Reklama

Zawsze wierzyłam w bajki. Nie wierzyłam za to w rzeczywistość – długo wydawała mi się straszną bujdą. Bujdą na resorach. To że ktoś ma mało, a ktoś o wiele za dużo, że miejsce disnejowskich pasteli zastępuje grimmowski mrok uprzedzeń, upokorzeń, dyskryminacji i niesprawiedliwości - te bure słowa brzmiały tak, jakby wyszły spod pióra bardzo złego pisarza.

Reklama

Dalszy scenariusz jest przewidywalny, bo gdy dorosłam, zrozumiałam, że oczekiwanie na księcia z bajki ma tyle wspólnego z rzeczywistością co dynia z karetą. Oczywiste stało się dla mnie, że bohaterka komedii romantycznej wszech czasów - „Pretty woman” wychodzi na ulicę, bo do tego zmusił ją kapitalistyczny, pełen nierówności i podziałów klasowych świat, a nie to, że w rzeczywistości odnajdzie tam bajecznie porządnego faceta o wyglądzie Richarda Gere’a. Sama Julia Roberts w jednym z ostatnich wywiadów przyznała, że taki film w 2020 roku, w dobie #metoo i wojującego feminizmu już by nie powstał. Jest tam jednak scena, która bez wątpienia wydarzyłaby się i dziś. Z resztą przydarzyła się i mnie.

Vivian idzie po porażkę

Zachłyśnięta blichtrem luksusowej alei i liczbą zer na koncie Vivian nieopatrznie wchodzi do jednego z butików. Nie wie jeszcze, że w luksusowym świecie jest owieczką, która na własne ryzyko wchodzi do jaskini lwic. Ekspedientki dają jej do zrozumienia, że to nie jest miejsce dla niej. A słowa te mają smak najgorszego upokorzenia. Bolą tym bardziej, że Vivian mogłaby wykupić całe wyposażenie łącznie z obsługą, a jednak są rzeczy takie jak przynależność do elitarnej grupy, których kupić się nie da. Czyżby?

Każda dziewczyna musi się sparzyć

Jeszcze w czasach studiów łapałam się wielu zajęć. Jedni zawzięcie zmierzają do celu, ja obiecałam sobie, że spróbuję wszystkiego (no, może prócz zawodu Vivian), co nie będzie wypadało mi robić po "trzydziestce". Wtedy myślałam, że wieku 30 lat będę już kobietą sukcesu i nie będę chyba spoilerować, jeśli zdradzę, że nadal czekam na ten moment. Jeździłam więc na nocne statystowania do reklam, które polegały na 6 godzinach oczekiwania na nagranie 3 sekund klaszczących dłoni. Zrezygnowałam, gdy zrozumiałam, że nie jestem wystarczająco ładna, by awansować do roli oklaskiwanej osoby. Pracowałam też w kawiarni, z której zwolniłam się, gdy szef kazał mi z uśmiechem odprowadzić podrywającego mnie klienta do drzwi. Zawsze wiedziałam gdzie jest moja granica i czego na pewno nie chcę. Takie tam prawdy, na których sparzyć musi się każda dziewczyna. Zlecenie, które przyjęłam pewnego dnia sprawiło, że dowiedziałam się o sobie czegoś więcej.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja ambitna przyjaciółka, która pracowała na wysokim stanowisku w jednym z najbardziej luksusowych warszawskich butików. Do jej obowiązków należało dbanie o wizerunek salonu i „pompowanie” jego prestiżu (tak niestety to działa). W największej konspiracji zaproponowała zaskakujące i dobrze płatne zlecenie. Moim zadaniem było przejście po luksusowych butikach, którymi obsiana jest legendarna w stolicy ul. Mokotowska. „Wszystko, ale co to to nie”, wystrzeliłam bez namysłu. Dodam, że było to prawie dekadę temu – świat polskiej mody odgradzał od zwykłego szarego człowieka mur, który całkiem niedawno został zburzony przez chociażby social media. I ja byłam 10 lat młodsza – dziewczyna z małego miasteczka, nieśmiała, z kompleksami i garderobą z second-handów (wtedy to nie było to jeszcze tak fancy). Coś wam to przypomina?

Czy z luksusem mi do twarzy?

