Antoniego, gdzie jako relikwia znajduje się jego język. Program był bogaty i bardzo ambitny. Dwutygodniowa podróż autobusem trochę mnie przerażała, ale miałam nadzieję, że jakoś ją zniosę. W końcu jechałam po niezapomniane wrażenia! Razem z Helenką przez pół drogi żartowałyśmy sobie z Jarka, który na mój wyjazd zareagował niemal histerią. Było zupełnie tak, jakby mnie przeklinał.

– Faceci w tym wieku to już naprawdę są skapcaniali – mówiła Helenka, wzdychając. – Mój Leszek codziennie rano wyprawia się na ryby, nic innego go nie interesuje. No może jeszcze telewizja i piwo. Miałam podobne wrażenia co do Jarka. Na starość robi się coraz bardziej leniwy.

Ludzie, ja przecież nie jestem oszustką!

Podróż od pierwszych chwil okazała się cudowna! Trafiła się nam zgrana grupa i idealny przewodnik. Miał nam do przekazania tyle wiadomości, że nie nadążałam ich zapisywać! Problem był tylko w tym, że… dość prędko kończyły mi się pieniądze. Nie mieliśmy bowiem kupionych obiadów, tylko kolacje, a ja z powodu wrzodów żołądka muszę jeść mało, a często. Poza tym okazało się, że trzeba dodatkowo płacić za napoje. Tak więc moje zapasy euro, i tak raczej skromne, topniały jak lody w upale.

Kiedy wjechaliśmy do Hiszpanii, w mojej portmonetce pokazało się dno.

– Co robić? Nie wystarczy mi pieniędzy do powrotu do Polski! – głowiłam się.

Pechowo nie zabrałam karty do bankomatu, aby mnie nie okradli. Sądziłam zresztą, że nie będzie mi potrzebna. Miałam więc przy sobie jeszcze tylko trzysta polskich złotych…

– Niby są warte kilkadziesiąt euro, ale gdzie je wymienię? – zastanawiałam się.

– Jak to: gdzie? W banku! – podpowiedział mi przewodnik.

Tak więc podczas najbliższego postoju uradowana poleciałam do banku. Przewodnik napisał mi na karteczce, co powinnam powiedzieć. Sądziłam, że nie będę miała najmniejszych problemów… I faktycznie, urzędniczka chyba wszystko zrozumiała, ale kiedy dałam jej polskie pieniądze, niespodziewanie kazała mi poczekać. Usiadłam na jednym z krzeseł, zastanawiając się, ile to jeszcze może potrwać. Przecież nie wymieniałam miliona złotych.

Kiedy do banku wkroczyli hiszpańscy policjanci, do głowy mi nie przyszło, że przybyli po mnie. Tymczasem na oczach klientów banku zostałam aresztowana! Byłam w takim szoku, że pozwoliłam się stamtąd wyprowadzić jak potulny baranek. Potem na posterunku usiłowałam się dowiedzieć, o co chodzi, no ale jak miałam to zrobić, skoro ni w ząb nie rozumiałam, co do mnie mówią?!

Pięć dni spędziłam w areszcie

Roztrzęsiona wyjaśniłam im na migi, że chcę zadzwonić. Nie miałam swojej komórki, bo roaming wydawał mi się za drogi, a teraz plułam sobie w brodę, że jej nie zabrałam. Moja przyjaciółka także swojego telefonu z Polski nie wzięła. Gdzieś zapisałam sobie numer do przewodnika i opiekuna grupy, ale z tego zdenerwowania nie mogłam go znaleźć. Wszystko, co mogłam więc zrobić, to wykręcić numer domowy, i błagać niebiosa, aby Jarek odebrał

Na szczęście mój mąż był w domu. Cała we łzach usiłowałam mu wytłumaczyć, gdzie jestem, co robiłam, i że nie mam pojęcia, za co mnie aresztowali. Był przerażony na równi ze mną i usiłował się dopytać o szczegóły. Niestety, niewiele zdążyłam powiedzieć, bo stanął przede mną policjant i znaczącym gestem pokazał zegarek. Byłam załamana!