Do tej pory sklepy z luksusowymi kolekcjami ciuchów, których cena guzików reprezentowała mój aktualny stan konta, kojarzył mi się z czymś totalnie niedostępnym. Wielkie drzwi jak w tych dziwnie realnych koszmarach miał ciężar kilkutonowej stali. Chłodne spojrzenia „królowych lodu”, których nie było widać zza ogromnych kontuarów i wieszaków. Za to słychać było zbliżający się złowrogi stukot szpilek zwiastujący to n-a-j-g-o-r-s-z-e pytanie, które powodowało atak paniki na przemian z zimnymi potami: „W czym mogę pomóc?” - brrr. Marzyłam by jak najszybciej się obudzić z tego koszmaru. „Jak to możliwe, że kobiety tego rodzaju shopping traktują jako najwyższą formę relaksu i przyjemności?”, zastanawiałam się. Postanowiłam dać sobie jeszcze jedną szansę, by przekonać się do tego, czy z luksusem mi do twarzy.

Agentka z zerem na koncie

Tak jak agent 007 przed wyruszeniem do akcji, tak i przyjaciółka wyposażyła mnie w ochronną zbroję. Po pierwsze dostałam wskazówki dotyczące tego, co mam na siebie założyć – miało być classy, nie rzucać się w oczy, najlepiej czerń plus delikatne dodatki. Moja największa broń czekała na mnie w salonie. Tam dostałam papierowe torby z ogromnym logo sklepu wypełnione wyperfumowanymi papierami prezentowymi – miałam ich tyle, ile co najmniej J.Lo bransoletek na ręku w teledyskach z 2002 roku.

"Pretty woman I don't believe you, you're not the truth"

Ruszyłam wzdłuż alei snów każdej fashionistki. Czułam się jak bohaterka bardzo słabej komedii romantycznej, w głowie grał mi kawałek Roya Orbisona. Mój szczeniacki zachwyt w oczach skrywały wypożyczone wielkie okulary luksusowej marki. Miałam wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią, a ja niczym w finałowej scenie Julia Roberts przemierzam dawny szlak porażek rozdeptując je w popiół, z którego do tej pory wybierałam mak. Teraz grałam w innej bajce, jakkolwiek idiotycznie by to nie zabrzmiało (bo nie ukrywam, że czułam osobistą żenadę tego mojego samopoczucia), ale potraktowałam to jak oscarową rolę. Mimo że mojemu życiowemu scenariuszowi zawsze bliżej było do sceny, gdy Edward pokazuje Vivian błyskotkę ukrytą w pudełku, które niespodziewanie zamyka przycinając jej palce – „to nie dla ciebie, kochana”. Z moją małą tajemnicą zapakowaną jak cukierek w markowe torby to wspomnienie wyparowało.

Tymczasem nie poznałam pewności siebie z jaką otwierałam kolejne drzwi niedostępnych dotąd pałaców, za którymi zachwycone ekspedientki czekały jakby cały dzień tylko na mnie. Jak stare przyjaciółki umówione na pogaduszki witały mnie serdecznie już po pierwszej lustracji. Mam wrażenie, że to przekonanie o mojej własnej ważności biło ode mnie już od wejścia. Kieliszek szampana, makaronik – „yes, please”, „Jaka piękna pogoda dziś?”, „Widzę, że zakupy się udały”, „Właśnie przyjechał nowy model sukienki, będzie pani w nim pięknie wyglądać!”, „Ależ te szpilki podkreślają kolor pani oczu!” – czułam się pijana tymi pustymi komplementami bardziej niż serwowanymi bąbelkami. Nie zorientowałam się nawet, gdy moją zwykłą uprzejmość zastąpiło zniecierpliwienie, grymas twarzy, kręcenie nosa na tę czy inną kolejną usłużną propozycję. I jedno wam powiem - nie polubiłam siebie takiej. A zakupy (zwłaszcza bez realizacji) nudziły mnie jak oglądanie wystaw. „Może pani usiądzie, mamy takie miejsce dla vipów?”, „Może jeszcze jedną czekoladkę?”.

„Wielka pomyłka, wielka. Ogromna!”

Ten maraton szybko mnie znudził, ale też wiele nauczył. Zrozumiałam, że wiele zależy od tego jak komunikujesz światu swoją wartość i jeśli dobrze czujesz się sama ze sobą, znasz swoją cenę, to „nie straszny ci żaden luksus”. A w temacie swojej akceptacji nie ma szansy na „aferę metkową” – tu nikt ci takiej nie doszyje, bo wszystkie jesteśmy oryginałami, każda na swój sposób. Ominęła mnie tylko ta wielka przyjemność powiedzianego z satysfakcją tekstu Vivian: „Wielka pomyłka, wielka. Ogromna!”

Reklama

A jaki morał niesie ta historia? Oprócz tego, że by się dobrze bawić, zdecydowanie nie trzeba mieć wypchanego portfela i by nie oceniać po pozorach, to to, że strach ma często wielkie oczy, no i że niektóre gorzkie lekcje musisz wypić sama, ale życzę ci, by miały smak Moeta.

Reklama
Reklama
Reklama