Zaprowadzono mnie do celi. Kiedy zamknęła się za mną krata, myślałam, że umrę z upokorzenia, wstydu i strachu. Poczułam się samotna jak nikt inny na ziemi i wyrzucałam sobie, że w szoku zadzwoniłam do męża zamiast chociażby do syna. „Jarek, w przeciwieństwie do naszego pierworodnego, nie zna żadnego języka – uzmysłowiłam sobie. – Trzeba było najpierw Antka zawiadomić! Jest młody, energiczny, na pewno by coś poradził!”.

Tymczasem w Polsce – o czym nie miałam pojęcia – zmobilizowany moim telefonem Jarek dosłownie stawał na głowie, aby mnie odszukać i mi pomóc. Od razu po tym jak nas rozłączono, znalazł tę ulotkę, którą mu pokazywałam, i odszukał numer do organizatora wyjazdu. Tam, odsyłany od Annasza do Kajfasza, trafił wreszcie na kompetentną osobę, która wszczęła całą skomplikowaną procedurę uwalniania z aresztu pechowej uczestniczki wycieczki.

Przede wszystkim zawiadomiono naszego przewodnika, który – okropnie przejęty – czym prędzej dotarł na komendę. Tutaj dowiedział się, że Hiszpanie zarzucają mi… próbę wprowadzenia do obiegu fałszywych pieniędzy! Byłam w szoku, bo przecież nie jestem oszustką. Nie wiem, jakim cudem w moim portfelu znalazł się fałszywy banknot stuzłotowy! Przypomniałam sobie wprawdzie, że jakiś czas przed wakacjami czytałam w gazecie o tym, iż pojawiły się w Polsce fałszywe stuzłotówki, ale do głowy mi nie przyszło, że właśnie mnie trafi się jedna z nich!

W dodatku była wyjątkowo nieudolnie podrobiona… Nie miała znaków wodnych ani wypukłych zabezpieczeń wykonanych specjalną techniką druku, więc urzędniczka bez najmniejszych problemów stwierdziła, z czym ma do czynienia.

Tak miało być

Oczywiście moje przysięgi, że jestem niewinna, nie na wiele się zdały. W hiszpańskim areszcie spędziłam aż pięć dni. Zwolniono mnie dopiero po interwencjach polskiego konsulatu i naszego ministerstwa spraw zagranicznych. Na szczęście miła pani z konsulatu zaopiekowała się mną serdecznie i odwiozła na lotnisko, gdzie już czekał na mnie kupiony przez męża bilet. Autokar z wycieczką bowiem od dwóch dni był już w Polsce! Kiedy tylko bezpiecznie wylądowałam, wpadłam od razu w ramiona męża.

– Strasznie cię przepraszam, Zosieńko… Powiedziałem ci, że ta podróż dobrze się nie skończy. Zapeszyłem! – usłyszałam od niego od razu.

Z ust mi to wyjął, ale wyglądał na tak przejętego, że zaprzeczyłam.

– Nie przesadzaj. Wiem doskonale, że wcale mi źle nie życzyłeś. Tak miało być…

I okazało się, że naprawdę tak właśnie miało być! Ponownie Madonna czuwała nade mną. Bo kiedy spotkałam się z Helenką, dowiedziałam się, że w drodze powrotnej do kraju, na autostradzie, kierowca dostał zawału. Autokar wylądował na poboczu, a pasażerowie tylko cudem uniknęli poważnego wypadku!

– Kierowca żyje, zabrali go do szpitala. Ale co ja się strachu najadłam! Mówię ci, kochana, niewiele brakowało, a byś mnie już nie oglądała – mówiła moja przyjaciółka, aż drżąc z emocji.

Reklama

Czyżby Najświętsza Panienka wiedziała, że coś takiego się wydarzy? Czy właśnie dlatego znalazłam się w bezpiecznej celi?

Reklama
Reklama
Reklama